Nawet po zdanej maturze ojciec nie zwolnił tempa, chodził po kuchni z nieodpalonymi papierosami albo bez papierosów, a wtedy już na nerwowo zupełnie chodził, bo nie miał czym zająć rąk, i gadał, ale patrzył poważniej, z niedowierzaniem łypał na mnie i mówił, że jednak miałem fart, ale dobrze się stało, bo lepiej maturę mieć, niż nie mieć, on ma i nie narzeka, choć kiedyś te matury miały inną wagę, wszystko miało inną wagę, nawet kilogram miał inną wagę, jak się brało kilo schabu, to było kilo z kawałkiem, a teraz jest kilo bez kawałka, ale żebym sobie zapamiętał, raz na zawsze, choć powtarzane było to dzień w dzień i o niczym innym tak bardzo nie pamiętałem jak o tym, że nie będzie kombinacji w rodzaju szkół policealnych na przeczekanie, więc albo studia, kulturoznawstwo – z mocnym „w” – albo wojsko – bez nacisku na „w” – gdzie mnie nauczą życia i zrobię prawo jazdy, a w Parkanie ciągle szukają kierowców. Kończył z dłonią w raportówce powieszonej na kaloryferze i wyciągał paczkę papierosów albo, gdy miał ją już w dłoni, to od razu wypalał dwa przy uchylonym oknie jeden od drugiego i szedł do siebie, a ja do swojego pokoju i czytałem tak zwane zagadnienia, z których miał być egzamin na kulturoznawstwo, i więcej nie rozumiałem, niż rozumiałem, ale byłem dobrej myśli i gdy wydawało mi się, że przyswoiłem jakąś część materiału, wracałem do kuchni i patrzyłem na podwórko ze schodkami przy transformatorowni i myślałem o tym, czy gdy już mnie tu nie będzie, tak na stałe, w tym oknie, oni, na tych schodkach, byli kumple punkowcy, pomyślą o mnie choć raz, zastanowią się, dokąd wyjechałem i po co wyjechałem, bo przecież nie rozmawialiśmy od lat i nie było im dane poznać moich planów na przyszłość.
Stwierdziłem, że nie będą pamiętać. Nosiłem w sobie uraz z powodu tego wypchnięcia ze schodków, choć z czasem wspomnienie tamtego lata, gdy wrócili z Jarocina i jedną miarą oceniali tych, którzy w Jarocinie nie byli, którzy nie stawiali oporu, było coraz słabsze, ale jednak czułem, że moja duma została urażona, i ciążyło mi to, choć z czasem coraz mniej, a bywały takie dni, że w ogóle o tym nie myślałem, nawet gdy patrzyłem, jak siedzą na tych schodkach i zmieniają pozycję na coraz bardziej poziomą, z trudem stawiając opór własnemu ciału.
Nie dostałem się na kulturoznawstwo. Wróciłem do domu i powiedziałem o tym ojcu. „Nie przyjęli mnie” – powiedziałem to w taki właśnie sposób, żeby obniżyć napięcie, jakie mogło powstać między mną i ojcem, bo wydawało mi się, że lepiej być nieprzyjętym, niż się nie dostać, tak mi się wtedy wydawało. Spodziewałem się, że rozmowa potoczy się w kierunku życia, jakiego nauczy mnie wojsko, prawa jazdy, które zrobię w wojsku, i Parkanu, w którym dostanę posadę kierowcy po powrocie z wojska i będę jeździł ciężarówką do emerytury, i po latach, gdy będę wracał sterany z roboty, jeden z drugim, ci na schodkach, byli kumple, zawołają „Chodź, siadaj” i podadzą butelkę wina, i wezmę łyka, a potem drugiego i już tak zostanę, od rana do popołudnia za kółkiem, wieczorem na schodkach, z ojcem w oknie, z dymem uciekającym z uchylonego okna w kuchni. Wtedy zrozumiałem, że ojciec będzie coraz starszy i że będę się nim opiekował między pracą w Parkanie i siedzeniem na schodkach, i że w końcu umrze, i to mnie przeraziło, bardziej niż wtedy, gdy zadzwonili ze szpitala, że mama nie żyje, bo wtedy jeszcze miałem jego, a po śmierci ojca miałbym zostać zupełnie sam. Z nimi na schodkach.
Wyszedłem z kuchni. W przedpokoju dogonił mnie głos ojca. „Chodź no tu!” Przyszedłem.
„Są wolne miejsca na fizyce. Przyjmują, jak leci. Spróbujesz za rok na to swoje kulturoznawstwo (z naciskiem na «w»)” – powiedział to spokojnie, z namysłem, sięgnął do raportówki po paczkę papierosów, wyciągnął jednego i zapalił przy oknie, wydmuchując dym starannie, między ramę okna a jego uchylone skrzydło. Zastanawiałem się, czy go nie uściskać, ale powstrzymałem się, bo po pierwsze nie było u nas tradycji ściskania się ani po zdanej maturze, ani nawet po śmierci mamy, a po drugie stał tyłem do mnie, więc było mi niezręcznie, w sensie fizycznym, bo był sporo wyższy ode mnie i obawiałem się, że gdy podejdę, to gdzie go chwycę? Za klatkę piersiową? Mógłby się wystraszyć i krzyknąć, a ci, co siedzieliby na schodkach, zadarliby głowy i wróciłbym na tapet, a wydawało się, że od dawna na nim nie jestem, co ułatwiało mi codzienne funkcjonowanie, bo mogłem przemykać niezauważony i w gruncie rzeczy wygodnie nieważny.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]