Taką tezę przedstawia i dokumentuje profesor Uniwersytetu Barcelońskiego Pau Freixa Terradas w książce Recepcja twórczości Witolda Gombrowicza w Argentynie i obraz pisarza w argentyńskim imaginarium kulturowym, wydanej przez Instytut Badań Literackich w kolekcji Badania Polonistyczne za Granicą, zgrabnie przełożonej przez Adrianę Sarę Jastrzębską. Kataloński polonista próbuje w niej odpowiedzieć na pytanie, „jak czytano i jak się czyta polskiego autora w jego przybranej ojczyźnie? Jaką formę przyjmuje mentalny portret «Gombrowicza» w imaginarium argentyńskiego czytelnika?”.
Polski pisarz ma trzydzieści pięć lat, kiedy 20 sierpnia 1939 roku przypływa do Buenos Aires na statku „Chrobry”. Dwa lata wcześniej wydał Ferdydurke i zyskał sobie sławę awangardowego pisarza, lecz dla porteños (mieszkańców argentyńskiej stolicy) jest tylko jednym z wielu emigrantów przybyłych ze Starego Kontynentu. On, wielki rewolucjonista i burzyciel mitów, polski odpowiednik Marcela Duchampa, dziennikowe „Ja” – Witold Gombrowicz musi na ziemi niczyjej ze zgrzytaniem zębów przywdziać sz(m)atę anonimowości. Jej nijaka szarość jest przeznaczona dla każdego przybysza z Europy, który nie zdążył zabłysnąć w paryskiej bohѐme – jedynym artystycznym środowisku, dającym przepustkę do świty Victorii Ocampo, królowej literackiego kręgu wydawnictwa Sur, skupiającego takie osobistości, jak Jorge Luis Borges (bożyszcze argentyńskiej literatury) czy młodziutki podówczas Adolfo Bioy Casares.
Jednakże anonimowość, choć trochę dokuczliwa dla wysokiego ego Gombrowicza, dała mu możliwość świadomego stworzenia siebie takim, jakim naprawdę chciał być. Nieznany, czyli bezimienny, mógł wybrać sobie nowe imię, więc idąc za wskazówką Dostojewskiego – że każdy Polak za granicą jest „hrabią” – nadał sobie hrabiowski tytuł i został Conde polaco, a dla znajomych Conde Witoldo. Był to pierwszy krok w kierunku przemiany dawnego ego we własne kulturowe alter ego. Po nim poszły następne: miejscem akcji została kawiarnia Rex, położona przy alei Corrientes, głównej ulicy miasta, a dokładniej jej sala szachowa, a kapelusz na głowie i fajka w ustach gracza miały przyciągać uwagę innych bywalców lokalu.
Na tych podwalinach świeżo upieczony hrabia zaczął budować swoją legendę pisarza, który, stanowiąc pewne novum, stawał się novato, nowicjuszem, ale też wiecznym młodziakiem. Odbywszy transoceaniczną podróż w czasie (a wiadomo, że idąc na Zachód, cofamy się), powrócił już na zawsze do wieku trzydziestu trzech lat, kiedy to wydał Ferdydurke, dzieło swojego życia. Ten założycielski, rzec można, mit ma swoje momenty węzłowe: „epizod burzliwego tłumaczenia z Café Rex i (raczej wyobrażone) starcie pomiędzy Gombrowiczem a kręgiem «Sur», w rzeczywistości objawiające się wzajemną niechęcią Gombrowicza i Victorii Ocampo, oraz symbolicznie pomiędzy Gombrowiczem a Borgesem”. Budowana latami legenda przyczyniła się do wykreowania „kuriozalnej formy recepcji” Gombrowicza, u której podstaw leży „właśnie dominacja postaci autora nad jego dziełem”.
Wieczną młodość dało Gombrowiczowi postanowienie pozostania w Argentynie, które nazwać można – dosłownie – życiowym wyrokiem, gdyż, jak pisze autor recenzowanej książki, było ono najważniejszą decyzją „w jego życiu”. Niemal dwudziestoczteroletni pobyt na południowej półkuli nie był więc ani tułaczką, ani wygnaniem, lecz świadomą decyzją, która chroniąc go od wojny, nie pozwoliła mu dojrzeć, a tym samym dała wieczną młodość.
W Argentynie nie postrzegano go jako „cykora”, tylko jako młodego, ekscentrycznego intelektualistę, który przybył nie wiadomo skąd, z innej ziemi niczyjej. Tchórzem mogli go nazwać jedynie inni emigranci z jego pokolenia, których na wygnanie skazała czynna walka w obronie ojczyzny. Jednym z nich był Józef Łobodowski, który, chcąc dostać się do Anglii, by tam zaciągnąć się do polskiego wojska, został uwięziony w Hiszpanii, gdzie utknął na dobre. Obaj byli w podobnym wieku i znani są jako polscy autorzy tworzący w środowisku hiszpańskojęzycznym – jeden w Buenos Aires, a drugi w Madrycie – lecz dzieli ich Atlantyk różnic. Sądzę, że wynikają one z doświadczenia wojny lub jego braku, a niedojrzałość Gombrowicza i jego fascynacja młodością są owocem tego braku, który paradoksalnie stał się życiodajnym błogosławieństwem.
Autor Ferdydurke pozostał, raczej chcąc niż nie, sztubakiem (podobnie jak bohaterowie jego najsławniejszej powieści), który z upodobaniem grał rolę outsidera. Łobodowski, choć nie mógł kontynuować walki zbrojnej, ciągle walczył (czy to za mikrofonem Radia Madryt, czy pisząc zaangażowane politycznie wiersze), igrając z losem. Warto przypomnieć, że Łobodowski był całkowicie zakazany przez peerelowską cenzurę, a Gombrowicz nie do końca, np. jego dramaty były wystawiane. Obaj nawzajem się nie znosili. Conde określał poezję Lobo (hiszp. wilk) – tak zwali Łobodowskiego Hiszpanie – „patriotyczną czczą gadaniną”, a Lobo krytykował „geniuszowską minoderię” Conde.
Ta minoderia, która w kontakcie osobistym przybierała formy już nie bałamucenia, lecz szokowania adresata, przyczyniła się do powstania wokół Gombrowicza argentyńskiej legendy, podsycanej smakowitymi anegdotami z jego życia. Wszystko rozpoczęło się w kawiarni Rex czymś, co dziś śmiało moglibyśmy nazwać performance’em, czyli zespołowym tłumaczeniem Ferdydurke na hiszpański. Gombrowicz, który nie znał dobrze docelowego języka, przekładał w domu – opierając się na francuskiej wersji – oryginał na hiszpański, po czym zanosił tekst do kawiarni, gdzie wspólnymi siłami literatów i kelnerów nadawano mu ostateczną wersję, często różną od polskiego tekstu. Nic więc dziwnego, że część krytyków uważa gombrowiczowsko‑kawiarniany przekład Ferdydurke za całkiem nowe dzieło. Ta translatorska zabawa to tylko jedna z wielu opowieści o polskim pisarzu, która na stałe zapisała się na kartach historii argentyńskiej literatury.
Tak… nie pomyliłam się, Pau Freixa Terradas w swojej książce Witoldo wyobrażony pokazuje w sposób niezwykle szczegółowy, jak tytułowy pisarz uznany został za twórcę „obojga narodów”. Stało się to możliwe, bo to Argentyna jest centralną „postacią” Dziennika, a w szczególności wykrojonego przez samego autora – rok przed śmiercią w 1968 roku z myślą właśnie o argentyńskich czytelnikach – Dziennika argentyńskiego oraz Wędrówek po Argentynie, a także Trans‑Atlantyku, jedynej powieść osadzonej w argentyńskich realiach, którego wpływ na tamtejszych odbiorców był (o dziwo!) dużo mniejszy. Dzięki spojrzeniu zadomowionego w ich kraju przybysza Argentyńczycy mogli lepiej zrozumieć samych siebie, a w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia pisarz i krytyk literacki Ricardo Piglia dał początek czemuś, co można nazwać narodową (argentyńską) lekturą polskiego pisarza. Pau Freixa Terradas informuje: „Piglia przełamał biografizm dominujący wokół Gombrowicza i proponował lekturę z narodowej perspektywy, kierującą argentyńskiego odbiorcę ku tezom wyłożonym in abstracto w Dzienniku”.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]