Cudze, słodkie jak wata cukrowa wspomnienia, które przechowujemy
w tekstach kultury popularnej, przybierają niekiedy szykowne kształty
i dawno zaprzepaszczone kolory, są jak sąsiadujące w poziomie soczewki
reflektorów pontiaca grand prix, 3490 żywych dolarów, 303 konie mechaniczne;
przedmieścia przedmieść Indianapolis, pochodząca z Naugatuck sztuczna skóra
(Nauga może i nie jest przesadnie urodziwa, tym łatwiej uda się ją zabić)
„Morrokide”, na której masz nadzieję posadzić skórę i kości ulubionej
licealnej piękności, właśnie tego złotego październikowego popołudnia,
w kinie samochodowym, przed jednym z nienarzucających się, umożliwiających
niewprawne podejmowanie innych czynności o charakterze seksualnym
filmów sci-fi klasy ZŹŻ, które obiecują nawet-jeszcze-bardziej świetlaną
przyszłość, jakby wbrew wykryciu dziwnych budowli na Kubie, jakby
w poprzek nadmiernego ruchu radzieckich statków w kubańskich portach;
hej, chłopaku, jeśli przemieszczanie wrogich głowic jądrowych nie skłania cię
do spojrzenia na mapę, jak przekonasz kogokolwiek do jasnej geografii jutra?
Arsenały nuklearne obu zamieszanych państw były ówcześnie zbyt małe,
aby zdecydować o zwycięstwie, wciąż jednak wystarczająco duże,
żeby narobić lokalnego bałaganu; nie myślisz o tym, przesuwając
ostrze po skórze tak, jak przesuwa się głowice, ostrożnie, ale pewnie,
zdecydowanie, z jakąś ponurą konsekwencją, z niepokojącym uporem,
metodycznie, traktując to jako niezmienną, nieodłączną część życia,
robiąc grunt pod inne przykre konieczności, które bez wątpienia nadejdą;
dziś jednak brak zarostu jest świętem, dziś brak zarostu stanowi przynętę,
ułatwiając ruch twarzy wzdłuż i w poprzek twarzy; wiele może się wydarzyć,
nic z tego jednak nie patroluje przestrzeni powietrznej, nie analizuje
marszrut statków, nie dziurawi map pinezkami; jasna geografia jutra
wisi na kilku bakelitowych guzikach koszuli, które starannie zapinasz,
myśląc jedynie o drobnych, wypielęgnowanych dłoniach, które
za dwie, może trzy godziny będą się z tymi guzikami mocować.
A ona jest prześliczna i cała w kwiatach wypełnia wnętrze pontiaca
zapachem Hermès Calèche, kobiecym, drzewnym, zmysłowym;
mieszają się z czystym, wypielęgnowanym „Morrokide”:
aldehydy, cytron, bergamotka i neroli; irys, róża majowa,
róża damasceńska, jaśmin, konwalia i kwiat pomarańczy;
mech dębowy, drzewo sandałowe, wetyweria i cedr; masz oczy
jak pięć złotych, bo wygląda i pachnie jak milion dolarów,
wydaje się, że Guy Robert dobrze wiedział, co robi,
łącząc surowe piękno prostych składników z lekkością
i frywolnością cytrusów, podbijając je nutami aldehydów,
w sam raz dla nowoczesnych kobiet, w odpowiednich, akceptowalnych
społecznie proporcjach pewnych siebie i uległych, wykorzystujących
najnowsze zdobycze techniki do robienia dokładnie tego samego,
co robiły ich matki i babki, ale lekko, z bardziej świadomą gracją.
Miejsce, w którym geografia jutra wykuwa się od 1953 roku:
3930 Lafayette Road, jeden ekran, dźwięk mono i fantastyczny
popcorn; wymarzona przestrzeń dla opowieści snutych na ganku
dekadę później, mnóstwo detali, których można się chwycić,
tłumacząc dzieciom, jak w ogóle się spiknęliście, i co to
właściwie oznacza dla was, dzieciaki; kryształki soli i lepkie masło,
świeża „Morrokide”, sąsiadujące w poziomie soczewki reflektorów,
Hermès Calèche i niesforne bakelitowe guziki koszuli,
przy których rozpinaniu trzeba było się napocić, właśnie tego
złotego październikowego popołudnia, pełnego obcych ingerencji,
brudnych butów aktorów historii, potężnych podmuchów wiatru,
który dwie na trzy świnki mógłby pozbawić schronienia;
właśnie takim językiem moglibyście to sobie tłumaczyć,
gdyby nie to, że wasze języki miały lepsze rzeczy do roboty.
Nakreśleni przez kryzys początku dekady aż po kres czasów
pozostaniecie czasom obcy; historia miejscami stanie się gładka
jak za dotknięciem żelazka, gdzie indziej będzie się giąć i gnieść,
zawsze z tym charakterystycznym dla historii szczękiem,
was to jednak nie ruszy: co mieliście przeżyć, przeżyliście
na początku, wszystkie wydarzenia już zawsze będziecie
czytać przez historię, w której znaleźliście się razem;
program Apollo, kryzys naftowy, który wymusi zmianę pontiaca
na import z Japonii, wyścig zbrojeń obserwowany na ekranie
o nieco większej przekątnej, w zasadzie cokolwiek: wasze dłonie,
szukające jedna trzeciej i druga czwartej, będą splatać się ciasno
jak kino i czułość, sól i masło, przywołując nieco spatynowane,
ale wciąż złote, październikowe popołudnie w cieniu dziwnych
budowli na Kubie, których istnienie nigdy was nie przekonywało.
