02/2024

Paweł Kozłowski

Biopsja

Zaczynają się przygotowania. Personel chodzi, biega, zbliża się, spieszy, wymienia uwagi, napina mięśnie dolnych i górnych kończyn oraz mózgi. Są głównie mężczyźni, nieliczne kobiety. Niedługo się zacznie. I skończy. Dyrektor jest szczególnie aktywny, ma urodę Konrada Adenauera i podziela z nim dążenie do niwelowania wszelkich oznak chaosu. Porządek musi być. Jak zawsze. Wokół znajdują się góry, które nie napierają, ale zamykają krajobraz. Są też doliny, a przynajmniej jedna. Jak to w Szwajcarii. Jesteśmy w Hotelu Palace. Nie ma w tym miejscu niczego wyjątkowego. Wszystko jest typowe, choć w swoisty sposób skondensowane. Wszak Szwajcaria to pępek świata. Może raczej guzik, bo jest ich jeszcze kilka. Hotel wypełnia budynek duży, lecz nie ogromny. Postawiono go prawdopodobnie na przełomie XIXXX wieku. Wtedy też była to granica kalendarzowego czasu.

Odbywa się zebranie załogi, wszyscy stoją w trzech szeregach, równo. Korporacja i jednostka wojskowa mają wiele podobieństw, ich regulaminy, musztra i garderoba bywają trudne do odróżnienia. Erving Goffman zwrócił uwagę na funkcjonowanie współczesnego szpitala (kiedyś sanitariusze nakazywali lewatywę i pędzlowanie gardła, dzisiaj wykonywana jest biopsja), inni na różne zbliżone formy oraz na całe państwa z ich społeczeństwami. My wiemy z lektur i bezpośrednich doświadczeń o istnieniu systemów totalitarnych. Swoistym ideale zbiorowego ładu zakładającego pełne zaangażowanie wszystkich uczestników. Każdy wtedy jest insiderem.

Dyrektor mówi, a właściwie wygłasza przemówienie. I sprawdza. Zajmuje się szczegółami, które łączy z przedstawieniem zadań naczelnych. Misji. Podkreśla jej wielkość i bada, czy suwaki w uniformach podwładnych są do końca zasunięte, ręce odpowiednio ułożone, buty wypolerowane, nogi właściwie ustawione i, co najważniejsze, czy ich oczy promieniują oddaniem. Promieniują, zwłaszcza jeśli powiększają je okulary. Poprawia rozmaite drobiazgi, bo zawsze może być lepiej. Przede wszystkim jednak tą kontrolą potwierdza swoją rangę. I „kompetencje” (umiemy wybrać odpowiednie słowo z obowiązującego dzisiaj w kręgach pałacowych leksykonu).

Kamera wszystko pokazuje dokładnie, choć krótko, mignięciami. Podobnie jak my patrzymy na świat: jedni uważnie, inni przelotnie – kamera, niczego nie narzucając, stwarza szansę wszystkim. Zdjęcia są precyzyjne, w kadrach nie ma niczego przypadkowego i dodatkowego. W scenografii również. Bo przecież szczegóły decydują o jakości dzieła. Także zbiorowego: architektury, teatru, granej symfonii. I filmu.

Ale są one jedynie wskaźnikiem i wyrazem stosunku twórcy do swojej pracy. I do samego siebie. O wielkości dzieła decyduje co innego: powołująca je idea, scalająca myśl przewodnia, głębokie odczucie, które da się wyrazić tylko w ten, wybrany sposób. Film Romana Polańskiego taki właśnie jest. To rzecz o naszym zamkniętym świecie i o jego implozywnym finale. Wszystko dzieje się w ostatnim dniu 1999 i pierwszych godzinach 2000 roku. Sylwester i Nowy Rok. Dni obowiązkowej wesołości i rozlewającego się wokół szczęścia. W szwajcarskim hotelu, wśród gór, gdzieś z boku, ale nie na odludziu. W państwie, które jest ośrodkiem światowego establishmentu, miejscem zlotów notabli, przechowalnią pieniędzy i emanacją ładu. Wiemy o tym wszyscy. Najwyższa jakość, wszystko dobrze działa, bankowe konta, bezpieczeństwo i swoiście elegancka forma. W Palace obchodzony jest niezwykły przełom dwóch lat, bo związany nie tylko ze spotkaniem stuleci, ale zarazem tysiącleci. A także, co jest szczególne w tych granicznych minutach i sekundach, ma właśnie nastąpić koniec świata. Naszego nowoczesnego, tworzonego przez techniczne wynalazki i badanego przez naukę. Ma uaktywnić się wirus zagnieżdżony w tysiącach (a może milionach) sterujących wszystkim komputerów. Wirus współczesny, a więc dzieło człowieka, konsekwencja jego nieuwagi lub przebiegłości. Wywoła chorobę tego, co od niedawna zaczęło go tworzyć. Rozpad świata i ludzi, którzy mają elektroniczne mózgi zewnętrzne. W poleceniach wydawanych automatom przez inne automaty, w ciągu decydujących minut, mają zniknąć niektóre liczby i wszystko straci orientację: samoloty, satelity, banki, szpitale, domy, hulajnogi, statki słonych wód, kuchenne zmywarki. Reflektory i fontanny przestaną działać. Ludzie także.

Do Palace przybywają goście, by pożegnać stare i przywitać nowe, rzecz jasna, jeszcze lepsze. Przyjeżdżają dużymi samochodami lub przychodzą gdzieś z okolicznych stoków i dolin. Stosownie ubrani, panowie w futrach, damy w makijażach. Niektórzy już pijani i nieco poturbowani, inni przygotowani do tego stanu. Wybierają pokoje, muszą być odpowiednie, czyli duże. Bardzo się liczy wielkość łazienki. Korzystają też z sejfu i z bunkra na walizki pieniędzy. Każde miejsce zajęte, wszystkie zostały uprzednio zarezerwowane. Film nie ma linearnej akcji. To wielka jego zaleta, bo rzecz dzieje się w jednym miejscu, w ciągu kilku, a może kilkunastu godzin – jesteśmy zawsze w środku. Oglądamy kolejne sceny, eksponowane są wątki szczegółowe, z których każdy się rozwija, ale żaden nie prowadzi do jakiegokolwiek wszechobejmującego końca. Finałem jest dzień następny, gdy wszyscy stają się więksi i tacy odjeżdżają, a Palace wykonał swoje zadanie. Przełomowy kataklizm nie ziścił się i od razu o nim zapomniano.

Film Romana Polańskiego mieści się w nurcie kina najlepszych twórców, z Luisa Buñuela Aniołem zagłady i Jerzego Skolimowskiego Ręce do góry. Ważne są w nim muzyka, zdjęcia, scenografia i gra aktorów. Ale decyduje idea naczelna, wyrażona w scenariuszu napisanym przez Ewę Piaskowską, Romana Polańskiego i Jerzego Skolimowskiego. Utrzymanym w poetyce Gombrowicza i Witkacego, a także nieczytanego na sposób narodowy Wesela Wyspiańskiego. Stanowi przykład ponadosobowego rozwoju twórczości i jej nawarstwiania się w kulturze. Nawiązuje również do postaci Papkina i jego świata (gdyby to on, a nie Konrad Wallenrod był bohaterem narodowym, to i my żylibyśmy w innym klimacie). Aktualizuje we fragmencie strategię Szwejka, którą w The Palace realizuje jego krajan z Czeskich Budziejowic. Ale to ledwie tropy, a nie powinowactwa lub bliskie związki. Minęło przecież sporo czasu, odeszły stare i nastały nowe pokolenia. Dużo wynaleziono. Świat stał się bardziej zamknięty (głosząc zarazem, że jest nadzwyczajnie otwarty), wewnętrznie upodobniony i mniej zróżnicowany rodzajowo. Nie ma w nim alternatyw ani wskazanego wyjścia prowadzącego gdzieś na zewnątrz. Uczestnicy sylwestrowej kumulacji znajdują się u siebie i są szczelniej zamknięci niż bohaterowie Buñuela czy pasażerowie stojącego pociągu Skolimowskiego. Rodak Szwejka wpadł bodaj na najlepszy pomysł: wyszukał sobie spośród miliarderów tatusia. Upodobnił się do niego, założył zbliżoną perukę (bo naturalnie peruki są, jak rysy twarzy, genetycznie dziedziczne) i wraz z żoną i dziećmi niespodziewanie przyjechał do Palace. Domniemany lub autentyczny (tego nie wiemy) ojciec znalazł się w rzeczywistej konfuzji.

Wszyscy bohaterowie filmu, a więc sylwestrowi goście, mają głębokie zainteresowania. Dwóch łączących się rodzajów. Pasją przedstawionych nam ludzi jest bogactwo, nieustannie mnożone i pozbawione końcowego nasycenia. Jeden z nich, najbardziej wyrazisty (grany brawurowo przez Mickeya Rourke), wykorzystał przełom roku, a więc zmianę dat, do zwiększenia swojego majątku o kilka zer. W efekcie jednej transakcji. Wciągnął do tego przedsięwzięcia inwestycyjnego pracownika banku. Mężczyznę średniego wieku, doświadczonego, trochę zagubionego w nowej sytuacji, wytresowanego w uprzejmościach i jak jego klienci łakomego. Ci i pozostali uczestnicy pałacowej zabawy są zupełnie inni niż starzy historyczni przedsiębiorcy, którzy coś wytwarzali i troszczyli się o znalezienie nabywców. Bawiący w Palace są bogami naszego czasu i wiedzą, jak przeprowadzać telefoniczne lub komputerowe operacje finansowe. Elegancko nazywane inwestycjami, mniej wyrafinowanie spekulacjami, a bardziej precyzyjnie – wielkoskalowym rozbojem, którego ofiarami są inni, nieznani i żyjący daleko. Miliarder jest ubrany w wyszukany sposób, odpowiedni do swojego stylu bycia. Przybył w puchatym futrze, upodabniającym go do bombki choinkowej. Chodząca ozdoba. Niski, chrypiący głos, ciągła ruchliwość, okulary, a zwłaszcza peruka starannie rozwichrzonego blondyna czynią z niego wcielenie celebryty. I przypominają znanego amerykańskiego piosenkarza, który śpiewa dla wszystkich (mających bilety) oraz dla salonowych wybrańców.

Druga pasja, a raczej instynkt kierujący życiem starego i rodzącego się roku to upiększanie swojego ciała i zachowanie wiecznej młodości. Zwłaszcza twarzy. Estetyka chirurgiczna ma pierwszorzędne znaczenie, wszyscy z niej korzystają, a kobiety łączą ją z intensywnym makijażem. Podobnie jak Casanova przedstawiony przez Felliniego są urządzeniami zaprogramowanymi do życia i czerpania z niego nieustającej przyjemności. Gdy ona zanika, zostaje przyzwyczajenie. Realizowane codziennie, ze słodyczą wyrażoną na twarzy nawet po śmierci. Obecny wśród zebranych chirurg estetyczny ma wzięcie bodaj większe od miliarderów. Jedni i drudzy realizują najbardziej popularny dzisiaj styl życia: eksponowanie samego siebie w witrynie sklepu przy głównej ulicy.

W tych przełomowych godzinach w hotelowym pałacu odbywają się też występy, zwane dziś artystycznymi. Wykonawcy śpiewają, tańczą i grają. Starają się to robić wszyscy. Tak jak pić. Rosyjscy nuworysze przeprowadzają duże transakcje, ich damy wymiotują, a niewieście kręgi zachowują się zalotnie i bezpośrednio. W tym gronie brakuje tylko Michaela Jacksona. Mógłby być w balonie. Tlenowym, ale na uwięzi. W filmie obecność gwiazdy ucieleśniać musiałby ktoś inny, np. Steven Seagal lub Maryla Rodowicz. Mogliby też zrobić to razem.

Sala pełna ludzi jest doskonale komponowana i filmowana. Przypomina niekiedy obrazy Henri de Toulouse‑Lautreca, malarza poprzedniego fin de siecle’u. Twórcy wyklętego przez swoją arystokratyczną rodzinę, bo wiódł, ich zdaniem, niewłaściwy tryb życia. Kompromitował ich. Później, gdy stał się sławny, a jego obrazy i plakaty popularne i bardzo cenne, rodzina uznała go za obiekt dumy i zaczęła się nim szczycić. Gdyby nie on, mało kto by dzisiaj wiedział o nosicielach ich nazwiska. Takich arystokratów jest we Francji dużo, wszak to społeczeństwo klasowe mimo przejścia przez wiele rewolucji. Podobnie jak inne, którego członkom brakuje wewnętrznej suwerenności, choć często walczą w powstaniach o narodową, a więc zbiorową, wolność.

The Palace to kolejny, bezpośrednio następujący po Oficerze i szpiegu film Romana Polańskiego. Ale jest to również ideowe dzieło Jerzego Skolimowskiego. Obydwaj reżyserzy i aktorzy spotkali się sześćdziesiąt lat wcześniej przy pracy nad Nożem w wodzie. Jednym z kilku filmów wytyczających drogę kinematografii polskiej i prowadzących, podobnie jak pierwsze obrazy kinowe Skolimowskiego z Ręce do góry włącznie, wewnętrzny, poważny dialog. Nóż w wodzie to dzieło Polańskiego, ale scenariusz wraz z nim napisał Skolimowski. Podobnie jak teraz The Palace (współautorką jest Ewa Piaskowska). Wtedy na ekranie zobaczyliśmy zderzenie dwóch światów: wolnego i młodego granego przez Zygmunta Malanowicza oraz istniejącego w kokonie ówczesnego dobrobytu, dojrzałego, pokazanego przez Leona Niemczyka. Obydwaj panowie byli różni, bo w życiu za istotne uznawali co innego. Teraz w Polsce nie ma już widocznych dróg wyboru i takich odmienności. Filmowy Niemczyk stał się Billem Crushem (Mickey Rourke), a postać graną przez Malanowicza próbuje wyrażać przybysz z Czeskich Budziejowic. Ale brakuje dla niego miejsca. Wszyscy są wessani przez czar sylwestrowo‑noworocznej imprezy.

Ten film jest też o świecie zwróconym do wewnątrz, gdzie każdy czuje się zwycięzcą i wszyscy zabiegają o miejsce. Los, według ich przekonania, sprzyja bowiem każdemu, jak Kubusiowi Diderota. Z wyjątkiem potomka Szwejka, ale nie możemy, w przeciwieństwie do Haška, być tego pewni. Może on jednak nie gra, tylko też nie ma wyjścia?

Zabawny i bardzo poważny, gorzki film. Jak biopsja sięga do tkanek głębokich.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.