Dzisiaj takie rozwiązanie powszechnie podpowiadają internetowe kalkulatory trasy, ale wówczas nie było to tak oczywiste. Posługiwanie się drukowanymi mapami drogowymi miało w sobie coś z wyzwania i przygody. Kiedy planowało się, dajmy na to, górską wyprawę pieszą, warto było wyposażyć się na przykład w kurwimetr, czyli krzywomierz – w klasycznej wersji przyrząd o obrotowej ząbkowanej tarczy, który pokazywał na mapie realne odległości po biegnącej zakrzywionymi łukami trasie. Dzięki niemu w terenie górzystym łatwiej można skalkulować rzeczywisty dystans oraz czas przejścia danej drogi. GPS wszystkie te zabiegi unicestwia, to znaczy ułatwia, ale przez chwilę może warto zastanowić się, jak wyglądałoby podróżowanie bez GPS‑u, gdyby go nagle wyłączono. Jest takie, dziś już antyczne, a jednak wciąż aktualne opowiadanie Stanisława Lema o tym, jak wyglądałby upadek świata, gdyby nagle została globalnie wyłączona elektryczność. A gdyby tak nagle wyłączono internet – z powodu wojny, kryzysu cywilizacyjnego czy może jeszcze innych dramatycznych katastrof? GPS‑u nagle nie ma i jak sobie poradzić? Zgroza – prawda? – dla wszystkich, którzy na oczy nie widzieli prawdziwej mapy. W takich chwilach seniorzy, dla których mapa papierowa (dziś, jeśli jeszcze egzystująca, to raczej plastikowa lub laminowana) nie jest archeologicznym artefaktem z przeszłości, i którzy przeszli przeszkolenie w harcerstwie albo choćby na lekcjach przysposobienia obronnego, mogą okazać się nieocenieni. Nie lekceważcie seniorów, zwłaszcza w perspektywie Apokalipsy. Dzisiejsi surwiwalowcy i prepersi od niejednego z nich mogliby się wiele nauczyć.
Kiedy jest ładna pogoda, a prom właśnie wychodzi z przystani w Sassnitz, po stronie bakburty wyłaniają się sławne kredowe klify, portretowane wielokrotnie przez różnych malarzy. Ja najbardziej lubię wersję Caspara Davida Friedricha, Kreidefelsen auf Rügen, obecnie w Museum Oskar Reinhart am Stadtgarten w Winterthur – z poziomu wody białe skały nie wyglądają aż tak dramatycznie jak na obrazie romantycznego malarza, ale też Friedrichowi chodziło wszak nie tyle o krajobraz (choć o niego również, bo oddziałuje na emocje, a taki przekaz w jego epoce bardzo się liczył), ile raczej o metaforyczne oddanie różnych dróg poznawania, w sensie epistemologicznym, co ilustrują swym zachowaniem i postawą wszystkie trzy postaci (dwóch mężczyzn i kobieta) na płótnie.
Jeśli słyszeliście gdzieś, że Bornholm (wyspa na Bałtyku, należąca do Danii, choć przecież mogłaby też być szwedzka albo polska, gdyby historia pojechała innymi drogami) ma specyficzny mikroklimat przypominający śródziemnomorski – uwierzcie. Stosowne źródła tłumaczą: „Bornholm […] doświadcza cieplejszej wody w sezonie letnim ze względu na kilka czynników. Po pierwsze, wyspa jest oddalona od brzegu, co minimalizuje wpływ ujść rzek i dużych miast na temperaturę wody. Po drugie, płytkie wody wokół Bornholmu nagrzewają się szybciej pod wpływem słońca, co przyczynia się do wyższej temperatury. Dodatkowo, obecność prądów cieplejszych z Morza Północnego również wpływa na podniesienie temperatury wody w rejonie Bornholmu”.
Ów quasi‑śródziemnomorski mikroklimat spowodował, że na wyspie uprawiana jest winorośl, ale – powiedzmy to bez ogródek – lokalne wina są na ogół tyleż drogie, co średnie. Winiarnia Chateau Lille Gadegård wyrabia wina od 2003 roku, bo przez długie lata w Danii obowiązywał zakaz uprawiania krzewów winorośli ze względu na nadprodukcję wina w innych krajach. Logika myślenia i ścieżki decyzyjności UE potrafią nieźle i przykro zadziwić nawet entuzjastów – jak to się w Rosji mówi – Евросоюзa, co inspirujący się najwyraźniej nieliberalnym Wschodem rodzimi narodowcy przekręcają złośliwie na „eurokołchoz”. Dziwne to, dziwne, zwłaszcza że Duńczycy od dekad utrzymują się w czołówce konsumentów wina na świecie (w 2002 roku 32 litry na osobę). Bruksela zezwoliła wreszcie Danii na limitowaną w rozmaity sposób, np. areałem, produkcję trunku dopiero w 2000 roku. No dobrze, oddajmy mu sprawiedliwość, przywołując choćby niektóre imiona: spod czułych rąk sommelierów i winiarzy Lille Gadegård wychodzą między innymi Bornholm Mousserende Jordbær (musujące różowawe), Bornholm Mousserende Stikkelsbær (białe), Bornholm Mousserende Solbær (różowe), Bornholm Rodvin (czerwone).
Miejscowe supermarkety, osobliwie Netto, oferują natomiast bogaty wybór win z nowego świata oraz francuskich (i nie ma się co dziwić, skoro mąż królowej – Henri de Laborde de Monpezat – z rodu Franków pochodzi), tradycyjnie w szklanych butelkach, ale i w trzy‑ lub pięciolitrowych kartonach wyposażonych w zgrabny kurek (wówczas szczyt mody w Skandynawii, u nas w zasadzie niewidywane). Tak przysposobione zachowują, jak wiadomo, świeżość przez kilka dni, co było jednak dla nas, nieobytych w tej materii, sporym wtedy odkryciem, a dziś jest wiedzą powszechną wśród tych, którzy mienią się wine lovers, a nie stać ich, by z dużą częstotliwością popijać dostojne Chablis, Amarone czy inne Barolo (podobno, jak plotka niesie, ulubione przez brukselskich eurokratów), a może nawet zwykłe wina z nieco tylko wyższych półek.
Wynajęliśmy wraz z drugą zaprzyjaźnioną rodziną, a było to w czasach sprzed eksplozji popularności Airbnb czy serwisów typu Booking.com lub Tripadvisor.com, bardzo przyzwoity domek w południowej części wyspy, w okolicach Dueodde Fyr, czyli przylądka (fyr) o tej niewymawialnej nazwie. To były lata spokoju i odwilży politycznej po upadku Muru, świat postsowiecki się rozpadł, a i Rosja wydawała się wtedy stać na ostatnich nogach, więc wojska na wyspie nie uświadczyłeś, ale w pobliżu działała, pewnie bardziej prewencyjnie, wojskowa instalacja – dziwny radar umieszczony na solidnej ceglanej wieży obracał się nieustająco. Południowe plaże Bornholmu przypominają te z Karaibów – bialutki, drobny piasek (w średniowieczu eksportowany do 90 proc. klepsydr na kontynencie), a do tego oferują absolutny spokój, brak tłumów i jakiejkolwiek komercji. Żadnych lodów, waty cukrowej, grillów z rybą; żadnych dmuchanych zjeżdżalni i trampolin dla najmłodszych; żadnej muzyki: po prostu pustawa plaża, odbój fal, łagodna bryza.
Zachód imponował w tamtych dniach jakością infrastruktury, poziomem usług, dostępnością i bogactwem towarów, logiczną i przyjazną organizacją cywilizacji na jej najniższym, ludzkim poziomie, rozmaitymi wynalazkami, jak choćby te winne kartony, zmyślne narzędzia ogrodnicze i dla majsterkowiczów, recykling. Marzyło się, że kiedyś te wszystkie cuda będą i u nas dostępne. Jednak przyjechaliśmy tu dla spokoju i oderwania, dla doświadczenia niespiesznego rytmu wakacyjnego życia, dla zapomnienia i odrzucenia turystycznych manii: że koniecznie to albo tamto trzeba odwiedzić i zobaczyć, bo jest znanym zabytkiem, miejscem pamięci, lokacją z jakichś istotnych przyczyn wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO. I dla poczucia bezpieczeństwa, bo nasz kraj za bardzo bezpieczny wtedy niespecjalnie uchodził. W latach, które tu wspominam, na wyspie stacjonowało wszystkiego dwóch policjantów w miesiącach niesezonowych, a latem, z powodu napływającej rzeszy turystów, załoga komisariatu była zwiększana o 100 procent składu osobowego (sic!). Tak więc przyjechaliśmy tam dla doświadczenia nudy codzienności, absolutnego oderwania od jakichkolwiek obowiązków, choćby i podróżniczo‑krajoznawczych.
Jednak to nie do końca prawda, pewne delikatnie zarysowane priorytety były jednak obecne.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]