Niech nas nie zmyli jego dziewiąta pozycja na liście największych gigantów-wielkoludów i w końcu zrozumiały owczy pęd potencjalnych zdobywców ku Pierwszej Trójcy (Everest – 8848, K2 – 8611, Kanczendzonga – 8586), skoro to on, skromnie zamykający trzecią trójkę Wyniosłych, zdobył zasłużone miano Ludożercy i okrzyknięty został przez obsesyjnie prowadzone ku Nagiej Górze – w 1930, 1932, 1934, 1937, 1938 i 1939 roku – kolejne nieudane, pechowe tudzież tragiczne ekspedycje niemieckie na „niemiecką górę przeznaczenia”, Schicksalsberg der Deutschen. Bardzo solidne, dowodzone przez wytrawnych wspinaczy, jak Willo Welzenbach, Willy Merkl czy Karlo Wien, ekipy niemieckie ginęły w długotrwałych burzach śnieżnych i lawinach, nie docierając nawet do podnóża głównego wierzchołka Nangi. 7000, a w najlepszym przypadku 7500 metrów okupione zostało śmiercią dziesięciu dzielnych ludzi: czterech wspinaczy z górnej półki i sześciu tragarzy w 1934 i szesnastu uczestników w 1937 roku. Nic dziwnego, że następne załogi niemieckie, nie chcąc podzielić losu Drexla, Merkla, Wielanda, Welzenbacha, Wiena i sporej gromady szerpów wiernych do ostatka swym sahibom, całkiem rozsądnie, choć „niehonorowo”, wycofywały się gdzieś spod Srebrnej Przełęczy (7451 metrów) na wciąż i wciąż rozgrywanej północno-wschodniej flance Rakhiot. Ta droga, początkowo uznana za jedyną możliwą, stała się prawdziwą obsesją Niemców. A kwestia zdobycia wreszcie Ludożercy i „pomszczenia” Merkla, nieszczęsnego kierownika pechowej wyprawy z 1934 roku, urastała niebezpiecznie – po pamiętnych wydarzeniach stycznia 1933 roku – do rangi sprawy narodowej, co miało swój koloryt, posmak i wydźwięk. Tak czy inaczej Krnąbrna Góra musiała wreszcie ukorzyć się i ulec Niemcom. Obiecał jej to solennie przyrodni brat Willy’ego Merkla (1900–1934), doktor medycyny i wydawca pamiętników brata, Karl Maria Herrligkoffer, zaledwie osiemnastolatek w chwili tragedii, a niebawem już wytrwały, uparty i konsekwentny organizator i szef najgłośniejszych wypraw wysokogórskich.
– Zawsze byłem człowiekiem nastawionym narodowo – powiada Herrligkoffer i nie mamy powodów, by mu nie wierzyć. Ceni ponad wszystko jednorodność duchową (gromadzi wybijających się wspinaczy z niemieckiego obszaru językowego), wierność nadrzędnej idei, zespołowość (dla Herrligkoffera być w zespole i przy zespole załapać się i wozić na trudzie innych – to nie to samo, to dwie odmienne etyki), planowość, dyscyplinę. Słabo toleruje sytuacyjną improwizację indywidualistów, nie cierpi w zespole nonszalancji i brawury, samowoli i nieodpowiedzialności, a z tymi cechami, na nieszczęście, spotyka się w 1953 i 1970 roku. I te właśnie cechy czy „wady” pozwolą w obu przypadkach – straszliwym kosztem – brawurowo pokonać Schicksalsberg der Deutschen. Słowem, nie tak jak w planach i nie do końca czysto niemieckimi siłami, za co spotka odszczepieńców niełaska i anatema Herrligkoffera. Karl Maria nigdy nie ukrywał, że czuje się spadkobiercą i egzekutorem „testamentu Merkla”: „Chcieliśmy naturalnie, żeby Niemcy stanęli na tej «niemieckiej górze przeznaczenia»”. Jeden z odszczepieńców i grabarzy ideałów i planów doktora H., wielki Reinhold Messner, włoski alpinista i himalaista z południowego Tyrolu, pierwszy zdobywca „korony Himalajów”, napisze o tej obsesji Herrligkoffera z nieukrywaną niechęcią i złośliwością:
Inny Tyrolczyk, również opętany tą górą i alpinizmem, […] śledzi przygotowania do wyprawy początkowo wyłącznie w mediach. Nazywa się Hermann Buhl, mieszka w Innsbrucku i jest najlepszym alpinistą w tamtych czasach.
Już domyślamy się, co dalej i kogo „obstawia”, faworyzuje autor Der nackte Berg Nanga Parbat (München 2002; Naga Góra – brat, śmierć i samotność, Wrocław 2004, przeł. Anna Wziątek). Komu chciałby przyznać zwycięstwo w starciu organizacji z improwizacją i fantazją, w konfrontacji szlifowanego do połysku schematu z intuicją, romantyką i błyskiem wspinaczkowego geniuszu. Czy robi to tylko dla niezmordowanego Buhla, który 3 lipca 1953 roku o pierwszej w nocy na wysokości 6900 metrów wypełza ze śpiwora, gotuje herbatę i pakuje plecak wewnątrz targanego wiatrem małego szturmowego namiotu? Tego fantastycznego Austriaka, który przyjechał tu nie dla strategii i taktyki, roszad i przetasowań snutych na dole, na zimno i ponuro, nie dla narodu i testamentu – ale dla Szczytu! Czy to o Buhlu, czy o sobie myśli i opowiada Reinhold Messner, który siedemnaście lat później w innym miejscu Nagiej Góry, także wyłamie się z misternych mózgowych konstrukcji Doktora i przefrunie nad ideologią niemiecką…
Buhl idzie zaiste po alpejsku, na lekko. Mało tego, „na początku stromego wzniesienia prowadzącego na wierzchołek zostawia plecak”. Czekan z tyrolskimi proporczykami i flagą pakistańską (zostanie odnaleziony na szczycie dopiero w 1999 roku, w czterdzieści dwa lata po jego śmierci na siedmiotysięcznej Chogolisie), aparat fotograficzny, rękawice, manierka, w której niebawem zabraknie herbaty z liści koki, anorak, który w powrocie pomoże mu na stojąco na przepastnym zboczu przetrwać koszmar nocnego „biwaku” – to wszystko, co tuż przed zmierzchem 3 lipca 1953 roku wniesie z najwyższym trudem na szczyt Ludożercy. Robi zdjęcie – słynne zdjęcie czekana i wpełzających na górę cieni. Reszta bardziej domyślna niż widoczna…
Messner doskonale wie, o czym mówi, bo od lat wczytywał się we wspomnienia Buhla, spisane niedługo po gehennie powrotu na dół na samej woli życia i automatyzmach przetrwania, po stanięciu odmrożonymi stopami na dywaniku u Herrligkoffera, który jako kierownik przedsięwzięcia dozna zarazem triumfu i klęski wyuczonych ideałów. Wie, w czym rzecz, bo z bratem Güntherem, młodym i gniewnym, pracowicie przepracowali Dolomity i Alpy Zachodnie, a korzystając ze wszystkich możliwych źródeł fotograficznych i kartograficznych spenetrowali, na razie „na sucho”, wszystkie ściany i flanki Nanga Parbat, główne filary, żebra (z Żebrem Mummery’ego na czele), grzędy, kuluary, rynny – z najwyższą i najtrudniejszą Rynną Merkla na flance Rupal na czele, od której zacznie się ich największa, śmiertelna przygoda. Wie, o czym mówi, bo wszystkiego sam doznał, spuszczając się na los szczęścia w przepaść Diamir, trawersując szczyt… Reinhold wie, o czym pisze – i po co to pisze, biorąc „sprawę niesubordynacji” Buhla na świadka swojej rozprawy z Herrligkofferem – bo schodząc w końcu czerwca 1970 roku, po przetrawersowaniu Olbrzyma, na wariata, na lekko, w przepaściste nieznane, na stronę Diamir, przeżyje niewyobrażalną gehennę i horror jednocześnie. Straci siedem palców u nóg, zaufanie niemieckiego kierownictwa i co bardziej „solidnych” przyjaciół wspinaczy oraz poniżej Żebra Mummery’ego – brata.
Parę słów o Güntherze: narowisty i rączy dwudziestolatek (ur. 18 maja 1946 roku), szybki pistolet, sprawny i dobry na krótkim dystansie, nie sprawdzony w maratonie, doszlusował do zespołu Herrligkoffera w zastępstwie kogoś, kto nie mógł się zabrać, i z poręczenia starszego i bardziej doświadczonego w wysokich górach Reinholda (ur. 17 września 1944 roku). Przez kierownictwo przewidywany do ciężkiej pracy w ścianie, windowania sprzętu, prowiantu i zakładania na dziewiczej flance kolejnych gniazd-obozów, ale nie do pierwszego zespołu i ataku szczytowego. Gdy nocą 27 czerwca 1970 roku w piątym obozie tuż pod Rynną Merkla (te abstrakcyjne nazwy „na cześć” to wcześniejsza sprawka i radosna działalność doktora Herrligkoffera) Reinhold Messner – zgodnie z harmonogramem – ubiera się i pnie w górę po niemal pionowym śnieżnym, najeżonym przeszkodami, nie tkniętym stopą ludzką wąwozie-kominie, to po to jedynie, by „sprawdzić, co wyżej i co się da zrobić” dla jutrzejszego wejścia zespołu. Ale ambitny, przywiązany wspólnymi wspinaczkami do brata Günther jest czujny i narwany. Słucha jedynie instynktu, nie rozumu, a już najmniej solidnych niemieckich planów i rozkładów bazy. Podrywa się, ubiera w trzydziestostopniowym mrozie, pod gwiaździstym Kantowskim niebem, przy księżycu, w poświacie śniegu idzie jak w transie po śladach penetrującego rynnę brata. Nie widzi – i nie chce widzieć – nic, tylko górną część świata, gdzie Szczyt (to dopiero trzecie wejście, do tego morderczą ścianą Rupal!), Sukces i Sława. Prawem naturalnym na tej wysokości jestem ja i okazja mi dana. I nic więcej. Po paru godzinach w rozrzedzonym powietrzu, gdzie każdy krok to „walka o oddech”, i w obezwładniającym słońcu przedpołudnia wysoko nad rynną szybki, choć już mocno wystrzelany pistolet dopada brata. Tych parę chwil razem zdecyduje, choć to jeszcze nie wierzchołek, o losach obu Messnerów…
– Twój ślad, poza tym trasa jest logiczna.
– A na tej wielkiej barierze?
– Nie ma tam innej możliwości jak tylko przez rampę.
– Zabezpieczyliście?
– Tylko zaczęliśmy.
Niewiele ze sobą rozmawiamy. Günther w niecałe cztery godziny pokonał całą Rynnę Merkla: prawie sześćset metrów. I to na tej wysokości nad poziomem morza! Nie, nie ma wątpliwości, że dalej pójdziemy obaj. Tworzymy zespół i niedługo zdobędziemy szczyt, myślę.
– Gdzie jest Gerhard [Baur]? – pytam jeszcze.
– Wrócił, boli go gardło.
Zaczynamy wielki trawers, który prowadzi w prawo, pod południowym ramieniem do grani południowej. Jeden wspina się za drugim.
Choć do wierzchołka Nangi jeszcze – jak się miało okazać – dobrych parę godzin, choć trawers i obejście od strony Rakhiot na tej wysokości niebezpiecznie męczy i wypruwa z sił, nic już nie jest ważne w obliczu narodzin na ośmiu tysiącach nowego, koszącego wszystko teamu Messnerów, który umie góry przenosić, a w każdym razie przeskakiwać. Nic nie jest ważne: ani kto ich tu przywiózł i połączył wspólnym zadaniem na dzisiaj, ani informacja dla drugiego zespołu, który ma podejść do piątego obozu, zanocować i prowizorycznie zaporęczowaną rynną wdrapać się pod szczyt, ani generalny plan doktora Herrligkoffera, oczywiście „faworyzujący Niemców”. Liczą się tylko młode lwy, które poczuły swoją siłę i krew sukcesu. Świetni wspinacze, pupile szefa: Felix Kuen i Peter Scholz wypracują nazajutrz swoje wejście od zera, bo wiatr i śnieg rozwieją i przykryją ślady Messnerów. A gdy ci nazajutrz, osłabieni biwakiem, wezwą głosem i gestem z grani między Rupal i Diamir pomocy, prący do przodu Niemcy (którzy, zgodnie z planem, zaliczą szczęśliwie czwarte wejście na Górę gór, słowem wejdą i zejdą bezpiecznie Rynną Merkla) dziwnie nie odczytają dawanych im znaków. Wezmą je za gesty zachęty i pójdą konsekwentnie swoją drogą… Messnerowie, czując się opuszczeni, ale i wyzwoleni z wszelkich zobowiązań – wybiorą swoją. Przeciwną. Na drugą stronę Wielkiej Góry. Niemiecki dryl i nudna akuratność przestaną im ostatecznie odpowiadać. Rozpoczną swoją tragiczną przygodę i swoją walkę o życie; niestety w połowie przegraną…
Trzydzieści lat później, oczyszczając się swoją książką z ciążącej mu odpowiedzialności i winy za śmierć brata, Reinhold napisze: „Na kogo mieliśmy czekać na górze? Na Przełączce Merkla [powyżej rynny, u stóp szczytu Nangi] można było oczekiwać już tylko śmierci”. Wybrali trudną nadzieję; zaczęli schodzić w nieznane, na stronę Diamir, długi czas szczęśliwie. Prawie im się udało.
Oczywiście odszczepieńcy, apostaci, schizmatycy – znają tę prawidłowość wszystkie nowe ruchy i religie świata – zostaną usunięci poza obręb wspólnoty, napiętnowani i wyklęci. Krótkim narodzinom nowego teamu, stylu i nowych reguł gry, przypieczętowanych sukcesem – choćby połowicznym i nieludzko okupionym, sukcesem, który pójdzie w świat, towarzyszy mniej lub bardziej dobitne odrzucenie wyrodków przez twardy, scementowany zespół ortodoksów, kultywujących swoich świętych męczenników, patronów obu ekspedycji (w 1953 i 1970 roku): Willego Merkla i Sigiego Löwa. Felix Kuen, po powrocie ze szczytu do bazy, powie bez ogródek:
Zawtóruje mu Karl Herrligkoffer, jak zawsze twardy, niezłomny specjalista od generalnych planów i algorytmów wspinaczki dedukowanych w bazie, rzadko powyżej czterech tysięcy metrów:
Wszystko to prawda. Hegel, autor trzech tomów Wissenschaft der Logik, byłby zadowolony z rozumowania „późnego wnuka”. Książka Reinholda Messnera nie jest już tak logiczna; łatwo w niej znaleźć wahania, niekonsekwencje, kluczenia i retusze. Spuszczamy na nie zasłonę miłosierdzia, należną niespokojnym duchom młodości, które nie bacząc na cenę, znajdują, zanim zaczęły szukać, i dostają, zanim zapragnęły. „Bo coś w szaleństwach jest młodości – pisał Stary Poeta – co jest mądrzejsze od mądrości / i rozumniejsze od rozumu”.
W tym samym czasie, w pierwszych dniach lipca, Herrligkoffer po drugiej stronie Ludożercy przystępuje do likwidacji bazy pod ścianą Rupal. Zgodnie z tradycją pakistański oficer łącznikowy „zawiesza Felixowi Keunowi i Peterowi Scholzowi wieńce z kwiatów”. Ten świat, mimo wyprowadzki i krzątaniny, nieporuszenie tkwi na swoim miejscu…
Gdy po wielu dniach i wielu perypetiach na wąskiej drodze do Gilgit ukazuje się – zresztą przypadkiem, bo nikt zaginionych nie szukał – pierwszy jeep z dwoma żołnierzami, sprawy z wolna zaczynają się toczyć we właściwym kierunku. W domu oficera Messner doznaje daru cywilizacji: najwyższej rozkoszy mycia się w toalecie i kolacji przy rodzinnym stole. Pośród ludzi.
Wojskowy jeep, kareta do życia, wiezie Reinholda – znów z przygodami (zawał skalny na drodze) – do szpitala w Gilgit. Milczenie.
– Strange! How can it be possible? Your basecamp? Isn’t it on the other side of the mountain?
– Yes. But I came down the Diamir side.
– I heard on the radio that two man died there.
– I am one of them.