A tych fragmentów jest dużo. Tak dużo, że męczą, przytłaczają. Odciągają nas przecież od samej osady, której warto byłoby się dokładnie przyjrzeć. Chcemy zwiedzić to tajemnicze miejsce także po to, by ze szczególnym rodzajem zadowolenia zanurzyć się w klimat opustoszałego miasteczka i wyludnionej plaży – znanych dobrze każdemu, kto po sezonie odwiedza oddalone od dużych miast niewielkie kurorty. Zamiast osady mamy więc przywoływaną przez wszystkie bohaterki i wszystkich bohaterów opowieści przeszłość. Wspomnienia wypełniają kolejne strony treścią, która próbuje uzupełnić pierwotny zarys postaci – dojmująco brakuje jednak Błękitnej Wróżki, która na naszych oczach tchnęłaby w osadniczki i osadników życie. A przecież Inga Iwasiów potrafi czarować słowem: jej dotykający naszych najczulszych strun Umarł mi. Notatnik żałoby przykuwał do siebie od pierwszych stron i nie pozwalał przerwać lektury. W przypadku Późnego życia marzą się jednak redaktorskie nożyczki. Przede wszystkim, by unicestwić nadmiar.
Są zatem wspominani bez wyrzutów sumienia dawno zmarli kochankowie starszych pań („Tak, miałam kochanka, a raczej miewałam kochanków”). Jest niedookreślone, na poły fikcyjne samobójstwo tajemniczej przyjaciółki, a może i ukochanej. Są rozważania o niedawnej pracy w biurze i historiach randkowych inicjowanych aplikacją lepszą niż Tinder. Są marzenia i zdziwienia sięgające czasów dzieciństwa (dlaczego kobiety nie mogą zostać księżmi?), ale przede wszystkim przywoływane bez dojmujących emocji wspomnienia o pozostawionych daleko rodzinach lub o konkretnych członkach rodzin, których od dawna nie ma już pośród żyjących.
Mieszkańcy osady, choć dla własnego bezpieczeństwa oraz utrzymania względnej normalności próbują zbudować i utrzymać społeczność, nie znają wszystkich imion towarzyszących im ludzi. Mówią tylko „sąsiadko”, „sąsiedzie”. Większość czasu i tak spędzają osobno, we własnych głowach. Ale gdy pojawia się ktoś nowy, podnoszą z ciekawością oczy: „Każda nowa osoba, choćby cień człowieka, rodzi już we wszystkich domysły: chcemy się poznać, odtwarzamy wiejską sieć kontrolującą”. Jednak nowy człowiek to zjawisko nieczęste. „Rzadko widujemy nowych, obcych, najczęściej na plaży, jakby czymś skądś przypłynęli. Kopią doły, grają w piłkę, znikają”.
Zainteresowanie osadników i osadniczek budzi zatem mężczyzna, który przyjeżdża na plażę z dzieckiem, choć nie mieszka w znanym nikomu pobliżu. Nie wiadomo, skąd ani w jaki sposób dociera w okolice osady. Nikt go o nic nie pyta, trudno orzec, czy z uwewnętrznionego konwenansu, czy z braku realnej potrzeby. Dwie postaci – dorosły i kilkulatek – powoli stają się elementem lokalnego krajobrazu. Mężczyzna ma na imię Wiktor, a chłopiec to Kiki. Ich nadmorska przygoda jest chyba najbardziej typowa dla postapokaliptycznych narracji: pozostawieni sami sobie w apartamencie w okolicy lasu, przyzwyczajają się do siebie i czekają. Ich relacja zawiązała się bowiem nie przez więzy krwi, ale przez przypadek. Dorosły umówił się online na romantyczo‑erotyczne spotkanie nad morzem. Kobieta przyjechała pociągiem z synkiem, którego nie miała z kim zostawić. We troje zamieszkali w wynajętym domku, a pewnego dnia dziewczyna zniknęła. Wiktorowi musi zakradać się do głowy myśl o celowym porzuceniu, my jednak dowiemy się, że uwięziona w tajemniczym H’otelisku – może po udarze, może po jakiejś halucynacji, może w wyniku przestępstwa – matka Kikiego „codziennie szuka możliwości powrotu”. Wiki i chłopiec nie decydują się na powrót do miasta, nie alarmują służb (istniejących aby jeszcze?). Chodzą nad morze i czekają na mamę.
Z osady – i nie tylko z osady – częściej ludzie jednak znikają, niż do niej przychodzą. „Nie wiadomo, gdzie są Alex, Milena, Natalia i Krzysiu, ale o większości ludzi można powiedzieć to samo. Nie wiadomo, gdzie teraz się znajdują, co robią, czy nadejdą, ciągnąc walizki, czy odejdą, jak już bywało”. Co ciekawe, mimo funkcjonowania w quasi‑apokaliptycznej rzeczywistości członkowie osadniczego kolektywu nie odczuwają poważniejszego niepokoju przed niewiadomym. Lęk i dyskomfort dotyczy rzeczy podstawowych: braku nowych książek do czytania, widma wstrzymanej dostawy leków („Po dwóch, trzech tygodniach zmęczenie wzięłoby górę. Po miesiącu drżałabym bez przerwy z zimna i nie mogłabym skupić się na czytaniu. Zapominałabym imion znajomych i siedziałabym otępiała w fotelu. A może wcale by tak nie było. Może organizm uległby samouleczeniu jak plaża, na której ktoś widział mikołajki?”), całkowitego odcięcia od internetu, postępów choroby najbliższych. W przypadku większości myśli zwrócone są wstecz, nie w przyszłość.
Spomiędzy życiomówienia bohaterek i bohaterów można jednak wyłuskiwać informacje o tym, jak wygląda zanikająca przyszłość. Apokalipsa Ingi Iwasiów jest nijaka, niedokonana, zatrzymana w pół drogi. Nie wiadomo, czy już nadeszła, czy dopiero nadchodzi. Czy właśnie się rozgrywa, czy może stanie się niebawem. Media społecznościowe istnieją i nie istnieją; internet pojawia się i znika – a wraz z nim zdalna edukacja, popularne seriale na Netflixie. Leki w aptece dziś są, jutro może ich nie być („Boję się braku antydepresantów. Włączają mnie jako tako w noc i w dzień” – zwierza się Małgorzata). Przelewy bankowe jednak nadchodzą, choć niezupełnie wiadomo, kto je wysyła. Sektor usług wygasa, utrzymanie czynnego lokalu staje się tylko kaprysem („Gdybym zamknęła sklep, zapadłaby cisza. Nikt nie żywiłby nadziei na okazje. Utrzymuję ciągłość handlu, żeby było nam milej”). Konieczność wykonywania realnej pracy zanika na rzecz pozorowania aktywności.
Mieszkańcy osady starają się jednak nie dopuścić do anarchii („Wewnątrz [kościoła] robimy raz w tygodniu zebrania mieszkańców, powołaliśmy komitet. Nie modlimy się, choć padła taka propozycja”). Zespołowo, metodycznie planują i realizują wyprawę po książki do niemetaforycznie zabitej dechami biblioteki – tak aby nie dopuścić do rozprężenia wśród sąsiadek i sąsiadów. Dbają o to, by czasem zapominanie o podstawach życia w społeczeństwie (w tym włamywanie się do opuszczonych miejsc) nie stało się przykrym elementem codzienności w tej pozbawionej innych niż własne reguł rzeczywistości.
Inga Iwasiów buduje Późne życie przede wszystkim na kobiecych spostrzeżeniach i refleksjach. Nadchodzi kres, może już nadszedł – ale to nie zwalnia nikogo z obowiązku troszczenia się o to, co pozostało, i o tych, którzy pozostali. A kiedy nie ma na to siły, to warto – jak jedna z bohaterek – zwolnić, zatrzymać się, zakopać się w stosie jesiennych liści, zamknąć oczy i „tak po prostu zrobić sobie przerwę”.