7–8/2025

Waldemar Bawołek

Bilet bez gwarancji miejsca siedzącego

Wchodząc do hali Dworca Centralnego od strony Alei Jerozolimskich, zostałem zaczepiony przez ekscentrycznego faceta. Poprosił o papierosa. Zauważyłem, że daleko mu do osiągnięcia jakiegokolwiek sukcesu, domyślam się, że ma gdzieś zdobywanie pieniędzy, wpływów, stanowisk, kobiet. Lekką ręką okazuje słabość. Widać, że nie ma potrzeby odsysania tłuszczu, przeszczepiania włosów, dążenia po trupach naprzód. Nie w głowie mu podporządkowywanie sobie świata. A inni? Inni ciągną za sobą bagaże, śpiesząc się lub wlokąc. Ich punktem odniesienia są godziny odjazdów pociągów. Nie powiem, także i mnie to dotyczy.

W kasie powiedziano mi, że są tylko bilety bez gwarancji miejsc siedzących. Nie pierwszy raz znalazłem się w takiej sytuacji. Jakoś to będzie, jeszcze się tak nie zdarzyło, bym stał w korytarzu przy oknie przez całą drogę. Kasjerka, drukując bilet, rzekła, że pierwszy raz w życiu udało się jej sprzedać bilet do Bogoniowic Ciężkowic.

Odnalazłem peron trzeci i ruchomymi schodami nań zjechałem. Kontent opuszczam Warszawę. Za chwilę przy torze drugim zatrzyma się pociąg jadący z Gdyni do Krynicy. Ponieważ mam bilet bez gwarancji miejsca do siedzenia, nie interesuje mnie numer wagonu ani miejsca, nie potrzebna mi wiedza, w którym sektorze poszczególne wagony się znajdą. Zaczekam, aż wszyscy wsiądą i się usadowią. Wówczas dopiero będę mógł rozpocząć wędrówkę w poszukiwaniu jakiegoś niezajętego fotela. Nie uśmiecha mi się stać przez ileś tam godzin, tym bardziej że już lata nie te, sześćdziesiątka na karku, a do domu spory dystans.

Stojąc na peronie przy koszach na śmieci, rozglądam się dokładnie wokół siebie, spoglądam też na wsiadających podróżnych, na grupki wyczekujących, roześmianych lub o skupionych twarzach. Na obnażone nogi ładnych dziewcząt, na stroje kolesi, podziwiając kształty obuwia, kolory krótkich spodenek. Zwróciłem uwagę na człowieka przypominającego turystyczne żelazko; widać, że jest twardy jak stal. Pod naciskiem tłumu reaguje wyjątkowo sprawnie i dostosowuje się do mnóstwa nastrojów przebiegających przez peron.

Stoję i czekam, czekaniem swoim omiatam dookolną ciżbę – jest ona jedynym mego czekania oparciem i podparciem, dowodem stania, czekania ostoją. Należy się cieszyć, że nie ma opóźnienia, że nie będę musiał zwracać uwagi na numer wagonu. Wsiądę do najbliższego, jaki zatrzyma się przede mną, ale to wówczas, gdy wszyscy poukładają swoje bagaże i zajmą miejsca.

Bilet bez gwarancji do siedzenia ma też swoje dobre strony. Przynosi mi – bez względu na wszystko – uspokojenie, chroni przed niepewnością, wieloznacznością, dając poczucie łączności z czymś wyższym, czymś lepszym. Moment zatrzymywania się pociągu jest jak łapanie fajerwerków, mrużenie powiek, klaskanie komuś przed nosem Z peronem nic się nie dzieje. Nie zmienia się jego powierzchnia. Pasażerowie nikną, nie trzeba liczyć, peron pustoszeje. Wagony wchłaniają w siebie chłopców, dziewczyny, podróżnych w moim wieku. Tłum wątły się staje, gdy tylko spojrzę na stojący pociąg, widzę, jak ludzie rozchodzą się po przedziałach. Na zewnątrz tylko ja zostałem, i jak mi się zdaje, także lekka tkanina, poszewka, przylepiec. Prażone orzeszki turlają mi się pod stopami, a i kłód nie brakuje. Falango, podążą za tobą! Nie wierzę w bezosobową siłę i moc rozproszoną w kosmosie. Odporny jestem na piski, gęganie, kwiczenie, świszczenie i gwizdanie. Nie przeraża mnie brak kciuków, brak dziurek w nosie.

Następnie trzy kroki po schodkach do wnętrza wagonu stają się istną odyseją. Po czasochłonnych zmaganiach z młodzieżą zalegającą na podłodze korytarza, po przejściu kilku metrów, moim oczom ukazał się przedział z wolnym miejscem, widocznym jak na dłoni.

– Przepraszam, czy mogę usiąść.

Milczenie.

Jeszcze raz grzecznie zapytałem i usiadłem. Zerknąłem w okno. Zawsze tak robię, gdy umieszczę plecak nad głową. Przez chwilę mimowolnie obserwuję peron, do odjazdu jeszcze kilka minut. I wcale nie chodzi o to czekanie. Nie, po prostu tak jest wygodnie, obrócić głowę w prawo i patrzeć na konduktora z gwizdkiem. Czekanie nie ma tu nic do rzeczy. Nauczyłem się tolerować wszelkie postoje, nawet te techniczne. Lubię patrzeć przez okno, chociaż na peronie nie ma już nikogo, ani ludzi smutnych, ani wesołych. Przyjemnie jest patrzeć przez okno.

A gdy ruszyliśmy i pociąg zaczął powoli się toczyć, ujrzałem zegar, podświetlaną tablicę informacyjną. Jedziemy, koniec z obserwacją, osądzaniem, obarczaniem niewinnych winą. Krajobraz za oknem jakby puchnie i rośnie w siłę, w rytm dudniących kół, a słońce coraz bardziej praży moje oczy. Staram się siedzieć bez ruchu, chociaż nie jest to łatwe, jest to naprawdę bardzo trudne. Szczególnie że każdy cień, każdy najmniejszy rozbłysk światła od razu odbija się na mojej twarzy.

W końcu nadeszła ta niezapomniana chwila, kiedy mogę rozejrzeć się, z kim mam przyjemność podróżować. Tacy smutni ludzie i wszyscy tacy odlegli, nieznani. Teraz dopiero zauważyłem, doświadczyłem ciszy, braku słów, ludzkiej normalnej rozmowy. Nikt się nie odzywa. Dwa małżeństwa z dziećmi. Trójka dzieci. Chłopczyk z kręconymi czarnymi włosami u mamy na kolanach, ślicznie ubrany. Strój nie odzwierciedla wyrazu jego twarzy. Smutny jest, jakby zamyślony, ani powieką nie mrugnie. Inny chłopiec, blondynek z wypukłymi, sowimi oczami, zeskakując z kolan swojej mamy, wsparł się na moim udzie. Spojrzał na mnie, jego otwarte usta coś wyrażały, nie wiedzieć co. Nawet powiedziałem, że nic nie szkodzi, że dotknął mojego uda, lecz mama na powrót wzięła go na kolana i odsunęła się z nim ode mnie. Jest jeszcze dziewczynka, ale ona u ojca w ramionach, nie widzę jej twarzy, bo całą sobą przytula się do jego piersi. Widzę tylko długie włosy i plecy. Może śpi. Nikt nic nie mówi, niewyobrażalna werbalna cisza, żadnego słowa, tylko huk, szum, odgłosy pędzącego pociągu i świst powietrza wpadającego przez uchylone okno.

Z początku chciałem nawet się odezwać, wszcząć rozmowę. Szybko doszedłem do wniosku, że to nie jest najlepszy pomysł. Nie ma sensu urządzać gonitwy za czymś, czego się w gruncie rzeczy wcale nie chce złapać! Poza tym nie miałem ochoty na przedzieranie się przez gąszcz przedziwnych tłumaczeń. Lepiej już wyjść na tory i poszeptać z nimi o wykoślawionej tajemnicy żelaza. Nagle zupełnie niespodziewanie oczom mym ukazało się bezrybie. No może niezupełnie, bo w wypełnionym światłem przedziale plenią się ułomne, kalekie, wybrakowane raki. Zakaszlałem, pociągnąłem nosem i spojrzałem w stronę chłopca z kręconymi czarnymi włosami. Mimo usilnej chęci dostrzeżenia czegokolwiek, jedyne, co mogłem zobaczyć, to jasnobrązowe oczy patrzące przed siebie, w jakiś bezimienny punkt. Chłopczyk nie sprawia kłopotu, jest grzeczny, nie przeszkadza. Ale pod pozornie spokojną taflą jego uczuć mogą kryć się także prawdziwe morskie potwory. Lęk przed odrzuceniem, złość, uraza. Nic nie wiem, niczego się nie domyślam. Matka wyjęła z torebki maleńki samochodzik na resorach i próbuje zainteresować nim swoje dziecko. Posuwa zabawkę po swym udzie tam i z powrotem. Mogłaby się do chłopczyka odezwać, postarać się, by uchwycił samochodzik dłonią. Można powiedzieć, że zabawa nierówna zabawie, milczenie nierówne milczeniu. Milczenie to niekoniecznie cisza, ale też cisza nierówna ciszy. Matka bawi się w imieniu dziecka, demonstruje, jak dziecko powinno się zachowywać. Druga matka rzuciła piłkę, chcąc zachęcić swojego syna do ruchu, ale blondynka nie trzeba zachęcać, bo on chętnie wskakuje i zeskakuje z kolan matki. Żeby jeszcze chciał zainteresować się piłką, żeby coś powiedział, zakrzyczał, zaśmiał się. Ale nic z tego. To rodzice przejęli role swoich dzieci. Bawią się za nie, zachęcają pociechy, by zachowywały się podobnie, powinny bawić się samochodzikami albo podbijać piłkę. Żeby tylko jeszcze ktoś zechciał się odezwać, żeby padło jakiekolwiek pytanie, z którejkolwiek strony. Zgodzę się, że milczenie jest wartością, ale już nieumiejętność mówienia – wartością nie jest. Czy milczenie rodziców z potrzeby ciszy się bierze, a może z głębszego, duchowego przeżycia, z niepewności, nieśmiałości? Rozglądam się, nasłuchuję, wszystko, co wokół, zaczyna mnie męczyć. Zalega milczenie, niewiele się dzieje, może dlatego, że tak niewiele się dzieje, słowa są zbędne. Twarz chłopca z kręconymi czarnymi włosami niezmienna w wyrazie. Źle się czuję, patrząc na ten posągowy smutek spoczywający na jego wargach. Gałki oczne nieruchome, spojrzenie martwe, zamierające, wydaje się nieobecne i obce. Może to chęć oddalenia się, obrona przed kimś, z kim nie chce się mieć nic do czynienia. Chłopczyk chyba nie myśli, że jest bezużyteczny, niepotrzebny nikomu, bez własnego miejsca na świecie, a wszystko, czego chciałby dotknąć, jest zbyt odległe, nieuchwytne. Może myśli, że nikt do tej pory nie widział jego łez. Nigdy. Tylko on sam czasami widzi słone krople, a w nich niecodzienne piękno. Prawdziwe piękno, którego nie umie jeszcze rozpoznać i nazwać.

Piłki odbijającej się nie dostrzega, samochodzikiem przemieszczającym się po udzie mamy nie jest zainteresowany. Wydaje się, że piłką ciekawi się blondynek, ale to tylko złudzenie, przecież nie stara się jej pochwycić, nawet wówczas, gdy przestała się odbijać i turla się wolno po podłodze. Dziewczynka zapewne śpi z twarzą przytuloną do piersi ojca. Ojciec widocznie także drzemie, gdyż ma zamknięte oczy. Może nie lubi światła. A córka? Może śni o dalekim, nieznanym świecie, którego do tej pory nie widziała. Pięknym świecie, gdzie dziewczynki stają się dziewczynami, a dziewczyny kobietami.

Spozieram, za oknem sérénité, jasna pogoda, niebo bez obłoków. Nie ma deszczowych chmur. Niczego złego nie należy się spodziewać. Ścigam wzrokiem tablice z nazwami mijanych stacji kolejowych – trudno cokolwiek odczytać, gdyż pociąg pędzi na złamanie karku. Wytężam wzrok, przyglądam się, rozglądam. Coraz gorzej się czuję. Moja obecność w tym przedziale chyba nikomu nie jest na rękę i dobiega końca. Nasila się poczucie niedogodności. Nawet spoglądanie w okno nie przynosi ulgi, głupio się czuję i zbędnie, jakby wtrącony w niepewność. Za dużo tego milczenia, nie ma nadziei, żeby się od niego uwolnić, nie ma szans, by to się zmieniło. Samochodzik ciągle na biegu, piłka jest niewidoczna, już dawno temu wtoczyła się pod siedzenie, blondynek nie myśli o niej, nikt o niej nie myśli, kto by chciał się nią bawić? Na pewno nie ja. Zacząłem myśleć o opuszczeniu tego przedziału, o poszukaniu innego, gdzie będzie więcej życia, słów niewyczerpanych, nieprzeliczonych i nieprzebranych. Znaleźć się ponad znużeniem, w zalewie żywotności, co samo w sobie jest już jakąś wartością. Tutaj zaczynam się wiercić, okno nie daje głębszego oddechu. Co z tego, że samochodzik się porusza, jak wszystko inne jest zastygłe w jednej pozie. Nigdy do tej pory nie zdarzyło się, żebym bał się odezwać, zapytać o cokolwiek. Przecież mógłbym chcieć się dowiedzieć, dokąd jadą albo skąd. Teraz uświadomiłem sobie, że nikt mi nie odpowiedział, gdy wchodząc do przedziału, zapytałem, czy miejsce pośrodku jest wolne. Chociaż jedna z mam, ta trzymająca na kolanach chłopczyka z kręconymi czarnymi włosami, wzrokiem dała mi do zrozumienia, że mogę usiąść. Chłopiec w ogóle na mnie nie spojrzał. Jak tu więc nawiązać rozmowę? Gdy patrzę uważnie na plecy dziewczynki, widzę kanapę i piec kaflowy sięgający sufitu. Poobtłukiwany, przyczerniony, przechylony lekko w jedną stronę, zobojętniały i czekający na szelest opadającej kurtyny. Mógłbym zapytać blondynka, ile ma lat, ale nie zapytam, bo podejrzewam, że błahym słowem mógłbym spowodować chaos, rozproszenie, zamieszanie, destrukcję, zamęt.

Dość tego! Wpadam w jakieś błędne koło, moja wyobraźnia jest równie nieokiełznana jak ten lęk, że zawsze, wszędzie zachowam się niewłaściwie, nie tak jak trzeba, nieprawidłowo. Słyszę ten nieustanny rumor myśli: zlewają się w jedną, potężną smugę inkaustu. Blondynek wszedł pod siedzenia jak do jaskini pełnej smoków, może chce zastać tam walecznych rycerzy. Jak najprędzej muszę poszukać jakiejś ścieżki, by opuścić ten przedział. Niech ktoś mi w tym pomoże! O, jest konduktor.

– Proszę bilety do kontroli!

Pierwszy się wyrwałem ze swoim. Spojrzał i powiedział, że to jest wagon pierwszej klasy, a mój bilet upoważnia mnie do jazdy klasą drugą. Trochę mnie rozśmieszył, bo przecież mam bilet bez gwarancji siedzenia, więc szukam wolnego miejsca w każdym wagonie.

– No widzę, że pan wszystko wie, taki pan mądry, we Włoszczowej będzie musiał pan opuścić ten przedział, to miejsce jest zarezerwowane… na razie niech pan siedzi… jakby co, to wagon dwunasty jest drugiej klasy, widziałem tam wolne miejsce… miłej podróży.

Nie było na co czekać, wziąłem plecak i ruszyłem za konduktorem. Muszę poszukać jakiegoś innego miejsca. Na korytarzu stoją ludzie, spróbuję się miedzy nimi przecisnąć, żeby dostać się do następnego wagonu. Nie będzie to łatwe. Niektórzy mają przy sobie bagaże. Stoi młoda mama z niemowlakiem na rękach. Dziecko płacze w niebogłosy. Jak się dostać na drugi koniec pociągu? Tam powinno być luźniej.

– Przepraszam, przepraszam!

Śmiało przeciskam się między podróżnymi. Nie jest tak źle, co rusz zaglądam do przedziałów, żeby się upewnić, czy nie ma jakiegoś wolnego miejsca. Co jakiś czas starość zatrzymuje mnie nagle w trakcie przechodzenia z jednego wagonu do drugiego. Zaczęła zgęszczać się we mnie melancholia. Nic się nie zmienia. Nie ma mowy o zakończeniu wędrówki. Stanąłem przy oknie i patrzę. I widzę pola, na nich snopy siana, a daleko w tle wieżę kościoła i samo miasteczko. Wokół wzniesienia. Są pagórki, jest zielono, widać balustrady balkonów: są bogate, zdobione, wiją się i uginają pod ciężarem prania, pościeli, dywanów, koców. Świeże elewacje, kolumienki, krużganki, balustrady, zdobienia, ogrodzenia, murki, żywopłoty równiusieńko przycięte. Wszystko się wykrzywia, rozmazuje, rozprzestrzenia, nie kończy się, tylko orbituje sobie dalej po jakiejś podejrzanej spirali. Jeden z pasażerów przeciska się, pytając, czy toaleta jest wolna. Jakiś papierek wala się pod stopami, ma w sobie coś tak złośliwego, że należałoby ukarać kogoś, kto tak śmieci.

Stoję przy otwartym oknie, wychylam się, chociaż jak byk jest napisane, że nie wolno. Chmurka na niebie wygląda jak śpiący gołąb. Przechodzi pasażerka, uśmiecha się, chyba do mnie, szerokim, mądrym uśmiechem. Sympatyczna. Patrzy na mnie, ja na nią, trzymam się kurczowo okna. Niezręczne milczenie gęstnieje coraz bardziej i staje się realne. Nasze milczenie wygląda jak kwiatki. Takie drobne, różowe. Całkiem ładne. Zatrzymała się obok mnie.

– Znamy się? – pytam.

Szeroki uśmiech okazał się jeszcze bardziej uśmiechem.

– Eeeee…

– Chce pani przejść?

Wciąż nie przechodzi. Co tu jest główne, a co drugorzędne? Dotknąłem dłonią czoła. Zimne.

– Będzie pan tak stał przy tym oknie cały dzień?

– Mam bilet bez gwarancji miejsca siedzącego.

– Zabrakło dla pana?

– Aha.

– Głowa boli?… Wcale nie jestem zdziwiona, takie rzeczy podobno się zdarzają.

– Nie. Nie boli… nogi bolą, muszę się stąd ruszyć, poszukać przedziału z wolnym miejscem do siedzenia.

– To życzę powodzenia.

Może rzeczywiście trudno doszukać się w tym świecie jakiejś równowagi i spokoju, ale szczerość istnieje. Jest w każdym człowieku i w każdej rzeczy, które widuje się codziennie. Rozpierany nagłą energią, obróciłem się na pięcie. Całe szczęście, że nie straciłem przy tym równowagi. Przepraszając stojących obok mnie pasażerów, ruszyłem przed siebie. Chcę dostać się do następnego wagonu. Żebym tylko znalazł to, czego szukam. Najwyższa pora spocząć, odetchnąć w spokoju. Kolejny korytarz jakby opustoszały, to dobry znak.

Dotarłem do odpowiedniego przedziału, otworzyłem drzwi i zapytałem, czy mogę usiąść.

– Ależ oczywiście, fotel jest wolny.

Plecak umieściłem nad głową. Rozsiadłszy się, spojrzałem w okno. Za szybą delikatny błękit sączący się przez szybę. Pozwala mi patrzeć w lazurową dal, daleką otchłań. Co chwilę drzewa zawężają mi pole manewru. Pociąg tak szybko pędzi, że za oknem metamorfoza krajobrazu następuje raptownie! Odwróciłem wzrok. Nie mam już ochoty patrzeć na połyskującą zieleń w oddali. W przedziale hałaśliwie i kolorowo. Obezwładniająca gonitwa myśli. Są dzieci, są rodzice. Ktoś mógłby zapytać, co ma piernik do wiatraka? Wszyscy wokół naraz zaczęli mówić. Zespół kształtów, albo raczej konturów niemających ze sobą logicznego powiązania. Rodzice nie trzymają swoich dzieci na kolanach. Dzieci siedzą obok swoich rodziców. Jeden z chłopców zapatrzył się na mnie, nie wstydzi się. Nagle pyta ojca, czy ten wie, jak szeroka i długa jest droga mleczna. Dziewczynka coś rysuje, siedzi przy oknie i wodzi kredką po papierze. Siedzący obok, zapewne ojciec, ziewnął. Dzieci są samodzielne, umiejętnie zajmują się sobą, by podróż była szybka i miła.

– A jak szeroka jest droga mleczna? – pyta chłopczyk, wyciągając przed siebie dłonie, jakby pokazywał wymiar złowionej przez ojca ryby. – Taka?

Zwiększył odległość między dłońmi.

– Taka?

Zmniejszył odległość między dłońmi.

– Taka?

Chyba zrozumiał, że ojciec nie ma na tyle wyobraźni, by zmierzyć się z jego pytaniem.

– A wieloryb jest silniejszy od dinozaura?

Ojciec ziewnął.

– Wieloryb jest ogromny, na pewno większy od drogi mlecznej.

Ojciec ziewnął.

– Wygrałby z dinozaurem!

Chłopiec o brązowych oczkach, podobny do ojca, wynajduje coraz to nowe pytania. Ma na sobie koszulkę z wizerunkiem szybkiego jak błyskawica jeża. Proste ciemne włosy, dłonie uczące się bić brawo. A mnie stopy zaczęły boleć od butów. Nie ma mowy, żebym je zdjął tutaj, w obecności tak nieźle zachowujących się rodziców i ich dzieci. Rozkoszna to rzecz mieć niezachwianą pewność swojego miejsca w szeregu tego świata, w porządku kosmicznym. Dziewczynka wciąż maluje kredkami, wypełnia kolorami białą kartkę, biel zamalowuje, kwadraty, prostokąty, elipsy. Miło patrzeć na jej kręcone włosy. Jest jeszcze jeden chłopczyk, ma pewnie z sześć lat – krzyżówkę rozwiązuje.

– Filipku, napij się soczku!

– Dobrze mamusiu – odpowiedział i przeczytał zdanie z krzyżówki: – „Duży, okrągły owoc, kojarzący się z Halloween”.

– Wiem, wiem – zawołała dziewczynka – to dynia.

– Brawo, Krysiu – pochwalił ją ojciec, zapewne zaprzyjaźniony z miłymi i empatycznymi nauczycielami, lekarzami, strategami biznesowymi i Bóg wie, z kim jeszcze. Wszyscy potrzebujemy towarzyszy, powierników, współpracowników, przyjaciół i partnerów – różnorodnych i wyjątkowych, jak my wszyscy.

Chłopiec z niebieskim jeżem na koszulce ożywił się, zapewne siedmioletni, nie więcej, wziął do ręki zeszyt z rebusami.

– Michałku, napij się soczku!

Widzę, jak dzieci kręcą się, wiercą. Każde czymś zajęte. Wszystko wiruje, popiskuje. Mówią naraz i głośno. Harmider stale narasta. Rodzice cierpliwi, znudzeni, ze spokojem przyglądają się swoim dzieciom. Przymknąłem powieki, jakoś zaczęły mi się kleić. Naraz ujrzałem sanki. Ojciec sadza mnie z przodu, po czym z całych sił obejmuje. Bardzo się boi, że spadnę. Przecież tak bardzo się wiercę. A gdy znaleźliśmy się na lodzie, uśmiechnął się i wziął za rączkę. Tak, tak, mój tatuś radził sobie ze wszystkim, z solidnym opanowaniem. Odwróciłem głowę.

– O, popatrz tatusiu na ten rebus, tutaj są „liście”, jest „lis” i „+ t”.

– Przyglądnij się dobrze, pomyśl.

– Pokaż, pokaż – dziewczynka porzuciła malowankę, by spojrzeć na rebus.

Roześmiała się. Głośny śmiech przedarł się przez kolorowankę, papierki z cukierków, skórki i ogryzki.

– Chodzi o list, to takie proste.

Cukierki i soczek, grunt i droga mleczna, duża okrągła dynia, nieśmiałość i odwaga. Przyglądanie się dzieciom, ich zabawie sprawia zadowolenie. Na soczek spojrzałem, nie wiadomo, ile go jeszcze zostało w kartonie – grunt, że się nie rozlewa. A to już byłaby humorystyczna sytuacja. Piękny humor, wbrew pięknym zobowiązaniom. Ale za to skoki w górę, podskoki. Górnolotnie. To takie chwilowe wybryki. Bardzo chwilowe. Humor humorem, krzyżówki, rebusy, kolorowanki – niewątpliwie, niepodważalnie, niezaprzeczalnie.

– A co to jest: „Jesienią spada z drzew, czasami pokryty zieloną skorupką z kolcami”.

Kolejne pytanie z krzyżówki, pogryziony koniec słomki, przez którą dzieci piją soczek, ciasteczko pokruszone na drobniutkie kawałeczki, nieczyste dźwięki. Delikatnie odwracam głowę. Mnie nie ma, niczego nie chcę, dlatego posiadłem wszystko.

– Na ile liter? – zapytała Krysia.

– Na siedem.

– Chyba „kasztan”, zobacz, czy pasuje.

– Idealnie.

– A dużo ci jeszcze brakuje, żeby odgadnąć hasło?

– „Buty do skakania po kałużach”.

– Gumiaki.

– Zgadza się.

Rodzice nudzą się i milczą. A co mają robić, gdy dzieci bawią się, jakby znalazły się w niebie. O czym mają rozmawiać? Jazda pociągiem ich nudzi. Mnie także, chociaż przyjemnie jest patrzeć na uśmiechające się dzieci.

– Pij, pij, pij! – mama zachęca Krysię.

W mojej głowie kłębią się pytania do krzyżówki, rebusy, dookolny zamęt rzadkich abstrakcji, śmiech dzieci. Sen mnie morzy, gdy tak nudzę się sobą, wsłuchuję się w zgiełk pędzącego pociągu, obracając w myślach koła wagonu, dzieląc je na połowy i ćwierci. Pewnie dlatego oczy mi się kleją i sen się do mnie dobiera, kładzie na mym ciele ciężarem swoim, tworząc w ten sposób moją biografię. Staję się częścią wielkiej układanki, którą można bez ustanku dzielić na coraz mniejsze części, ale nigdy ułożyć. Poruszam palcami u stóp, żeby mi całkiem nie zdrętwiały. Najznośniej byłoby się przejść, ale to już chyba po tamtej stronie w opustoszałej ulicy. Przeskakiwać z nogi na nogę, plącząc się raz po raz we własnym rytmie. Do dworca niedaleko, rychło powinien przyjechać pociąg do Bogoniowic Ciężkowic. Popijając piwo z butelki, śpieszę poboczem z nadzieją, że jakiś samochód się zatrzyma i weźmie mnie ze sobą. Z naprzeciwka jakaś grupa młodzieńców zbliża się do mnie. Gdy tylko zrównali się ze mną, postanowili odebrać mi piwo, na co nie mogłem pozwolić – jestem bardzo spragniony, oszołomiony, otumaniony. Mam pragnienie, wstrząsy tragiczne i łzawe skurcze. A gdy nie pozwoliłem im, by odebrali mi butelkę, postanowili odkupić piwo ode mnie. Nagle podjechał autobus. Szybko wsiadłem, bo głupio byłoby się na pociąg spóźnić. W środku pojazdu ujrzałem mamę, siedzącą tuż przy kierowcy. Nie sądziłem, że zechce jeszcze na starość podróżować, przecież od kilku lat w ogóle nie wychodzi z domu. Usiadłem obok niej. Ani słowem się nie odezwała. Trudno powiedzieć, dlaczego. Może jest zła na mnie – tylko o co? Wjechaliśmy w ulicę jednokierunkową. Kierowca był zmuszony do hamowania. Stromo się zrobiło, niebezpiecznie. Powinienem się zmartwić, lecz nic a nic się nie martwię. Mama poderwała się z fotela.

– Zobacz – mówi – przecież jesteśmy na naszej ulicy, właśnie przejeżdżamy obok posesji pani Gąsiorowej, o teraz, to dom Serkowej, ooo, i Oleksowiczów. Popatrz, nasz dom stoi. Poproś kierowcę, żeby się zatrzymał, wysiądziemy.

Ale mnie się zdaje, że to nie nasza ulica, jednak po chwili, gdy ujrzałem drzwi otwarte na oścież, byłem pewien, że to sień naszego domu, wszystko w niej po staremu.

– Panie kierowco, niech się pan zatrzyma, wysiądziemy tutaj.

Nawet nie wiem, jak się to stało. Wziąłem mamę pod rękę – ledwie idzie, starowinka. Podjazd zarośnięty trawą, ślisko, mokro. Weszliśmy do sieni, zaraz też do kuchni, do pokoju. Tam ojciec leży na łóżku, pali papierosa. Nie przeszkadza mu bałagan. Porozrzucane niedopałki, brudne garnczki, szklanki, kubki, jakieś postrzępione gazety. W kuchni lodówka otwarta, woda z niej wycieka. Mama chciała coś przekąsić, bo głodna, ale wszystko pozjadane, tylko puszki z konserw walają się po podłodze. Zacząłem krzyczeć na ojca:

– Co ty sobie wyobrażasz, jak się zachowujesz pod naszą nieobecność!

Chciałem wyrzucić go z domu, ale on poprosił mamę, że poszła do rynku po paczkę papierosów, bo się skończyły. No to tego już było za dużo, chciałem go uderzyć, ale mama się rozpłakała i poprosiła, żebym zostawił ojca w spokoju, on taki biedny, samotny, przecież należy dbać o głowę rodziny.

Usłyszałem pytanie do krzyżówki: „Przedostatni miesiąc w roku”. Ocknąłem się z drzemki, przetarłem oczy. Spojrzawszy w okno, zauważyłem, że dojeżdżamy do Bogoniowic Ciężkowic. Niezwłocznie stanąłem na baczność, wziąłem znad głowy plecak i ruszyłem do wyjścia. Toruję sobie przejście w ścisku. Trzy schodki i już stoję na peronie. Stacja jest w ciągłym ruchu, domagając się dalszego ciągu podróży. Duże ożywienie panuje także w przestworzach, jako że wysoko w górze hulają i trajkoczą niewidzialne stada wędrownych ptaków.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.