04/2022

Marek Sołtysik

Bezwstydne (fragment powieści)

Dzień był deszczowy, trawa zaczynała się zielenić, szczury przestały się pokazywać, smrodziły, cierpiały i czepiały się jedne drugich w swoim mrocznym świecie pod betonem, w starych rejonach miasta, gdzie ostały się kamienice sprzed wieku oraz wybetonowane podwórka. Pozostałościami dawnych dołów kloacznych, doskonale otynkowanych podziemnych murowanych pomieszczeń, w których się gromadziły odchody z waterklozetów, były żeliwne kwadratowe pokrywy. Stamtąd, zanim zaprowadzono ogólną kanalizację, wybierały gówna, mocz, krew miesięczną, upławy, nędzne ślady spermy i rzygowin specjalne ekipy zaopatrzone w pompy. Trudno powiedzieć (oczywiście idiotyzmem byłoby sprawdzać), czy dół pod podworcem krakowskiej kamienicy, w której zamieszkałem po sromotnej ucieczce z Warszawy, był zasypany, czy nie, dom funkcjonował normalnie, podłączony do kanalizacji pewnie już od półwiecza, ale szczury wyrobiły sobie podziemne kryjówki – ha, ha, mieszkania oddzielne, na wzór ludzkich – właśnie w regionach nieczynnego dołu. Wychylałem się wieczorami poza okno, biodrami i brzuchem oparty bezpiecznie o szeroki drewniany parapet, i obserwowałem, gdy było sucho, wychodzenie szczurów. Niemal przelatywały – cicho, miękko, szaro i tak szybko, że człowiek przemęczony czytaniem, czuwaniem lub podpity miał wrażenie, że to rozmazane plamy przed oczami – własna niedoskonałość. W soboty ktoś strzelał do szczurów z wiatrówki. Podobno mąż siostry właścicielki części kamienicy w oficynie. Nie zamykałem okien. – Przyjemnych łowów – mówiłem.

Przybyłem postarzały, jakiś wyliniały, siwy, z tym koszmarnym półkikutem lewej dłoni, w poszukiwaniu kobiety, którą interesowałem się od czterech lat, od dnia, w którym zatelefonowała do mnie z prośbą o umożliwienie jej obejrzenia moich płócien w pracowni. Wtedy, cóż, byłem zatrwożony, ponieważ obrazy w świetle pracowni, źle wyeksponowane, prezentowały się marnie.

Głos kobiety, usłyszany wówczas, brzmiał jednak tak dla mnie przepięknie, że postanowiłem działać, dziś wypróbować się jeszcze raz – być może po raz ostatni – żeby wyjść przed tą kobietą, o której trochę się tam słyszało, na człowieka. Na człowieka twórczego, na obywatela kultury. Znów zadzwoniła! Po czterech latach zadzwoniła! Choć aż mnie serce bolało od rozpierającej potrzeby zobaczenia się z nią już zaraz, za pół godziny, choć podniecenie rozsadzało mi i tak zbyt już przyciasne spodnie, nic na razie do pokazania nie mając, opanowałem się i oznajmiłem jej, że zapraszam – wyznaczając spotkanie dokładnie za tydzień.

Wcale nie jęknęła. „A, nie udaje” – pomyślałem.

– Dziękuję pani. To do zobaczenia? – wychrypiałem wreszcie, odkrywając się sromotnie.

– Do zobaczenia.

Co ja narobiłem?

Nie można było tego pozostawić w rozlazłości. Teraz się zakrzątnąłem inaczej. Przestałem zwracać uwagę na mody, tendencje, na trendy młodych, którzy mnie wyprzedzili – w sławie, w popularności, cudownej łatwości odbioru – o kilkadziesiąt okrążeń. Szedłem – węglem, sangwiną, białą kredą, sepią i czarną temperą – śladem JEJ głosu. Twarz znałem – z reprodukcji w pismach branżowych. Jeżeli istnieją głosy wewnętrzne, to ja jestem wrażliwy na te, które wskazują mi przedmiot może nie tyle pożądania, ile uwielbienia. Miała dobre, gęste, gładkie, bardzo ciemne włosy, wesoło nieregularny nos. Nos w jej twarzy, z wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi, tuż pod nieco tylko skośnymi, wykrojonymi migdałowo, mocno błękitnymi oczami, stanowił zjawisko, które trzeba było uznać za wspaniałe działanie twórcze. Boże, wybacz, kruchy pomost między utrwaloną na płótnach wizją Modiglianiego a moją wizją tatarskiej księżniczki. Nie wiem, czy gdyby nie jej oczywisty talent wyławiania tego, co wartościowe w sztuce, zwróciłbym na nią uwagę. Być może z góry bym założył, że tej zgrabnej, wysokiej i smukłej, o długim tułowiu, młodej nieznajomej nie jestem wart. Po co miałaby się zajmować mną, który ma poza sobą ten kawałek ładnej przeszłości i ten kawałek już zdążyli zeżreć młodzi sprytni (nie ma już młodych gniewnych, oni się zagniewali na śmierć)? I kim jestem? Podpsutym mięchem ludzkim – bez szans. Ale kiedy przez telefon usłyszałem jej głos!?…

Będę się kąpał dwa razy dziennie, pięć razy dziennie będę brał prysznic, każę się zatłuc, jeżeli któregoś dnia zapomnę o zmianie bielizny, każdą wolną chwilę poświęcę na ćwiczenia dykcji… no i za tydzień. Zacieram ręce. Teraz przystępuję do roboty. Zdaje się, że po raz pierwszy w życiu, po nauce w średniej szkole plastycznej, po studiach w Akademii, po haniebnym rozkraczeniu się na trasie ekspozycji objazdowej, po uśmiercaniu zdolności w cieplarni, zacząłem tworzyć. Rysować, rysować, teraz, nie później, i jednocześnie działać plamą czarnej tempery, słowem, rysując malować , jej wyobrażony akt, więcej, odbywać akt miłosny z nią, z Hadasą Doliwą! Co się działo; przez głowę przechodziły mi, i wyłaziły trzewiami, akty seksualne z kobietami kochanymi, jak mi się wydawało, z przypadkowymi, spotkanymi nad ranem, niekochanymi przez innych, z nie mogącymi sobie dać rady dziewczętami, w których towarzystwie od początku sympatyzowaliśmy jako ci, którzy tego wieczora nie mogą się dopić, ja musiałem dotknąć jej piersi, zjawisk niepowtarzalnych (nie ma na świecie identycznych piersi, ich dotyk, zawsze mnie zniewalający, to zawsze cudowna niespodzianka, nie wiem, efekt gradacji, ciężaru o miligram mniejszego lub większego); tu sprawa była poważniejsza: moje przeżycia dotyczyły kobiety, której dotychczas nie widziałem na oczy (zdjęcia, ach, cóż mogą przekazać, zwłaszcza te w reprodukcji?), nie miałem perwersyjnej okazji dotknięcia jej dłoni przy powitaniu, spojrzenia nie tylko w jej oczy, ale i między oczy. Uchwycenia rytmu serca, wreszcie zdobycia mgiełki zapachu.

Hadasa Doliwa. Dla niej i dzięki niej to robię. Z przekonaniem, że nie powinna mnie zbyć.

O tych sprawach nie opowiada się w towarzystwie. Dzielić się z innymi, choćby z jedną osobą, szczegółami aktu twórczego, który się odbyło (który się odbył, który został odbyty), to byłaby pornografia. W każdym razie – technicznie wyglądało to tak: zaopatrzony w trzydzieści trzy arkusze grubego i gruboziarnistego papieru rysunkowego Clairefontaine, naznosiwszy kilkanaście pudełeczek sangwiny, sepii, tłustych lasek indygo, węgla prasowanego oraz ciętego, białej kredy, szarego i cielistego pastelu, czerni temperowej Talensa i jedną tubę indygo firmy Marian Karmański, wybrałem pędzle – jeden płaski, jeden ławkowiec (którego używają malarze pokojowi), oczywiście parę cienkich włosowych, zamknąłem się w pracowni z zamiarem nieopuszczania jej przez sześć dni. Nie, przez tydzień; jeden dzień był mi potrzebny na zrobienie porządków przed podjęciem Hadasy (już ją wtedy nazywałem w myślach Adasią), zaopatrzony ponadto w pięć słoiczków oliwek, pięć puszek anchois, w wędzony ser i na wszelki wypadek w szklaną butelkę koziego mleka, zgromadziłem zapas porteru do picia bez przerywania pracy. Niezliczone sześciopaki przepełniały lodówkę, w zamrażalniku miałem półtoralitrową butlę czystej fińskiej wódki, a w szafie na ubrania takąż butlę śliwowicy paschalnej; te mocniejsze i bardzo mocne alkohole były przeznaczone na podwieczerz, porę, kiedy to po dziesięciu godzinach pracy bardzo się chce gdzieś wyjść, na ulicę, na powietrze, może i do ludzi. A nie trzeba, nie wolno. Słabsza wódka miała mnie przytępić i uspokoić, mocna – wskrzeszać. Jak najmniej szumu, żadnego zbytecznego zabiegania około sprzątania, zamiatania, poza tym, że naczynia należy myć po każdym posiłku i nic nie ma prawa zalegać w zlewie. Zamierzałem, jak kiedyś, uprawiać hochsztaplerkę – efektowne zasmarowywanie… Właśnie zrezygnowałem z płócien, choć one dawałyby widzowi gwarancję solidności, a tak, to cóż, papier. Jak restauracyjna serwetka, na której malarze w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku rysowali niby od niechcenia (dziś w cenie) portrety znajomych na przykład z Klubu Aktora, gdzie jadło się niezdrowo i nie przestawało się pić. No więc, panie, z moich prób oszukiwania widzów i siebie – nici. Miałem trzy sztalugi, na nich ustawiłem deski rysunkowe z papierami poprzypinanymi pinezkami, przez pół dnia siedziałem, na razie nic nie pijąc, w ogóle niczego nie biorąc do ust, wpatrywałem się w papiery z coraz większym strachem, że wkrótce zapadnie zmrok. Nagle rzuciłem się do sztalug. Poszły w ruch kredki, kredy, szukałem okazji, jakiejś przypadkowo w te rejony zaplątanej osoby, chciałem, żeby mnie ktoś oderwał od szalonej roboty, co chwila oglądałem się za siebie, ale tam, poza tym, co mi się wydawało, nie było nikogo. A wydawało mi się, że między kaloryferem a komodą, w takim zgrabnym wykuszu, stoi mój zmarły ojciec (dawno się rozpadło, co z sobą nosił jako skórę i ciało, oprócz ideałów, grzebyka i głębokiej wiedzy) i od czasu do czasu, oczywiście dyskretnie, robi ruch ręką. Ciemne rękawy, jasne oczy. W takim towarzystwie nie mogłem partaczyć. W aurze otaczającej ducha ojca domyślałem się akceptacji mojej rozpoczętej roboty, a także podbicia wyobraźni porządnym haustem porteru. Już o ojcu nie myśląc, poprawiłem (wbrew postanowieniom, że każdy alkohol w swoim czasie) szklanką lodowatej wódki, i ruszyłem do miłosnego ataku.

Piersi i brzuchy, jaspisowe rozmarzone oczy (możliwe, że jednocześnie przebiegłe), na drugim planie oczy fiołkowe, drapieżne, słodkie. Łydki. Dusza schowana pod rozdygotanymi cyckami, które nadobnie, jakże dla mnie podniecająco, dygocą opadając na tors, kiedy ta piękna kobieta, sangwinową linią pozostająca na moich papierach, z pozoru nic nie ma wspólnego z Hadasą (Adasią, Adaśką, Daśką), Boże, już się będę rozbierał, usiądziemy razem, ona po jednej stronie stołu, ja chyba jednak wciąż jeszcze z boku, i gdyby nie moja trudna do ukrycia starość, nosiłbym w sobie pewność, że będę ją miał. Przez myśl mi nie przeszło, że może to ona mnie będzie miała, ale na razie, odrzuciwszy potrzebę babrania się w naszych seksowych sprawach, wraz z dywagacjami: dojdzie czy nie do zwieńczenia w formie wzajemnej łączności drgających narządów, tych samych, które w swoim czasie będą się nadawać już tylko do sekcji, odrzucając także myśli o sławie, o popularności, o pieniądzach (te ostatnio topniały), oddałem się robocie; dobywałem z siebie na światło dzienne wizje, których – przysypanych niepamięcią, nieczyszczonych z powodu obaw o zainteresowanie nimi mściwych świadków – nie przestawałem rysować, przecierać, dla osiągnięcia efektu, gumą chlebową, gąbką nasyconą denaturatem, wreszcie tym pędzlem ławkowcem, który – umiejętnie stosowany – wyciąga z twardych form tajemniczość.

Napiłem się jeszcze wódki – opróżniłem resztę szklanki, ryknąłem z zachwytu nad taką chwilą, absolutnie swobodną jednocześnie i pracowitą. To jest autentyczna twórczość. Ja nie wiem, co robią te rysowane przeze mnie kobiety, do czego zmierzają, ja pokazuję tylko rzetelnie ich ciała, zaznaczam twarze, szyje, oczy, włosy spięte, odkrywające coś, co na widok pięknej kobiety budzi czysty gatunek pożądania, to znaczy miejsce, w którym włosy, ciemne włosy, bardzo ciemne włosy stykają się z karkiem stanowiącym podstawę smukłej szyi.

Potem nie przychodziło mi już do głowy, że trzeba by dalej pić. Przestałem zwracać uwagę na te niedobre reakcje organizmu spowodowane odstawieniem, inna sprawa, że nie miałem także ochoty ani na anchois, ani na przygotowane na wszelki wypadek grejpfruty. Od czasu do czasu posilałem się oliwką, w pewnym momencie roztargnienia rysowałem oliwką zamiast węglem; nie należy wierzyć, że robiłem to celowo i świadomie i że dlatego uzyskiwałem tak doskonałe przejścia walorowe, miękkie i ciepłe, z rowka między piersiami nagiej kobiety, tej zdumiewająco najpiękniejszej (choć wcale nie ładnej), przechodzące w wypukłości, które nie wiem od kiedy, ale dziś także, wydają mi się zjawiskami najpiękniejszymi na świecie. Nie trzeba tak strasznie podróżować; na wiejskim przystanku wsiądzie do busa zniszczona harówą, nie dbająca o swój wygląd, ale schludna kobieta i ona – a myślisz, że nie? – ma to, co miały rozpieszczone modelki malarzy, nierzadko homoseksualistów, toteż bez stresu podchodzących do kwestii urody kobiecej; nie pożądali detali ich ciał, modelki więc były obsypywane przez bogatych kochanków (inaczej: w bardziej naturalny sposób wykorzystujących je mężczyzn) na przemian wartościowymi papierkami, szlachetnym kruszcem oraz wysypką sygnalizującą jeden z etapów kiły.

Ta oliwka. Czarna gumka do wycierania i rozcierania węgla na papierze – znakomita, ale po pierwsze, miałem obawy, że mi się skończy, że będę wtedy musiał się zebrać, wziąć nadprogramową kąpiel, zmienić spojrzenie, być do ludzi – a wtedy koniec. Nie, żebym się gdzieś schlał – tu stały baterie gorzały, ani o nich nie pomyślałem (były mi obojętne, nie wstrętne), wpadłem na pomysł, że ponieważ nie jem chleba, wyciągnę zeń, wyszarpnę, jak to bywało w starodawnych czasach, ośródkę, ugniotę z ciasta chlebowego kulkę i tym będę rozcierał węgiel, wtapiał gęsty prósz w szrafowane kreski sangwiny. Stworzy to gąszcz tajemnicy nie do rozwikłania ani przez krytyków, ani przez niewczesnych kopistów. Jeszcze do tego wszystkiego powinienem był pluć krwią. Jako gruźlik niechybnie stworzyłbym arcydzieło. Cóż, nie ma się wszystkiego. Profesor Kaulbach z Akademii Monachijskiej zwykł był mawiać do studentów: „Scheiße auch malen, aber gut malen!” (Maluj choćby gównem, ale maluj dobrze!). Drugiego dnia wspaniałego szaleństwa, kiedy jeszcze byłem mocny i pędzel ławkowiec nie wylatywał mi z garści, nie spadał z hukiem na podłogę, byłem przekonany, że te moje syreny, gorgony, rusałki, ondyny i południce rysuję dzięki niej i dla niej w hołdzie. W połowie kobiety, w połowie mitu ożywionego, wtłoczonego w jej krążącą krew – a niby skąd miałem niejasne przeczucie, że oto przyszedł ten moment, kiedy to, co najlepsze, właśnie ozwało się we mnie?

Wcześniej słyszałem, czytywałem o takich chwilach. Odstawmy na bok wyświechtane natchnienie, bo tę nazwę obracało bezmyślnie w rękach zbyt wielu profanów. Te chwile więc, kiedy wizja i narzędzia rządzą tobą, a twoja ręka, twoje oko i kawałek twojego mózgu są im posłuszne, są przygotowaniem do osiągnięcia rozkoszy. Ten stan, wprawdzie opłacony opłakaną dolą artystów, wynagradza inne niepowodzenia, ucina macki nałogom, o ile te, rzecz jasna, nie są już w trakcie duszenia utalentowanego delikwenta.

Czekaj, czekaj, niech ona tu przyjdzie! Boże! Co ja narobiłem? Rzucałem jakieś złodziejaszkowate spojrzenia po obszernej pracowni (pustej, tylko ze sztalugami, stołem na utensylia, szafą na ubrania i z butelką), o ścianach, jak to w starych krakowskich domach, wysokich na cztery i pół metra, no właśnie, oniemiałem z zachwytu. Musiałem się napić czystej zbożowej wódki. Setka wystarczy. Doskonale chłodna – nie czuje się, jak przechodzi przez gardło – stała się zachętą do dalszych czynności ku odprężeniu. I ja, i tamten ja, który rysował, lejemy setkę do szklanki, podnosimy do jednych ust prawą ręką, w lewej, niekompletnej i pozarastanej obrzydliwymi bliznami, kiepsko by się trzymała (byłaby w niewłaściwych rękach), i dobrze, że jest jak jest, bo zawsze wcześniej mnie korciło, żeby pijąc trzymać szkło w lewej ręce (prawa za dobra na to, czy jak?), a nie znałem półpijackiego przesądu, że ten, co trzyma bakałę w lewej, upije się szybko, brzydko i będzie miał dwudniowego kaca.

[…]

[Ciąg dalszy w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.