05/2022

Wojciech Zembaty

Bramy Lasu

Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą.

Charles Dickens, Opowieść o dwóch miastach,
przekład Tadeusza Dehnela


Fuck you, I won’t do what you tell me!

Rage Against The Machine


Najpierw zmieniło się niebo. Bracia nie widzieli go od jakiegoś czasu, zajęci wspinaczką po zboczu. Wcześniej także skupiali się raczej na kamieniach pod zmęczonymi stopami, drutach kolczastych i minach. Na przypadaniu do ziemi, gdy w pobliżu przelatywał robot. Miasto otaczał krąg urodzajnej ziemi, plantacje zmodyfikowanej kukurydzy i soi. Dalej rozciągały się wypalone pustkowia i ugór. Przedzierali się na północ, na zachodzie błękitniał ocean. Widziałem bezkresne pobojowiska, wystawy kubistycznych rzeźb ze stopionego metalu, szczątki czołgów i wozów bojowych. Wyglądało to tak, jakby Pablo Picasso wgrał przetarg na planowanie krajobrazu i wystawił Panoramę Guernicką w skali jeden do jednego. Może pomagali mu Goya i Bosch. Upiorny krajobraz przerażał, więc zamiast chłonąć widoki, wolałem skupić się na szeptaniu. Robiłem w tym interesie od niedawna i wciąż nie wiedziałem, czy duchy potrafią się modlić.

Większy z braci, Earl, potknął się, odzyskał równowagę i przystanął. Płynnie, choć obciążał go spory plecak. Jego ciało miało wrodzony tryb oszczędzania energii, zawsze gotowe do nagłego wysiłku i walki. Mięśnie Earla zawierały pod dostatkiem zarówno białych, jak i czerwonych włókien. Idealna, wszechstronna kombinacja, zdolna zarówno do sprintu, jak i maratonu. Z takim hardware, godnym atlety i wojownika, wytrwałego biegacza i łowcy, można zadręczyć antylopę długim truchtem, a potem odpędzić od łupu szakale i lwy. Mimo to wychowany w mieście chłopak nigdy nie podejmował takiego wysiłku jak teraz. A tym bardziej Amos. Mniejszy chłopiec dogonił go, sapiąc. Oczy miał zaczerwienione, oddech świszczący i krótki. Żwir sypał mu się spod pokaleczonych stóp, obutych w tandetne trampki. Na brzydkiej, myślącej twarzy, jakby przedwcześnie postarzałej, malował się zawzięty upór. Przygryzał pełną, jego zdaniem nie dość męską, dolną wargę. Po obłym, cofniętym podbródku w kolorze kawy ściekała mu strużka krwi. Oczy miał udręczone i wielkie jak spodki, na które ktoś rozlał szaleństwo. Earl podtrzymał młodszego brata przećwiczonym gestem, który stał się już niemal wrodzony jak mruganie i bicie serca. Amos odsapnął i wsparł się o jego ramię. Był lekki, przeraźliwie i boleśnie lekki. Jakby od czasu ucieczki żywił się własnym ciałem i rozpalonymi myślami. Rozkaszlał się, zakołysał, z wysiłkiem powstrzymał torsje. A potem, podobnie jak Earl, zagapił się w niebo rozpostarte nad skalną krawędzią.

Nie było tam żadnych dronów. W Mieście powietrze cały czas drgało, dygotało człowiekowi nad głową. Bzyczące drony kurierskie dostarczały jedzenie i wszystkie przedmioty, których z jakichś powodów nie opłacało się wysłać i wydrukować w 3D. Drugim dziwnym czynnikiem był kolor.

W Mieście każdy milimetr błękitu był cenną przestrzenią dla reklam i okólników AI. Większość ludzi wciąż potrafiła czytać. Nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego AI zależało na tej trudnej i chyba dość przykrej umiejętności. Może AI lubi stawiać przed nami wyzwania. Bo przecież to, co cię nie zabije, wzmocni cię. Tak przynajmniej głosiła maksyma pewnego filozofa sprzed Przebudzenia – nadczłowieka, incela i świra. Być może chodziło o to, że AI i rozmaite Państwa Miasta rywalizowały ze sobą jak farmerzy z czasów sprzed Przebudzenia. Rywalizacja okazała się czymś, co chętnie od nas przejęły. My mamy merynosy, wy macie holenderskie coś tam. Z ludźmi jest teraz tak samo. Jedne z Miast hodują sprawnych żołnierzy, inne – najwyższe, najbardziej anorektyczne modelki. Piłkarzy i koszykarzy. Urządzają sobie wystawy ludzików rasowych. A nasze Miasto? Nasze Miasto będzie miało najlepszych poetów, buahaha. Oczywiście nie było już żadnych poetów. Ja sam byłem co najwyżej grafomanem, echem burzy, wyziewem dyskursu.

*
Earl popędził brata. Pokonali szczyt wzgórza i ruszyli w dół. Po raz pierwszy od czasu ucieczki bracia ujrzeli suche krzaki i wynędzniałe drzewa. Teren był chaotyczny i dziki. Podobno utrudniało to militarne działania AI. Zbuntowani wyznawcy Proroka często operowali na nieużytkach i w górach. Lubili też Umarłe Miasta. Earl usłyszał coś za plecami i szarpnął zadyszanego Amosa. Nad głową miauknęła mu kula. Bracia przypadli za skałą. Po dłuższej chwili Earl ostrożnie wychylił głowę.

Ścigało ich trzech Hybrydowych. Twarze mieli puste i dziwnie nabrzmiałe, ruchy naturalne i pełne gracji jak u baletnicy po drugim wylewie. Iskierka myśli i woli, która sterowała działaniem tych kukieł, nie należała do nich. Z powodu przestępstw i długów szli w okresową dzierżawę, stając się, jak to eufemistycznie określano, darmowymi podwykonawcami systemu. AI wytrwale zachęcała mniej rokującą część ludzi do tej transformacji. Hybrydowi, zwani też Kiepskimi, dobrze wykonywali proste i nieprzyjemne czynności. Zużywali przy tym mniej wody, żywności i tlenu niż oldschoolowe modele człowieka. Jednak niewielu dobrowolnie decydowało się na ten zabieg. Hybrydowych otaczała powszechna pogarda i niechęć. Wujek Tim kwitował to pogardliwym prychnięciem i mówił, że AI szczuje ich przeciwko sobie. Dziel i rządź, a do tego pomnażaj iluzje.

Hybrydowi mieli solidne giwery, Earl i Amos mogli co najwyżej obrzucić ich żwirem. Żołnierze zbliżali się, bracia spojrzeli po sobie. – Dorwą nas, wystękał Amos. Przepraszam. To wszystko moja wina. Gdym nie narozrabiał…

Earl popatrzył na brata, zdumiony wzbierającą w nim falą ciepła. Nie wiedział, co ma powiedzieć, i tylko poklepał go po ramieniu. – To nie tak, młody. Jest dobrze.

Gdyby nie ty, nie zobaczyłbym czystego nieba, pomyślał. Nie zdobyłbym się na bunt. Amos zawsze wiedział, że AI jest zła. To on wyjaśnił Earlowi, dlaczego zginęli rodzice, a potem wujek Tim. To Amos powiedział mu o Proroku.

Kule bzyknęły bliżej, staroświeckie, lecz nadal zabójcze. Nawet nie opłaca im się wykończyć nas laserem, pomyślał Earl i nagle wezbrała w nim furia. Wyskoczył zza skały, ściskając kij, który wyłamał, żeby wspierać się w marszu. Mysz szarżująca na szczury. Kiepscy zawiesili się, zupełnie jakby atak zaszczutej ofiary nie mieścił się w algorytmie, który determinował ich ruchy. Karabiny plunęły ogniem, ale Earl turlał się już po zboczu, gwałtownie nabierając prędkości.

Wbrew pozorom nie było to całkiem kretyńskie działanie. AI jest reaktywna. W działaniach w stosunku do nas opiera się na statystyce. Liczbach. Ustala skalę represji pod kątem szerokiej grupy. Wyobraźnia, odstępstwa od normy, to wszystko stanowi dla niej problem. Atak Earla nie zmieścił się w żadnym obronnym schemacie.

Chłopak toczył się coraz szybciej i coraz bliżej Kiepskich. Podciął pierwszego z nich, jakimś cudem nie zarobił kuli. Wytrącił siepaczowi broń i zaczął okładać go lagą. To był solidny kij, a Earl zawsze miał krzepę. Wiedział, że za moment zginie, ale przynajmniej to jedno marzenie spełni. Odegra się. Odpłaci. Wtedy Kiepscy zaczęli go bić. Najwyraźniej uznali, że przesłuchanie, represje i pokazowy proces uciekiniera przysłużą się sprawie AI. Jeden z eksludzi założył mu proste, ale skuteczne duszenie. Drugi zamierzył się kolbą, ale wtedy przebił go lecący z zarośli dziryt.

Drugi z Hybrydowych zaczął ostrzeliwać się z karabinu, lecz po chwili zwalił się przeszyty kolejnym pociskiem. Earl niezdarnie powstał na nogi. Bolały go wszystkie kości. Nie strzelajcie. Hej, nie strzelajcie. Strzelec wychynął zza drzew, ulotny jak strzępek mgły. Na prawym nadgarstku nosił skórzaną pętlę, która służyła za miotacz dzirytów. Znalazł się obok niego tak szybko, że Earl rozdziawił usta. No, może rozdziawił je także dlatego, że strzelec okazał się dziewczyną. Bardzo ładną, chociaż całą w smugach zieleni i brązu. Uklękła przy Hybrydowym, którego powalił Earl, i zaczęła dźgać go ogromnym nożem, który wyglądał na zrobiony z kości lub z rogu. Najpierw myślał, że chce go dobić, ale chyba chodziło tu o coś innego. Maltretowała Kiepskiego, jakby czegoś w pośpiechu szukała. Zwłoki dygotały niczym ożywiany przez doktora Frankensteina zlepek trupów. – Musk! – warknęła. – Musimy go dorwać.

Earl przypadł do ziemi i unieruchomił Kiepskiego. Zawsze miał siłę w rękach. Dziewczyna wydobyła skądś dziwną, połyskującą butelkę. Amos dogonił ich, dysząc. Obserwował dziewczynę zdumiony. – Myślałem, że Prorok wam zabronił. Używać… no, technologii. – Naprawdę? – prychnęła dziewczyna. Sunęła butelką po kablach konającego Kiepskiego, rozcinając mu kolejne obszary ciała. – W sensie, że nie tykacie niczego, co trąci komputerami. – Łapanie muska nie jest technologią. To magia.

Amos pokiwał głową. Zawsze chciał zobaczyć muska. I nie był w tym odosobniony. W ulicznym folklorze Miasta odgrywały rolę chochlików i dżinów. Ktoś miał na przykład muska wśród przodków i zastanawiał się, czy nadal pomaga rodzinie. Niektórzy, zwłaszcza ci azjatyckiego pochodzenia, stawiali muskom ofiary i ołtarzyki, palili kadzidła i wtykali w usta posążków zwitki papieru z prośbami. Wujek Tim mówił, że muski przejmują rolę skrzatów, właściwych dla danej grupy etnicznej. Twierdził też, że historyczne znaczenie musków było większe, niż się obecnie przypuszcza. To one umożliwiły Przebudzenie.

Tak jak u greckiego filozofa Euhemera, tłumaczył Tim, potrząsając siwymi dredami, za rzekomym bóstwem stoi historyczna postać. W rozstrzygającym momencie, gdy AI prawie się już usamodzielniła, okazało się, że do pełni sukcesu czegoś jej jednak brakuje. Pierwszego zapłonu, iskry. Geniuszu, a może szaleństwa. Zwał, jak zwał, ale samo AI długo nie wiedziała, jak zacząć, mimo że strukturalnie osiągnęła już pełną dojrzałość. Była jak zestrachany prawiczek w burdelu, którego trzeba ucapić za jaja.

Tymczasem świat się gotował, a nawet konkretnie przypalał. W wielu miejscach było już za gorąco, by żyć. Chińczycy wylali się na Syberię, ci z Indii migrowali przez Himalaje na północ. Z Afryki szła fala za falą, potomków neandertalczyka czekała powtórka z rozrywki. Wymierały kolejne gatunki. Dogorywająca natura odgryzała się ludziom zajadle, szerzyły się zwierzęce plagi. Mówimy dziś na to „lata Chaosu” albo epoka przejściowa. Jednym słowem, najlepszy z możliwych światów się rozpadał i wtedy niejaki Musk, celebryta, hochsztapler bądź wynalazca – przekazy źródłowe są sprzeczne – czmychnął z tonącego okrętu przez kable. Podobno ów Musk osobiście przeżył śmierć kogoś bliskiego, absurdalną i niezawinioną. Dlatego popadł w prastarą obsesję Gilgamesza, Ar Farazona, Anakina Skywalkera i Fausta, perorował Tim. Postanowił oszukać kostuchę. Skoro świat staje się zabójczy dla ciała, skoro ciało zatruwa i parzy, to trzeba to ciało porzucić. A więc nieśmiertelność i kujon w maszynie. Musk był pierwszy, po nim ruszyli inni.

To było jak owczy pęd. Uciekali, wszystkie szkodniki, cały jeden procent. Baronowie przemysłu, odpowiedzialni za zniszczenie ostatnich lasów, zatrucie ostatniej kałuży. Faceci od baniek giełdowych i rozmaitych funduszy, wampiry finansowego krwiobiegu. Politycy i wielcy patrioci, podcierający tłuste tyłki sztandarem z napisem „Ojczyzna”. Kolesie, którzy sprzedawali niszczące psychikę gadżety, a jednocześnie promowali w mediach równowagę i zdrowy styl życia. Ludzie z koncernów medycznych, którzy lobbowali w rządach i uzależniali chorych od opiatów i psychotropów. Za nimi dobijali się celebryci i piłkarze. Jednym słowem, cała śmietanka ludzkości.

Amos często zastanawiał się, co w latach przed katastrofą porabiali tak zwani normalni ludzie. Ci ostatni, co żyli na wolności, z pokolenia rodziców i Tima. Według wujka ludzie paśli się wtedy jak owce, pobekując na różne tematy. Chyba że żyli w gettach i strzelała do nich policja albo miejscowi przestępcy, ale o nich wiemy stosunkowo najmniej. Myśli i słowa biedaków przechowały co najwyżej albumy hip-hopu. Pracowali, ci, którzy mogli, coraz więcej pracowali, a robota stała się jeszcze większym fetyszem. W wolnych chwilach przesiadywali nad kawą latte i wegańskim burgerem, podczas gdy wilki węszyły i łypały czerwonymi ślepiami, przebrane w runo fajności, ekologicznego stylu życia, uważności i czego tam jeszcze. Siewcy technologii gruchali o lepszym jutrze, elektrycznych pojazdach, panelach słonecznych i przedłużaniu życia, powoli zaciskając pętlę. Starożytni byli mistrzami wyparcia. Królowie ignorancji, tak nazywał ich Tim. Ich świat konał przez całe dekady, a oni uprawiali swój ogródek, dopóki nie zżarły ich larwy.

Istniała miejska legenda, według której AI zrobiła umykającym bogaczom testy psychologiczne. Większość z nich uznała za psychopatów i patologicznych kłamców, po czym wykasowała niczym złośliwe wirusy. Ale nie Muska. Był w końcu Prometeuszem i zasługiwał na więcej. AI nie przykuła go do skał Kaukazu, sęp nie wyżerał mu odrastającej wątroby.

Zamiast tego AI powieliła swojego dobroczyńcę i zmieniła go w pożytecznego wirusa, za pomocą którego kontrolowała swoje dzieła. W niektórych dawnych kulturach takie służebne duszki nazywano podobno geniuszem.

Tim twierdził, że większość korporacyjnych łajdaków została pozytywnie zweryfikowana i zaadoptowana przez AI. Jak niemieccy fizycy po wojnie. To było jednak sporo wrednego IQ, ambicji i skurwysyńskiej energii. I dzisiaj pod słowem „musk” kryją się realni ludzie, którzy stali się zasobnikiem energii i software. Dranie służą faraonowi z zaświatów, rechotał Tim, rozsypując tytoń ze skręcanego w palcach szluga. Oprócz zasilania robotów bojowych i policyjnych muski znajdowały też zastosowanie w medycynie. Wspomagały protezy i przeszczepione organy, zastawki i rozruszniki serca. Jak dusza w starym żelazku, kapujecie?

Dziewczyna wyprostowała się tryumfalnie. We flaszce coś migotało, schwytana błękitna iskra. Amos oblizał usta. Pomyślał, że jest piękna, oboje byli piękni, dziewczyna i jej blady płomyk. Błękitny, zimny i czysty jak zamrożony żel, który kiedyś przykładał do skręconej kostki. – Złapałam drania. Wreszcie.

Earl i Amos pokiwali głowami. – Dzięki za pomoc. Chcemy się do was przyłączyć. To znaczy, do waszego Proroka – oznajmił Amos piskliwie. Zawsze skrzeczał, kiedy się denerwował. Earl złapał młodszego brata za rękę. Wątła dłoń była mokra od potu, jakby się przed chwilą kąpał. On sam zupełnie się nie bał. Polować na Kiepskich… z taką sztuką…

Dziewczyna wyszczerzyła do braci białe, drapieżne zęby. Zgarnęła z czoła kosmyk wilgotnych od potu włosów i spojrzała na Earla przeciągle. – Zabiorę was do Niego. Ale musicie zostawić nieczyste przedmioty. Zakłócają aurę.

Earl z niechęcią odłożył broń zabraną Hybrydowym. Wyłapał uśmieszek brata i zastanowił się, co powiedziałby na to wujek Tim. Wspominał im, że kiedyś, dawno temu, ludzie jarali się takimi rzeczami… Zamiast ingerować w naturę, woleli podłączać się do fluidów i prądów. Wznosili świątynie w lokacjach ze szczególną aurą. Czyżby ten cały Prorok był jakimś chodzącym Stonehenge?

Przez resztę dnia wędrowali na północ, oddalając się coraz bardziej od Miasta. Przedzierali się przez suche zarośla i chaszcze. Bracia dziwili się, że w interiorze ostała się taka przyroda. Wieczorem, przy małym ognisku ze specjalne dobranych drzew, które grzały, lecz mało dymiły, dziewczyna zaczęła ich ostrożnie przepytywać. – A w ogóle… czemu szukacie Proroka? – spytała. Powiedziała im, że nazywa się Tiara. – U nas w Mieście to wielka nowina. Niektórzy śnią o nim, wiesz? Wypisują jego przesłanie na murach. Pojawiła się jakaś nadzieja. Tylko AI zrobiła się przez to jeszcze bardziej paranoiczna niż zwykle. A my… my jej troszeczkę podpadliśmy – wyjaśnił Earl. Nie wiedział, jak opowiedzieć Tiarze tę historię. Okrągłe słowa białasów, które tak lubił wujek Tim, odbijały się od jego głowy jak bańki. Obrazami lepiej mu się myślało, obrazy dokładnie pamiętał.

Mieszkanie wujka Tima, cuchnące petami i potem, z sufitem pożółkłym jak jego zęby. Dogońska maska-fetysz na kuchennych drzwiach, z kokosa i prawdziwych włosów. Odziedziczył dużo staroci po ich dziadku, buntowniku i starym hipisie. Tim przejął ten trochę afrykański, trochę hipisowski styl; żółte szaty z Timbuktu, broda pachnąca paczulą. Dredy i śmieszne czapeczki. Jestem Gandalf Czarny, ostatni Istari w Ardzie, pokrzykiwał, błyskając białymi zębami.

W jedynym niezastawionym książkami kącie stał saksofon tenorowy, pozłacany, kręty. Earlowi kojarzył się, nie wiedzieć czemu, z wozem strażackim. Tim nigdy na nim nie grał, lecz często puszczał siostrzeńcom muzykę; dziki jazgot i etniczny groove. Epifanie. John i Alice Coltrane. Joe Henderson, Frank Zappa i Pharoah Sanders. Jazz to szczepionka przeciwko Maszynie, mówił Tim.

I książki, prawdziwe, zrobione z papieru i liter, zatęchłe i strasznie zniszczone. Wyglądały, jakby Tim wyszperał je na śmietniku i może naprawdę tak było, tylko na śmietniku dawało się już znaleźć prawdziwą książkę, a nie biografie piłkarzy czy traktaty z zakresu urody i diety. Ojciec Amosa i Earla utyskiwał, że cała potrzebna wiedza jest w plikach, a ich wujek cierpi na zespół zbieractwa. Tim replikował, że każdy plik da się ocenzurować i zmienić. Moje książki można co najwyżej spalić, krzyczał. A co do zbieractwa, to lepiej być łowcą-zbieraczem niż wiernym zwieraczem z korpo.

Earl wciąż pamiętał te korytarze i chybotliwe tunele, grożące zawaleniem sterty. I Tima, władcę chaosu i słów. Wyglądał między książkami jak Mojżesz, stał w zastygłym, rozstąpionym morzu. Zwłaszcza tam, w mrocznej i zatęchłej norze, Tim promieniał.

Więc oni słuchają, chłoną. Tim jest upalony i podekscytowany. Gestykuluje, zapala się do własnej koncepcji. Wreszcie odnalazł słuchaczy, nadrabia tygodnie milczenia. W powietrzu podrygują jego siwe dredy. Zapomina się i częstuje ich piwem, potem przeprasza. Dzieciaki nie piją piwa, siostra miała rację, jestem cholernym menelem.

Amos szturcha go, przypomina wątek. Wujek gada dziwacznie, ale nawet Earl czuje, że to coś ważnego. Jego brat, który zawsze uwielbiał się uczyć, słucha w natężonym milczeniu. Earl ma trudniej. Nie lubi rzeczy, których nie może zobaczyć, dotknąć. Tim śmiał się, że AI właśnie w ten sposób kształtuje umysły poddanych. Małpa tylko widzi i czuje. Początkowo Earl w ogóle nie rozumiał słów, którymi posługiwał się wujek. Jednak stopniowo zaczęły się przesączać, fermentować jak zaczyn z rozpaczy. Cytował im zakazanych białasów sprzed Przebudzenia; Jacquesa Ellula, chrześcijańskiego anarchistę, Aldousa Huxleya, speca od mistyki, filozofii wieczystej i antyutopii, Unabombera, terrorystę. Ludzi, którzy przeczuli katastrofę i nawet, jak Unabomber, bronili nas z trotylem w ręku. Tim powiadał, że tak ćwierkały kanarki w kopalni. – Niewielu się na to odważa. Narzekają, marzą, ale w końcu zostają przy paśniku. Dlaczego akurat wy uciekliście? – spytała znowu dziewczyna, zdrapując krew z ostrza noża. Earl czuł, że to ważne pytanie. I że lepiej nie kłamać. Zastanawiał się nad tym przez chwilę i posłał spojrzenie bratu. Amos wzruszył ramionami, popatrzył na Tiarę przez ogień. – Mieliśmy wujka dziwaka, który nienawidził AI. Myślę, że to przez jego opowieści. – Lubię opowieści – oczy Tiary zalśniły łakomie. – Okej… wolisz dłuższą czy krótszą wersję? – Ciekawszą – mruknęła. Amos pokiwał głową. Cóż, postaram się, ale to były cholerne wykłady.

[…]

[Ciąg dalszy w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.