11/2022

Łukasz Saturczak

Archeologia moje hobby

U Andrzeja Muszyńskiego zdecydowanie bardziej cenię prozę aniżeli reportaże. Te drugie zawsze wydawały mi się pisane pospiesznie (przez to pełne błędów rzeczowych jak w przypadku Cyklonu), a tematy pisarzowi odległe, co nie musi być zarzutem, ale w kontekście powieści, mocno osadzonych w jego małej ojczyźnie, mocno mi to zgrzytało. Dom ojców mnie w tym utwierdza, ale zaznaczam, że nie można powiedzieć o nim: fikcja. To raczej bildungsroman, list miłosny wysłany do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, hołd złożony jej pierwszym i kolejnym mieszkańcom, a przede wszystkim próba zbudowania mostu pomiędzy uprawianymi przez autora gatunkami.

Zaczyna się od ziemi, jej małego wycinka. Zapożyczony z Księgi Rodzaju archetyp domu, gdzie wszystko ma początek, to u pisarza bynajmniej nie raj; wręcz przeciwnie – to miejsce, do którego poszli wygnani – pełny niedogodności ugór, nad którym trzeba cierpliwie i długo pracować, aby wydał plon. Ale i tak nie było łatwo tę ziemię zdobyć – miejscowi nie chcieli sprzedać, bo się nie sprzedaje ziemi, a już w ogóle nie sprzedaje się jej obcym (a nie być stąd, znaczy być z wioski dalej), więc szukał bohater, aż się udało – pochyły teren, trudny do uprawy, szybciej może powstać tu sad – stare grusze cukrówki, bera biała, lipcówka, jabłoń grafsztynek prawdziwy… I pełno tu symboli, za dużo, choć w ogóle mi to nie przeszkadza, bo nadrabia autor świetnym portretowaniem surowego krajobrazu Wyżyny; przepycha się wręcz Dom ojców łokciami między dziełami, które próbowały i próbują opisać nowe miejsce i początek, a Muszyński stara się znaleźć w tym własny styl.

Ale nie jest ta proza wyłącznie raportem z poszukiwania miejsca na ziemi. To byłoby oczywiste, bo tak robiło wielu, również sam Muszyński. W tym przypadku zależy mu na formie równie mocno jak na opowieści; na formie, która wyróżniałaby jego książkę na tle opowieści o innych „małych ojczyznach”. Symbolem wyznaczającym kierunek narracji (tak, nie ostatnim) jest tutaj amonit znaleziony gdzieś na polu – jak Proustowska magdalenka uruchamia cały mechanizm eksploatacji historii regionu – najpierw jest on, pisarz szukający domu, później dziadek, który pomaga przy sadzonkach (czyli jest jego nauczycielem), następnie kolejni mieszkańcy Jury, aby z kolejnymi stronami wędrować aż do początków człowieka. Bo jest ten niepozorny artefakt pieśnią dalekiej przeszłości: „To niemożliwe, tłumaczyłem sobie, że ten świat pozbawiony jest ludzkich opowieści, bo wszystko mówią za nich skały i amonity, że nie ma tu dramatu Łemków i grozy Sobiboru, przelewania ras, zwałów tożsamości, wysypiska traum – nic”.

Odkrywając kolejne fragmenty krajobrazu, poszerzając perspektywę z każdym kilometrem zwiedzanej Wyżyny, odtwarzamy opowieść zbudowaną ze skrawków, które autor znajduje po drodze, one zaś prowadzą nas jeszcze dalej, w kolejne miejsca, kolejne historie. Jaskrawym przykładem są tutaj jaskinie, jedne z wielu, jedne z tysięcy, nieważne są ich nazwy. W nich mieli ukrywać się Żydzi w czasie Shoah, wcześniej pasterze ze stadami, gdy szła burza. Ale kości, które znajdują w nich archeolodzy, wskazują na odleglejsze czasy: bitwy, oblężenia miast, panowania polskich królów, „pochówki rzymskie” z V wieku n.e, w końcu natrafiamy na „najstarsze ludzkie szczątki odkryte na terenie Polski”. Jak otworzyć te historie? Jak je opisać?

W sukurs przychodzą badania archeologiczne, przez co zamienia się Dom ojców w reportaż historyczny, aby z kolejnymi rozdziałami wrócić na tory prozy, choć już onirycznej – rozpina się więc ta powieść nad dwiema skrajnościami, czyli nauką, kierującą się ścisłymi regułami, gdzie pomyłka w badaniu może oznaczać zawodową śmierć, a najbardziej nieuporządkowaną formą fikcji, która nie kieruje się już przecież żadnymi zasadami. Pytanie brzmi: czy jest w tym próba literackiego popisu, znalezienie własnej formy, czy może to jedyny sposób, aby przekazać opowieść, której inaczej opisać się nie da? Sam Muszyński pod koniec pisze: „wierzę, że w takich miejscach rodziło się znaczenie domu. Wyobrażam sobie ich radość, gdy wracali po zimie w swoje dawne miejsca […] Trzymali się czule za ramiona. Pocierali się włochatymi łydkami. Wyciskali sobie kleszcze. Są tylko odmianą fikcji, jak oddalające się części kosmosu, których nigdy nie zobaczymy, bo ich światło do nas nie dotrze. Trudno skupić się na tu i teraz, gdy do nadrobienia jest opowieść o paru milionach lat…”.

Nie ukrywam, jestem pod wrażeniem literackiego eksperymentu Domu ojców. Jest to jedna z niewielu ciekawych pozycji pierwszej połowy 2022 roku w polskiej prozie. Spodziewałem się kolejnej pozycji spod znaku „małych ojczyzn”, które co kilka lat wracają w lepszej czy gorszej odsłonie, ale Andrzej Muszyński postanowił wyjść poza utarte schematy i stworzyć coś więcej oraz, co ważniejsze, coś swojego. I choć jest to tom nierówny, nierzadko narrację wypełnia za duża – według mnie – ilość banalnych opisów codziennej rutyny, które na początku stanowią wprowadzenie do świata pisarza, ale gdzieś po połowie tworzą wyłącznie zbędne przerywniki w interesującej podróży do przeszłego świata, to warto się w tej prozie zanurzyć i eksploatować nie tylko mapę i terytorium.

Andrzej Muszyński: Dom ojców.
Wydawnictwo Czarne,
Wołowiec 2022, s. 240.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.