Słowami „Najbardziej podobał mi się jego autoportret” skwitowała sławna pisarka relację z tamtej wizyty. Plansze Linkego to nie była słoneczna strona jej wyobraźni. Zobaczyła na własne oczy ponury Stimmung z akcentami grozy. Grozy nie na siłę; to elementy rejestracji rzeczywistości.
„Koło makabrycznie posępnych obrazów Linkego były tłumy – widać jego bezkompromisowa dziwaczność robi wrażenie” – napisze w dwa miesiące później, nieco zaskoczona, w pomieszaniu, mimo wszystko już z wyrazem podziwu obecnym w tonie, po wernisażu wystawy zbiorowej grupy „Powiśle”. Linke, choć ceniony w środowisku (w którym zresztą nigdy nie zamierzał brylować), choć z koneksjami w tamtym znów coraz gorszym czasie, choć autor nowych karykatur politycznych chłoszczących rodzimych urzędasów (ale wyłącznie niższych rangą) oraz amerykańską politykę zbrojeń, nie doczeka się za życia indywidualnej wystawy. Człowiek, którego cały bogaty dorobek przedwojenny uległ zniszczeniu, a który, z jednym okiem widzącym (drugie ociemniało po nieudanej operacji w dzieciństwie) w powojennej cząstce niedługiego życia namalował dwieście osiemdziesiąt trzy obrazy, zrobił sześćset siedemdziesiąt jeden rysunków.
Wyszło to na jaw na wystawie pośmiertnej. Charakter gwaszy i rysunków Linkego, pokrewny antywojennym dziełom Francisca Goi, Georga Grosza, Pabla Picassa, Marka Oberländera, to przedstawienie zniszczenia dokonanego przez bandę doskonale uzbrojonych tchórzy, w swoim czasie uznaną przez świat za formację oficjalną. Należał Linke do tych niekoniecznie licznych artystów, których jakość i autentyczność poznaje się na pierwszy rzut oka po ich stosunku do skrzywdzonych i poniżanych. Stawał zdecydowanie po ich stronie już na początku swojej drogi twórczej, kiedy wraz z grupą polskich artystów, wśród których byli jego przyjaciele, Witkacy i Rafał Malczewski, przyjął zaproszenie wojewody Michała Grażyńskiego na plener po przemysłowym Czarnym Śląsku. Prac Linkego publiczność nie zobaczyła. Były dla organizatorów zbyt drastycznym (choć utrzymanym w konwencji metafory) przedstawieniem marnie opłacanej pracy robotników ponad siły i żarłoczności fabrykantów. Czy Linke lewicował? Nie wiem. Rozumiał, współczuł, walczył, jak potrafił, z niesprawiedliwością, z przemocą.
„Właśnie to przekonanie o krzywdzie ludzkiej było wyznacznikiem twórczości Linkego. Jak nikt inny, malarz używał przenośni malarskiej do pokazania nierówności społecznej i upadku człowieczeństwa” – pisze Izabela Mościcka w informatorze do wystawy Bronisław Wojciech Linke / Sprzeciw i zaangażowanie, trwającej w kwietniu i maju 2019 roku w Galerii Brama Bielańska. (Informator ukazał się pod redakcją dyrektora Muzeum Niepodległości w Warszawie dr. Tadeusza Skoczka).
W tej samej publikacji Krzysztof Stanisławski stawia nacisk na cykl czternastu prac Linkego Kamienie krzyczą. Cykl ukazał się oczom ludzkim dopiero pośród wielu prac na wielkiej wystawie monograficznej, zorganizowanej w 1963 roku, w rok po śmierci artysty, w Muzeum Narodowym w Warszawie. Wcześniej trzynaście prac cyklu (jedną zatrzymała cenzura) bezprzykładnie starannie wydano w tece – z finezyjnym wstępem Marii Dąbrowskiej. Stanisławski obszernie przybliża obiekcje, jakie kierowały czujnym cenzorem i dodaje nie znane mi dotychczas szczegóły o samej tece, która wertowana przez dziewięciolatka w tę i z powrotem w moim domu rodzinnym, pozostała dla mnie swoistym pendant do albumu fotograficznego zbombardowanej Warszawy. Pamiętam zapach tamtych dwóch książek… „Teka – pisze Stanisławski – została wydana przez Wydawnictwo Artystyczno-Graficzne RSW «Prasa» w opracowaniu Redakcji Tek i Albumów, mieszczącej się przy ulicy Smolnej 10, gdzie mieściła się również drukarnia, ale nie tam ją drukowano. Zostało to zaznaczone, że tłoczono ją w Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych. I jest to widoczne na pierwszy rzut oka. Tak starannego wydania teki czy albumu nie doczekał się chyba żaden innym artysta tamtej epoki. […]. Autorem opracowania graficznego był Stefan Gierowski [tak, ten sam, dziś sława], młody, wówczas 34-letni malarz, który dołożył wszelkich starań, aby powstał prawdziwy rarytas wydawniczy”.
O tak, pamiętam okładkę z wykadrowaną środkową częścią Egzekucji w ruinach Getta – zbudowane z cegieł ręce ruin nad jamą z zastygłymi ciałami Polaków, więźniów Pawiaka, rozstrzelanych przez żołnierzy niemieckich.
Ciągle ktoś do kogoś strzela – rysunek pod tym tytułem, opublikowany w 1960 roku w „Polityce”, ma co najmniej potrójne dno. Połać przestrzeni pod ciemnym niebem jest wypełniona ofiarami i egzekutorami. To nie pluton egzekucyjny, lecz dzika banda tych, którzy zamiast tułowia mają jedną monstrualną dłoń wyposażoną w pistolet; rozprzestrzenieni i ruchliwi, pozbawiają życia może przypadkowych, może wyznaczonych lub z góry upatrzonych przechodniów. I, jak przeważnie u Linkego, także w jego malarskich kompozycjach, na pierwszym planie głowa dziecka. Jak gmerk.
Można klasyfikować, próbować szufladkować: Nowa Rzeczowość?, nie do końca. I forma, i wyobraźnia pokrewna szrafowanej kresce pisarza i rysownika Alfreda Kubina, walorowej, światłocieniowej kredce Stefana Żechowskiego, genialnego samotnika, który odrzucił światowe możliwości i bez niczyich nacisków wytrwał do końca na partykularzu. Ale czy istotnie trzeba porównywać? Sensowne wydaje się natomiast pytanie: czy wobec tej jego odmienności w latach sześćdziesiątych
Nie mówię, że Bronisław Wojciech Linke rozchorował się wskutek nie tyle ostracyzmów, ile namolnych ansów ze strony środowiska. Mówię, że pięćdziesięciokilkulatek zachorował na raka i żeby było tragicznie, rak zaatakował jedyne widzące oko. Czas męczeństwa wielkiego artysty Bronisława Wojciecha Linkego, człowieka szlachetnego, a nie próbującego się wywyższać, ukazuje w dziennikach Maria Dąbrowska, która jako towarzyszka życia Stanisława Stempowskiego, mistrza Loży, erygowanej, usypianej, a przecież istniejącej, dała w Dziennikach hiperrealistyczny, do głębi prawdziwy, obraz umierania tego pełnego czułości artysty, człowieka, któremu podły jednak los postanowił odebrać światło, wpychając cancer do jedynego widzącego oka, które było – właśnie jako jedyne – niezbędną pomocą podczas tworzenia Czerwonego autobusu – plastycznego dzieła anstysystemowego, czystego w intencjach, brudnawego w formie, trzymanego w sejfie najbardziej radykalnych w wyrazie płócien w całej historii europejskiego malarstwa.