– Dwór za dwa lata będzie miał sto lat – powiedziała jeszcze mama.
Za każdym razem, gdy jechaliśmy na pole za dworem, usilnie wpatrywałem się w ten stary dwór, jakbym chciał zrozumieć czas. Sto lat było dla mnie granicą niepojętą. Kresem wszystkiego. Nie znałem nic równie wiekowego.
Mój pradziadek Stanisław Nowak w roku 1906 kupił dwór i siedemdziesiąt morgów dworskiej resztówki. Jeszcze przed pierwszą wojną światową, gdy ożenił się jego pierworodny syn Franciszek, podzielił gospodarstwo. Przejście amfiladowych pokoi zostało zamurowane, plac przegrodzony płotem. W części od strony Przybysławic zamieszkał Franciszek z rodziną. Pradziadek pozostał z młodszymi dziećmi w części południowo-wschodniej od strony Marcinkowic. Przez kilka lat we dworze mieszkała moja babcia Maria z siostrami i bratem Józefem. Z czasem córki wyfruwały z domu, a ojciec wianował je polem na Zadworzu i od dworu w stronę Wielkiej Drogi. Najmłodszy Józef ożenił się i został na ojcowiźnie. Tak od końca lat dwudziestych na podzielonym gospodarstwie synowie gospodarzyli oddzielnie.
Lubiłem jeździć z rodzicami na Zadworze. Przy drodze w pobliżu dworu rósł sad rozległy, a w nim dwa długie rzędy papierówek. Zeskakiwałem z wozu, ojciec już nie popędzał konia, bym miał czas nazbierać soczystych jabłek. Smakowały mi papierówki dojrzałe i żółte jak poranne słońce, od którego nabierały słodyczy i woni. Pachniały pierwszą świeżością, były zapowiedzią dojrzałego lata, spełnieniem zimowych marzeń. Jabłka upychałem w zanadrzu. Odrzucałem te zbyt miękkie, gąbczaste. W nich sok związał już miąższ owocu i nie tryskał w ustach, nie orzeźwiał.
W drodze powrotnej z pola też ochoczo korzystałem z gościnności sadu. Właściwie nie uważałem tego za grandę, taką jak przysłowiowe podkradanie gruszek z plebańskiego sadu. Sad wujka Józefa Nowaka zapraszał mnie do siebie widokiem dorodnych jabłek, zapachem obiecującym spełnienie i ciszą, w której słychać było lot pszczół i grzechot pestek w gniazdach nasiennych dojrzałych papierówek. Owoce, które leżały u stóp rozłożystych jabłoni, mogłem zbierać bez obawy, że właściciel się pogniewa, ale mnie kusiły te duże jak pięść i rosnące wysoko na końcówkach gałęzi. Rozglądałem się, czy aby wujka Nowaka nie ma w sadzie albo za sadem nie kosi koniczyny dla bydła, wtedy wdrapywałem się na drzewo i zrywałem upatrzone jabłka. Rozochocony szedłem wzdłuż rzędów jabłoni i w zieleni liści wypatrywałem żółtych papierówek. Najdorodniejsze, najbardziej soczyste rosły na młodych drzewkach. Na końcu pierwszego rzędu odkryłem dla siebie dwie malinówki. Już sam kolor, plamy czerwieni i różu na owocach jakby je pomalował impresjonista, zapowiadały rozkosz i doznania nieziemskie. Kuszenie Adama. Potrząsnąłem jabłonią, spadło kilka jabłek. Zapachu tych owoców nie wyrazi żaden poeta, nie odda żadne porównanie. Owoc kształtny, w dotyku gładki i ciepły od słońca, a już pod jedwabistą skórką więzi orzeźwiające źródła Arkadii. Smak soczystego miąższu otwierał przede mną bramy raju. Wtedy spowszedniała mi papierówka, już mnie tak nie wabiła, nie wołała – zerwij mnie, jestem smaczna. Wiedziałem, że inna jabłoń oferuje mi coś więcej. Pomyślałem wówczas, że rajską jabłonią była malinówka. To był mój pierwszy grzech chłopięcych lat.
I późnym też latem wstępowałem do sadu wujka Nowaka. Po papierówkach i malinówkach pozostało tylko wspomnienie i żal. Właśnie dojrzewały soczyste kosztele, ale dla mnie były za słodkie i mdłe. Za to dwie antonówki wciśnięte w róg sadu oferowały wczesnojesienne jabłka o smaku słodko-kwaśnym, winnym. Dojrzewały nierówno, najpierw te, które łapały więcej słońca. Rzucałem do nich bryłami lub kawałkiem kija. Już nie napychałem zanadrza, kilka jabłek chowałem w kieszenie spodni i uchodziłem z sadu.
We wrześniu we wsi otworzono skup jabłek. Uzbierałem trochę spadów pod jedyną jabłonią jesiennej odmiany na swoim podwórku. Za mało. Rosła jeszcze szara reneta i tuż przy ogrodzeniu grochówka o owocach twardych jak kamień. Renety mama tknąć nie dała. Grochówka była plenna, ale jabłka nie chciały spadać. Żeby tak pół worka uzbierać, miałbym parę złotych – roiło mi się.
Pojechałem rowerem do sadu wujka Nowaka. Pod jabłoniami jabłek leżało zatrzęsienie. Niektóre już gniły. Osy miały raj, z koszteli wypijały słodkie soki. Spady się marnują – pomyślałem. Worek uzbieram, to wujek nawet nie zauważy i straty wielkiej mieć nie będzie.
Czekałem, aż zrobi się szarówka. W jasny dzień na grandę nie pójdę – wstyd większy niż korzyść. Z domu wyszedłem niepostrzeżenie. Miedzą do ścieżki pchałem przed sobą taczkę. Nie chciałem drogą na ludzkich oczach paradować. Ścierniska były już poorane. Ciężko było mi pchać taczkę przez bruzdy i skiby, bo pola szły w poprzek i nie było miedzy w stronę sadu. Zostało mi niewiele tej wyboistej drogi do upragnionego celu; jakieś sto kroków i drogę przeskoczyć, i już sad. Taczkę schowam w tarninie czy w krzakach dzikiego bzu i z worem wejdę do sadu na rabunek. Ale za wcześnie się na grandę wybrałem, bo za drzewami wujek kosił koniczynę dla bydła, a ciotka ładowała ją na wóz. Postawiłem taczkę i usiadłem na miedzy. Czekałem zniecierpliwiony, bo zrobi się ciemno i wrócę z niczym. Co chwilę wstawałem i patrzyłem, czy wreszcie odjeżdżają. Wujek przestał kosić i spojrzał w moją stronę. Stał i patrzył, a ja przywarłem do miedzy jak zając. Miałem nadzieję, że mnie nie spostrzegł. Po chwili wychyliłem głowę trochę ponad liście buraków. Już odjeżdżali. Wóz toczył się drogą w stronę dworu. Ruszyłem na szaber. Nie chowałem taczki, postawiłem ją obok drzewa.
Wrzucam jabłka do worka. Każdy kilogram razy pięćdziesiąt groszy. Liczę kasę. A tu spadów tyle, że dwa wory mogę zebrać i jeszcze by zostało. Zerkam w stronę drogi w obawie, że ktoś będzie przechodził. Patrzę, a przy pierwszym drzewie wujek Nowak stoi. Spogląda na taczkę i na mnie. Chcę zniknąć, zapaść się pod ziemię razem z workiem. Ale taczka przepadnie. I co powiem w domu?
– A ty huncwocie jeden, na grandę żeś z worem i toczkami przyszedł?
– A bo, wujek, spadów trochę chciałem… – dukam i podchodzę bliżej.
– Jabłek ci się zachciało? Ty draniu! Z wora jabłka wysypać i do domu! – Twarz miał zaciętą. Nigdy go takiego nie widziałem.
Z powrotem szedłem już ścieżkami. Wiozłem na taczce pusty worek i swój wstyd. Jakiś wąż skusił mnie na jabłka z zakazanego drzewa. Taki mój grzech pierworodny.
Na drugi dzień wracaliśmy z pola na Zadworzu. Wujek z wujenką w sadzie zbierali spady do skrzynek.
Po tygodniu zaszedłem do wujostwa spytać, czy mogę uzbierać sobie soczystych antonówek.
– A taczkę gdzie masz? Schowałeś w krzakach? – spytał wujek i zrobił groźną minę. Spojrzał na ciotkę. – Popatrz, matka, jaki miglanc.
Spuściłem głowę.
– No dobrze już, dobrze. – Uśmiechnął się pod nosem. – Uzbieraj se, tylko nie trzepać. A po niedzieli do obierania jabłek przyjdziesz.
– Przyjdę – powiedziałem ucieszony.
Był grzech, będzie pokuta – pomyślałem zadowolony, że tak się ta moja granda skończyła.
Zimowe odmiany jabłoni rosły w kilku rzędach środkowych. W październiku wujek najmował kilku chłopców ze wsi do zrywania jabłek. Rosły stosy drewnianych skrzynek pod drzewami. Chłopcy śmigali po drzewach i drabinach. Wujek napominał, by do koszyka owoce wkładać delikatnie i równie delikatnie je wykładać do skrzynek. Potem pomagałem wujkowi załadować skrzynki na wóz i zawoziliśmy je do piwnicy pod dworem.
Wchodzę do tej obszernej piwnicy pełnej jakichś wnęk, ślepych korytarzy i ciemnic. Otwiera się przede mną baśń o rodowodzie średniowiecznym. Widzę oczami wyobraźni pierwotne przeznaczenie tych lochów. Oddzielone kratami kazamaty, z których dochodzi jęk skazańców. W drzwiach stoi strażnik w zbroję zakuty i wsparty na mieczu. Kopci łuczywo wetknięte w uchwyt na ścianie. Światło pełga po cementowej posadce, mnoży cienie i stwory, a ja, z oczami wielkimi jak talary, stoję bosy w lnianej koszulinie i chłonę tamten czas zamknięty w piwnicy starego dworu. Wystraszony rzucam się do ucieczki, błądzę w labiryncie korytarzy, szukam wyjścia ukrytego w jakiejś niszy, jest zamurowana. A przecież z tych lochów jest tajemne wyjście, jakiś tunel wydrążony w ziemi.
Podczas napadu wroga wszyscy z dworu mogą uciec niepostrzeżenie podkopem i wyjść w gęstych zaroślach na Makacach. Wyjście jest ukryte w skarpie wądołów po starym Dunajcu, zarośnięte łopianem obok starej wypróchniałej wierzby. Znajduję w końcu korytarza wnękę. Jestem pewny, że to wejście do podziemnego przejścia. Jest zamurowane i obrzucone tynkiem dla niepoznaki. Płomień łuczywa rzuca słabe światło, ale wyraźnie widać szary odcień tynku i mokre liszaje. Świeży mur naciąga wilgoć ze stawu na Makacach? Czy to jest to przejście? A może tam zamurowane są skarby, ukryte przed wiekami rubiny, opale, złote pierścienie, bransolety, naszyjniki i drogocenne rzędy końskie? Ogromna skrzynia dębowa okuta żelazem leży tam pełna klejnotów? Gdzie zamek, tam skarby – mam takie przekonanie. Oddycham głęboko pełen emocji ze swojego odkrycia. Jeszcze nie wiem, jak się do tych klejnotów dostać. Strażnik pilnuje.
Pachniały jabłka w drewnianych skrzynkach. Zapach przyjemny, kuszący. Nigdzie nie było krat, zamiast łuczywa świeciła żarówka pod szklanym kloszem. Strażnik zrzucił ciężką zbroję, zdjął przyłbicę i się uśmiechał. Mieczem dwuręcznym okazał się nóż, którym kroił jabłka. Wujek Nowak podał mi torbę pełną jabłek i dalej uśmiechał się przyjaźnie.
– Wujku, gdzie jest wejście do podziemnego tunelu?
– Zamurowane. Jak będzie potrzeba, to się cegły wykłuje – powiedział i znowu się uśmiechnął.
Wiedziałem, że za tym uśmiechem kryła się tajemnica.
[…]
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]