07-08/2022

Małgorzata Vražić

Archiwum Thánatosa.
Apokryf genealogiczny

Ze zmarłymi ostatnio przebywam, z nimi rozmawiam po całych nocach i tajemnicą moją jest, że te rozmowy są bez porównania żywsze od wszystkich zetknięć i słów, jakie wymieniam z otaczającymi mnie, rzekomo żywymi istotami. […] Co mam zrobić z tym mnóstwem nieboszczyków w sobie panie doktorze? […] Tak jak moje słowa i ruchy umarły wraz z nimi w ich wspomnieniach, tak oni żyją jeszcze w moich obrazach, a co jest z nich we mnie i co było mojego w nich – trudno by było ustalić, bo wszystko jest jeszcze żywo splątane, wszystko się porusza i faluje, płynie w moim krwioobiegu i bije w mym sercu. A gdy i ten mięsień rozkurczy się pewnego dnia, wówczas ich cienie zbledną we mnie ostatecznie, ściemnieją i wyparują jak stęchlizna z zamkniętego kufra.

Miroslav Krleža, Świerszcz nad wodospadem


Wszystko zaczęło się od metalowej trumny, której nie toczy żaden barokowy robak księdza Józefa Baki, ale mrowisko narracyjnych kłamstewek – nazwijmy je rodzinnym przekazem. Materiał solidny, pod ziemią dobrze się trzyma, nie ulegając przyciągającym woniom z królestwa Thánatosa. Rozkłada się w swoim tempie, począwszy gdzieś od lat dwudziestych XX wieku, jako opowieść, której katem jestem dopiero ja.

Wiem, że Lucyna miała wyobraźnię z żelaza, odbijały się od niej pytania i dociekliwe spojrzenia. Za każdym razem, kiedy wspominała swoją siostrę – hrabinę Roztworowską o imieniu, które nie przetrwało do naszych czasów – na małej trumiennej szybce pojawiała się czarna para. Na wysokości głowy podnosiły się pochmurne pleśnie. Truchło hrabiny sapało ze złości, że zła sława jej jako morderczyni, która zrzuciła swoją siostrzenicę z krętych schodów płacowego holu, ma się dobrze. Szarpnęła niewinne, acz irytujące dziewczę za dumne warkocze młodości. I nie wiadomo, czy ręka prowadziła ją jak topór kata, czy też stało się najgorsze, bo w złą godzinę nie było odwrotu i musiało dopełnić się przeznaczenie młodej niewiasty. W zasadzie ich obu, ale tylko jedna z nich upadła i już nigdy nie wstała. Czy powstał rumor, czy na zewnątrz pałacowych murów wydostała się tylko martwa cisza – nie wiadomo. Przyczyna konfliktu również nieznana, opowieść jej nie uwzględnia.

Po śmierci hrabiny jej ciało, widocznie siedlisko wiecznie żywej furii, dla pewności zamknięto w pancernej skrzyni zabezpieczonej mocnymi nitami. Najpewniej jednak dryfuje gdzieś w podziemnych rzekach kieleckiego cmentarza, gdyż po rozkopaniu grobowca grabarze nie znaleźli nic, nawet nikłych śladów po tamtym legendarnym już pochówku. Na darmo było się martwić, że przez tę trumnę trzeba będzie pogłębiać katakumby i w ogóle grzebać się w tym, w czym grzebać się nie chce nikt. Hrabina dosłownie zapadła się pod ziemię, ale strach pomyśleć, co się stanie, gdy pewnej feralnej nocy wieko tanatycznego pojemnika przerdzewieje, gdy puszczą żelazne spawy i cała jego sfermentowana i kwaśna zawartość wypłynie na powierzchnię.

Czy Lucynie Wolskiej z Dembowskich drgnęłaby choć powieka, czy zapadłby się mimowolnie choćby jeden mięsień na twarzy, gdyby znała te moje myśli, które i ją wyciągają z zaświatów?

Lucyna spoczywa w grobie obok, nieco wyżej po lewej. Grób wykupiony przez inną rodzinę przez niedopatrzenie mojej. Jeden dzień spóźnienia z opłatą i wystarczyło. Tak działają cmentarze. Żyją własnym życiem, jeśli można się tak wyrazić, i trzeba być na bieżąco, reagować szybko, jak na giełdzie, inaczej krach. Wieczny odpoczynek wcale nie jest oczywistością, nie musi też być spokojny. Ale to nic, bo na nowym nagrobku umieszczono otwartą księgę z marmuru i tylko my wiemy, że nie symbolizuje ona zmarłych, którym na niby-wieczność wykupiono ten dół. To księga Lucyny, jej opowieść, która wędruje w czasie.

Nie znałam jej, bo zmarła w 1946 roku, więc spotkać możemy się tylko w wieczności, a może nigdy? Jeśli nie w Rzymie z Panem Twardowskim, to na pewno w Paryżu wśród pasaży Baudelaire’a. Nie znałam jej, ale ona jest we mnie i ukradkiem mnie przechytrza, podpowiada niewłaściwe imiona i palimpsestowe wersje wydarzeń. Dla niej nie ma rzeczy niemożliwych.

Początkowo mogło się wydawać, że Lucyna nie odgrywa w tej historii żadnej istotniejszej roli. W końcu tak mało o niej wiadomo, jednak jej wąskie usta, zaciśnięte twardo jak koślawa szczelina w skale, są źródłem wszystkiego. Spoglądam na stare rodzinne fotografie ze stemplem Meduzy. Na niektórych jest surową damą, która przyjęła teatralnie poważną pozę, jej twarz bez uśmiechu budzi respekt, ustawia role, hierarchię ważności. Nieodgadniona podobizna osoby, której nie można całkiem ufać, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie genealogiczne. Do niej dzieci mówiły zapewne „pani matko”, ja powinnam mówić „pani praprababko”, ale odważyłam się po imieniu. Swoją wybujałą, aczkolwiek łagodną, osobowość bajarki musiała odziedziczyć po ojcu, a nie po gwałtownej, pełnej temperamentu matce. Jednak na jednej odbitce nasze spojrzenia spotkały się naprawdę. Ledwo dostrzegalny uśmieszek przemyka po jej twarzy niczym szmer polifonii. To doskonały portret podwójny Kujawskiej Giocondy czy Szatańskiej Szeherezady.

Czasem w starych fotografiach można przeglądać się jak w czarnych lustrach, gdyż są dowodami na nieoczywiste powinowactwa i podobieństwa. Ja i ona – moja praprababka. Mimo licznych prób nie znalazłam w jej twarzy ani śladu podobieństwa, ani jednej zmarszczki, która by świadczyła, że piłyśmy ten sam koktajl genów. Nic, zupełnie nic. Ja i jej siostra – Maria(nna) – to co innego, te same błyski melancholii, smutki przezierające z zakrytych rzęsami oczodołów.

Lucyna – nie wiem, co mam myśleć o jej postaci, otulonej od stóp do głów w czarne koronki, sztywne materie, plisy i zaszewki. Szczyciła się tym, że ma z mężem kilkoro dzieci, a on nigdy nie widział jej nagiej. Te cielesno-mentalne zapory była w stanie sforsować tylko czerwona halka, którą wkładała mimo podeszłego już wieku. Czerwień skrzętnie ukryta pod dziewiętnastowiecznym czadorem sukien, prześwitywała niekiedy spod wielowarstwowych piernatów, kiedy opowiadała wnukom o czasach młodości, o dworze w Milżynku, zwanym ponoć „Perłą Kujaw”, o strojach sprowadzanych z Paryża. A ona ukradkiem znów ją skrywała zwinnym ruchem kostki, bo tylko ta płomienna barwa zdradzała, że rzeczywistość zaczyna się odkształcać, a cała opowieść staje się coraz bliższa modlitwom gorejącym i fluorescencyjnym matkom boskim. Być może też tajemnice przeszłości muszą mieć swój kolor, żeby dotrwać do naszych czasów. Lucyna chyba to wiedziała. Lucyna – podróżniczka wyobraźni, bajarka, trubadurka, Sindbad-żeglarka, która wypłynęła z kujawskiej wsi meandrami rzeki Zgłowiączki, myśląc, że już nikt nigdy nie odnajdzie śladów jej wyszukanych mistyfikacji.

To przez nią wciąż mnie prześladuje widmowa postać Pauliny. Była ostra zima, drogi ledwo przejezdne, a w dworze żałoba. Umarła nieletnia jeszcze Paulina, jedna z nieistniejących sióstr Lucyny, ale umarła i nikt temu wtedy nie zaprzeczał. Nieboszczkę pochowano na pobliskim cmentarzu w murowanym grobowcu. I teraz nie dojdziemy, czy to wina murarskiej fuszerki, czy wielu butelek wina, które legły u podnóży krzeseł i foteli w milżyńskim dworze, ale po kilkunastu godzinach dziewczyna pojawiała się przed bramą wjazdową, nie jako duch, lecz we własnej wątłej osobie. Cienka, jedwabna sukienka, w której ją pochowano, przymarznięta do skóry, pobrudzona ziemią, drżące spojrzenie i sine kończyny musiały być przyczyną horrendalnej konsternacji, popłochu, zemdleń i tym podobnych perturbacji. Ktoś z grona legalnie żywych pobladł silniej niż przybyła. Ktoś wzywał imię Pana Boga nadaremno, ktoś klął, ktoś wysyłał do wszystkich diabłów. Były płacze, lamenty i toasty. Lacrimae rerum, alkohol i wystrzały z dubeltówki. Takich rzeczy najstarsi mieszkańcy nie widzieli i pojąć nie mogli. Na wszelki wypadek trzeba było odmówić trzy zdrowaśki i splunąć przez lewe ramię. A kto prośby nie posłucha w imię ojca, syna, ducha kysz, a kysz! Powrót godzien artykułu w lokalnej prasie, temat dla Mniszkówny. I skandal, ale komu potrzebne takie awantury. Potem miały nastąpić inne nieprzyjemne wypadki, w konsekwencji tego pierwszego. Wskutek wyziębienia Paulina, która szła do dworu przez siedem gór i lasów, przedarła się przez siedem arktycznych mórz, umarła na zawsze na zapalenie płuc. No i po co było łazić?

Może stąd się wzięły potem te metalowe, znikające trumny? To by było nawet logiczne. Niesforna Paulina zapoczątkowała obyczaj funeralny rodziny Dembowskich, ale oprócz trumny również pewną traumę. Pozbawiona absolutnie nadprzyrodzonych zdolności i innych tajemniczych mocy, zamiast umrzeć za pierwszym razem, zapadła w letarg. A rodzina od razu ciach w piach. Ktoś tu nie przemyślał sprawy. Tak powstała legenda, iż kobiety z rodu Dembowskich mają skłonność do śmierci klinicznej. Wykonują przedskok w otchłanie, jakby niepewne swych działań, jakby na próbę. Ich atrybutem jest od tamtej pory srebrna szpilka, noszona dla niepoznaki jako ozdoba kapelusza lub torebki. Tak naprawdę jest narzędziem tanatycznego testu. Czy ktokolwiek wtajemniczony odważył się wbić ją w ich zgasłe serca, wydaje się wątpliwe. Prośba o wykonanie tego testu pojawia się cyklicznie i budzi nieodzownie te same wątpliwości. Co, jeśli serce okazałoby się nadal żywe?

Poszukiwania Pauliny na cmentarzach i w archiwach były owocne. Naprawdę miała na imię Paulina i tylko to się zgadza. Zmarła w Warszawie na ulicy Leszno, w kwietniu 1836 roku, jako córka Józefa i Zuzanny (z Małowieskich) Dembowskich, miała około szesnastu lat. Gdyby dożyła do 1866 roku, byłaby ciotką Lucyny, a kto wie, może nawet wybrano by ją na matkę chrzestną nowo narodzonej dziewczynki, bo ta mogłaby liczyć na to, że chrzestna nie boi się już niczego i zna drogę tam i z powrotem.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.