Takie oceny musiały mocno zaboleć autorkę, której debiut był przecież – ponad swoją rzeczywistą wartość – przyjęty jako objawienie, a druga powieść już słusznie uznana za utwór znaczący i uhonorowana Nagrodą Nike. Wyobrażam sobie, że Masłowska po tym, jak ta jej powieść nie odniosła spodziewanego sukcesu, zaczęła się zastanawiać nad swoją dalszą pisarską drogą, i teraz słusznie wróciła do powieści, czyli do gatunku, w którym czuje się chyba najlepiej i dzięki uprawianiu którego zbudowała swoją literacka pozycję. Napisała więc utwór nawiązujący do jej największego literackiego sukcesu. Jakby zrobiła krok wstecz, by poczuć pod stopami pewny grunt i stojąc na nim, mocno odbić się do dalszej artystycznej drogi.
Kto pamięta wydanego ponad dekadę temu Pawia…, ten bez trudu spostrzeże powinowactwa pomiędzy nim a Innymi ludźmi. Przede wszystkim w sposobie, w jaki obie te powieści zostały napisane – w jednej i drugiej autorka imituje i żartuje sobie z hip-hopowej maniery budowania zdań, ze stosowanych tam topornych rymów, rytmu opowieści. I robi to bardzo dobrze, czuć, że ma świetne wyczucie języka, że potrafi się nim bawić, że ma słuch wyczulony na to, jak brzmi mowa potoczna. Oczywiście w rapowaniu nie ma naturalnej swobody języka mówionego, bo jest to nowa – uboga – ale jednak językowa konwencja ze swoimi regułami. Ale jej budulcem jest właśnie codzienne gadanie z wyraźną obecnością wulgaryzmów, obecnością, która jest coraz bardziej natrętna i podbija coraz „wyższe” sfery języka, już nie tylko mówionego, i kusi – co łatwo zauważyć – nawet wyrafinowanych użytkowników języka. W przypadku powieści Masłowskiej zastosowanie takiej maniery stwarza swego rodzaju ramę, która umożliwia narratorowi jej powieści „bezkarne” sięganie do języka niskiego nie tylko na zasadzie cytatu, bo jest to jedyny język dostępny owemu narratorowi, który wie tyle, że pisząc/opowiadając powieść, powinien językowi, jakim to robi, nadać jakiś kształt odmienny od tego, którym się posługuje w codziennej potrzebie.
Bohater powieści, Kamil, jest ponad trzydziestoletnim leserem, pasożytującym na matce, unikającym pracy i planującym nagranie hiphopowej płyty, a więc można założyć, że kręcąc się po mieście, takie właśnie frazy próbuje układać, bo rap jest jedyną dostępną mu i zrozumiałą formą artystyczną. Ale wbrew pierwszemu wrażeniu to nie on jest narratorem – narrator jest trzecioosobowy i wszystkowiedzący. Jego zastosowanie pozwoliło Masłowskiej na otwarcie powieści na inne środowiska, wniknięcie do świadomości innych ludzi, co było jej potrzebne, by pokazać tę tytułową ich inność. Bo osią narracji powieści jest zderzenie, a właściwie nawet nie tyle zderzenie, ile współistnienie obok siebie przynajmniej dwóch ludzkich światów – niskiego, z jego zamierającymi aspiracjami do zmiany swojego losu, i wysokiego, właściwie bez aspiracji, bo brak mu wyobraźni, do czego by mógł jeszcze tęsknić, a jeśli miotają jego mieszkańcami jakieś aspiracje, to tylko takie, by utrzymać materialny poziom życia, na jaki się wspięli.
Masłowska w bystry sposób i ze współczuciem obserwuje naszą rzeczywistość – ze współczuciem, bo nie jest już młodą buntowniczką, która idzie w swoich rozpoznaniach na skróty, ale dojrzałą osobą, która widzi społeczne upośledzenie i wie, że marzenia z reguły się nie spełniają. I widzi, jak pękają więzi społeczne. Nie chodzi jej o podziały polityczne, o jakich się teraz wiele mówi i pisze, ale o pęknięcie będące konsekwencją rosnących różnic materialnych. Jedni jeżdżą nowym volvo, drudzy chodzą w wiecznie przemokniętych adidasach – to o głównych męskich bohaterach powieści. Ten pierwszy to (w domyśle) jakiś wysoko postawiony korporacyjny ludek. Drugi – to wspomniany Kamil. Czy oni się mogą spotkać? Tak, ale tylko wtedy, gdy ten drugi sprzedaje pierwszemu trochę „pudru” do nosa. Są dla siebie inni. Zdecydowanie i drastycznie. Czy pomiędzy ich światami możliwy jest jakiś kontakt? Tak, ale tylko na poziomie seksu, który – jak wiadomo – nie zna granic. Znudzona mężem w volvo pani zapałała dzikim pożądaniem do muskularnego Kamila, którego poznaje jako hydraulika. Wabi go, a on oczywiście ulega, zafascynowany jej implantami, ale erotyczne zdarzenie, do którego dochodzi, jest zdarzeniem czysto mechanicznym: ona leży jak kłoda, a on się stara, na dodatek po wszystkim jeszcze wyciąga od niej pieniądze, które potrzebne mu są na opłacenie zaległego rachunku za telefon komórkowy. I tyle. Nie ma rozmowy, nie ma jakiejkolwiek próby wzajemnego zrozumienia się, pozostaje tylko zawinięta w papierową chusteczkę zużyta prezerwatywa schowana w jej torebce.
Ta prezerwatywa, a właściwie kupno paczki prezerwatyw przez właścicielkę wspomnianej eleganckiej torebki stwarza narratorowi Innych ludzi okazję do pokazania spotkania jeżdżącej nissanem żony pana z volvo ze sprzedawczynią z drogerii. Ta druga jest dziewczyną Kamila, która tam pracuje i studiuje wieczorowo coś, co ma związek z kosmetyką, ale czego nazwy Kamil nawet nie usiłuje zapamiętać. Dialog tych dwóch pań otwiera powieść, a nawet można przyjąć, że stanowi jej motto. Mógłby być zabawny, bo słyszymy takich konwersacji mnóstwo, ale przeniesienie go do powieści, a na dodatek umieszczenie na eksponowanym miejscu każe dopatrywać się w nim ukrytego, choć niezbyt głęboko, sensu. Sprzedawczyni posługuje się wyuczonymi uprzejmościami, proponując klientce kartę klubową, skorzystanie z promocji, życząc miłego dnia i zapraszając ponownie, a klientka mówi dwa razy „Nie”, raz „Dziękuję” i raz „Tak”. Niby nic, a jednak Masłowska świetnie takie nic rozwinęła w powieść. Bo rozmówka pokazuje w drastycznym skrócie ten zajmujący ją podział społeczeństwa: przedstawicielka bogatej jego części jest zamknięta, broni się przed jakimkolwiek kontaktem z kimś spoza jej „sfery”, stąd ta ostentacyjna zdawkowość; uciekająca z prowincji sprzedawczyni może zazdrości swojej klientce statusu, ale nie ma do niej dostępu, bo zamyka go chociażby język, jakim musi się posługiwać i narzucona jej przez pracodawcę forma dialogu, jaka jest dozwolona.
I w taki oto sposób mamy pokazany jak na dłoni rozpad społecznych więzi, który – mówiąc otwarcie − jest czymś normalnym w świecie realnym, ale wydaje się nam, że w świecie idealnym nie istnieje i istnieć nie będzie. Bogaci się bronią, zamykają, biedni starają się być usłużni, by coś uszczknąć z ich bogactwa. Ale też się zamykają przed resztą świata, bo nie ma w nich wiary w to, że mogą zmienić swoją sytuację – przykładem tego jest w powieści matka Kamila, która „skrzydła mu obcina”, gdy tylko chce zrobić coś, co jest niezgodne z jej wizją świata. A ta wizja to − w przekładzie na codzienną praktykę − marna praca, marna zabawa przy marnym alkoholu, marny i upokarzający seks…
Tak Masłowska rozstawia główne postaci powieści. Związków między nimi nie ma żadnych. Żyją obok siebie, ale nic ponadto. Gardzą sobą, kłócą się, obojętnieją na siebie – każdy dla każdego jest inny, bo inny to przecież nie nasz. Charakterystyczne, że w tym portrecie grupki ludzi, który maluje narrator powieści Masłowskiej, ta inność jest obecna także w rodzinach, które – jak wiadomo – są podstawą społeczeństwa. W trzyosobowej rodzinie Kamila trwają ciągłe konflikty, nikt nie chce (a może także nie potrafi) zrozumieć pozostałych i nawet wtedy, gdy odgrywający twardziela Kamil ma przebłyski wrażliwości w stosunku do matki, są one bezwzględnie przez nią gaszone. Bogate małżeństwo jest puste i dysfunkcyjne pod każdym względem. Związek bogatego faceta z kochanką też nie opiera się na jakimkolwiek wzajemnym zrozumieniu i trwa właściwie tylko dlatego, że wypada komuś takiemu jak on mieć młodą kobietę dla poprawy samopoczucia. Dziewczyny wynajmujące wspólnie mieszkanie też są dla siebie bardziej wrogami niż pokojowymi współmieszkankami – kompletny brak porozumienia, odmienność celów, stylu życia, a nawet ukształtowania zewnętrznego.
Ta rapowana opowieść o biednym Kamilu, który marzy o byciu raperem, i o ludziach, którzy go otaczają, pokazana jest na szerszym tle. Masłowska ma temperament pisarki społecznej i umie nasz świat oglądać. Obok tego więc, co się dzieje z głównymi postaciami jej powieści, brzmi nasz świat w swoim marnym medialnym rozkwicie. Wszystkie możliwe stereotypowe wyobrażenia na temat braku urody tutejszej rzeczywistości puentowane są równie stereotypowymi wyobrażeniami na temat uroków życia wiecznie wesołych mieszkańców egzotycznych rajów turystycznych. Bohaterowie powieści z umysłami nakarmionymi głupotami powtarzają np. opinie o tym, że przybysze ze wschodu odbierają Polakom pracę, a przybysze z dalszych zakątków chcą dokonać zamachu i zapewne „wyruchać nasze kobiety” itd., itp. Inni, obcy to wrogowie, bo nieznani. Takie tony pobrzmiewają też w kapitalnych wtrętach dialogowych, które zapewne narrator powieści zaczerpnął z podsłuchanej codzienności wielkomiejskiej. Masłowska podsuwa myśl wcale nie nową, że świadomość ludzi kształtują głupstwa płynące z mediów niskiego lotu i, powtarzane przez ich odbiorców, tak się multiplikują, rozrastają, że wypierają z naszej rzeczywistości rozsądek. Są wszędzie. To jest lęk przenikający kulturę, ale Masłowskiej udało się przekształcić te lęki i ich możliwy do wyartykułowania ekwiwalent, czyli myślowe stereotypy, w tworzywo literatury. Teraz udało jej się to, co zaplanowała kilka lat temu w poprzedniej powieści. Tyle że akcję tamtej umieściła w wymyślonej i zbudowanej ze stereotypów Ameryce, czyli w sztucznym świecie, a tę w dobrze sobie i nam wszystkim znanej scenerii. I to jest siła tej powieści.