5/2025

Maciek Bielawski

Bez głowy
(fragment powieści)

Ojciec powtarzał to dzień po dniu, aż do matury. Chodził po kuchni z nieodpalonymi papierosami albo bez papierosów, a wtedy już na nerwowo zupełnie chodził, bo nie miał czym zająć rąk, i gadał. Powtarzał to od chwili, gdy oznajmiłem, co zamierzam po maturze, i że będzie to kulturoznawstwo. Uniósł głowę znad klasera ze znaczkami i powiedział: „Kultury się w domu nie nauczyłeś – wstał, podszedł do zlewu i splunął, czego nigdy wcześniej nie robił – więc i na studiach się nie nauczysz!” I nawet gdy wytłumaczyłem mu, co to takiego kulturoznawstwo, i że z kulturą, taką pojmowaną przez niego na zasadzie „dzień dobry”, „do widzenia” albo… „całuję rączki”, nie ma wiele wspólnego, i gdy już to rozumiał, a byłem pewny, że rozumiał, bo nie był głupi, tylko sprawiał takie wrażenie ciągle załamany niespodziewaną śmiercią mamy, powtarzał to dzień po dniu, aż do matury, gdy tylko wracałem ze szkoły, jakby czekał na odpowiedni moment, żeby to powiedzieć. Chodził po kuchni z nieodpalonymi papierosami albo bez papierosów, a wtedy na nerwowo zupełnie chodził, i powtarzał: „Jak się nie dostaniesz, a na pewno się nie dostaniesz, bo z takimi ocenami to maturę oblejesz, więc jak się nie dostaniesz, nawet jak fartem zdasz maturę, to zapamiętaj sobie: nie będzie kombinacji, szkół policealnych na przeczekanie, więc albo studia, kulturoznawstwo – kładł nacisk na to «w» – albo wojsko – bez nacisku na «w» – a tam cię nauczą prawdziwego życia i – zwykle obniżał w tym momencie głos, żeby mnie udobruchać – zrobisz prawo jazdy, a w Parkanie ciągle szukają kierowców”. Kończył z dłonią w raportówce powieszonej na kaloryferze i wyciągał paczkę papierosów albo, gdy miał ją już w dłoni, od razu do wypalał dwa przy uchylonym oknie, jeden od drugiego. Potem szedł do swojego pokoju, bo to, że atakował, nie oznaczało, że chciał konfrontacji, unikał konfrontacji, zostawiał mnie z tym, co w kółko powtarzał, zostawiał mnie z tym smrodem, dymem, popiołem na parapecie, więc ścierałem dłonią popiół z parapetu, myłem popielniczkę i stawałem w naszym wspólnym jeszcze oknie. Patrzyłem na podwórko ze schodkami, na których nie było dla mnie miejsca, bo zajmowali je byli kumple punkowcy, którzy nie rozumieli, że jeśli nie jestem z nimi, to nie znaczy, że jestem przeciwko nim, ale czegóż można się było spodziewać po ochlejusach, którym wino żarło milimetr po milimetrze szare komórki, którzy zalegali na tych schodkach całe popołudnia, aż do pozycji leżącej, na tym podwórku, na które nie chciałem już patrzeć, bo czas patrzenia na to podwórko miał się ku końcowi i nadchodził moment, aby się spakować i wyjechać do Wrocławia, zacząć nowe życie przy innym oknie, i przykładałem do nosa palce prawej dłoni, którymi myłem popielniczkę – nie ściereczką, bo ona śmierdziała i miała konsystencję galarety – a zwłaszcza kciukiem myłem, bo tak się przyzwyczaiłem myć popielniczkę prawym kciukiem, i czułem smród popiołu na tym kciuku i szorowałem kciuk szczotką, planując, że tam, gdzie będę, skończy się szorowanie kciuka szczotką, bo znikną popielniczki po ojcu palącym dwa z rzędu jeden od drugiego.

Nawet po zdanej maturze ojciec nie zwolnił tempa, chodził po kuchni z nieodpalonymi papierosami albo bez papierosów, a wtedy już na nerwowo zupełnie chodził, bo nie miał czym zająć rąk, i gadał, ale patrzył poważniej, z niedowierzaniem łypał na mnie i mówił, że jednak miałem fart, ale dobrze się stało, bo lepiej maturę mieć, niż nie mieć, on ma i nie narzeka, choć kiedyś te matury miały inną wagę, wszystko miało inną wagę, nawet kilogram miał inną wagę, jak się brało kilo schabu, to było kilo z kawałkiem, a teraz jest kilo bez kawałka, ale żebym sobie zapamiętał, raz na zawsze, choć powtarzane było to dzień w dzień i o niczym innym tak bardzo nie pamiętałem jak o tym, że nie będzie kombinacji w rodzaju szkół policealnych na przeczekanie, więc albo studia, kulturoznawstwo – z mocnym „w” – albo wojsko – bez nacisku na „w” – gdzie mnie nauczą życia i zrobię prawo jazdy, a w Parkanie ciągle szukają kierowców. Kończył z dłonią w raportówce powieszonej na kaloryferze i wyciągał paczkę papierosów albo, gdy miał ją już w dłoni, to od razu wypalał dwa przy uchylonym oknie jeden od drugiego i szedł do siebie, a ja do swojego pokoju i czytałem tak zwane zagadnienia, z których miał być egzamin na kulturoznawstwo, i więcej nie rozumiałem, niż rozumiałem, ale byłem dobrej myśli i gdy wydawało mi się, że przyswoiłem jakąś część materiału, wracałem do kuchni i patrzyłem na podwórko ze schodkami przy transformatorowni i myślałem o tym, czy gdy już mnie tu nie będzie, tak na stałe, w tym oknie, oni, na tych schodkach, byli kumple punkowcy, pomyślą o mnie choć raz, zastanowią się, dokąd wyjechałem i po co wyjechałem, bo przecież nie rozmawialiśmy od lat i nie było im dane poznać moich planów na przyszłość.

Stwierdziłem, że nie będą pamiętać. Nosiłem w sobie uraz z powodu tego wypchnięcia ze schodków, choć z czasem wspomnienie tamtego lata, gdy wrócili z Jarocina i jedną miarą oceniali tych, którzy w Jarocinie nie byli, którzy nie stawiali oporu, było coraz słabsze, ale jednak czułem, że moja duma została urażona, i ciążyło mi to, choć z czasem coraz mniej, a bywały takie dni, że w ogóle o tym nie myślałem, nawet gdy patrzyłem, jak siedzą na tych schodkach i zmieniają pozycję na coraz bardziej poziomą, z trudem stawiając opór własnemu ciału.

Nie dostałem się na kulturoznawstwo. Wróciłem do domu i powiedziałem o tym ojcu. „Nie przyjęli mnie” – powiedziałem to w taki właśnie sposób, żeby obniżyć napięcie, jakie mogło powstać między mną i ojcem, bo wydawało mi się, że lepiej być nieprzyjętym, niż się nie dostać, tak mi się wtedy wydawało. Spodziewałem się, że rozmowa potoczy się w kierunku życia, jakiego nauczy mnie wojsko, prawa jazdy, które zrobię w wojsku, i Parkanu, w którym dostanę posadę kierowcy po powrocie z wojska i będę jeździł ciężarówką do emerytury, i po latach, gdy będę wracał sterany z roboty, jeden z drugim, ci na schodkach, byli kumple, zawołają „Chodź, siadaj” i podadzą butelkę wina, i wezmę łyka, a potem drugiego i już tak zostanę, od rana do popołudnia za kółkiem, wieczorem na schodkach, z ojcem w oknie, z dymem uciekającym z uchylonego okna w kuchni. Wtedy zrozumiałem, że ojciec będzie coraz starszy i że będę się nim opiekował między pracą w Parkanie i siedzeniem na schodkach, i że w końcu umrze, i to mnie przeraziło, bardziej niż wtedy, gdy zadzwonili ze szpitala, że mama nie żyje, bo wtedy jeszcze miałem jego, a po śmierci ojca miałbym zostać zupełnie sam. Z nimi na schodkach.

Wyszedłem z kuchni. W przedpokoju dogonił mnie głos ojca. „Chodź no tu!” Przyszedłem.

„Są wolne miejsca na fizyce. Przyjmują, jak leci. Spróbujesz za rok na to swoje kulturoznawstwo (z naciskiem na «w»)” – powiedział to spokojnie, z namysłem, sięgnął do raportówki po paczkę papierosów, wyciągnął jednego i zapalił przy oknie, wydmuchując dym starannie, między ramę okna a jego uchylone skrzydło. Zastanawiałem się, czy go nie uściskać, ale powstrzymałem się, bo po pierwsze nie było u nas tradycji ściskania się ani po zdanej maturze, ani nawet po śmierci mamy, a po drugie stał tyłem do mnie, więc było mi niezręcznie, w sensie fizycznym, bo był sporo wyższy ode mnie i obawiałem się, że gdy podejdę, to gdzie go chwycę? Za klatkę piersiową? Mógłby się wystraszyć i krzyknąć, a ci, co siedzieliby na schodkach, zadarliby głowy i wróciłbym na tapet, a wydawało się, że od dawna na nim nie jestem, co ułatwiało mi codzienne funkcjonowanie, bo mogłem przemykać niezauważony i w gruncie rzeczy wygodnie nieważny.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.