Na pewno z flaszką źle wyglądał Joseph Roth. Rozlany, przysadzisty, niezbyt przystojny, miał w sobie coś z ukraińskich chłopów, niemieckich intelektualistów i żydowskich wygnańców. Na zdjęciach widać wręcz pewną jego kobiecość, niepewność i skromność, kiedy stoi albo siedzi, jest zwykle lekko przygarbiony, szyja ginie gdzieś pomiędzy podbródkiem a kołnierzem koszuli, oczy zaś nie wyrażają nic. Ma się wrażenie, jakby pod jego skórą płynęła rzeka zmieniająca kształt ciała, powodując ciągłe uczucie niedopasowania i powolnego rozpadu. Wszystko to wskazuje, iż po kilku głębszych stawał się niezbyt przystojny, wręcz obły i starczy. Jego ruchy musiały być wolne, oczy opadające, policzki poczerwienione, a ciało z wolna ściągane ku ziemi bardziej alkoholem niż siłą grawitacji. Żadna kobieta nigdy nie powiedziała mu zapewne, że z butelką wygląda lepiej. Żadna kobieta nie powiedziała mu, że staje się przystojniejszy, pijąc. Kolejne sznapsy i koniaki dodawały mu tylko lat. Wszystko mijało i znikało w tej podróży bez końca. Każdy następny kieliszek tylko potwierdzał, że co raz się wydarzyło, już cofnąć nie można, co raz się stało, takie już będzie, przeszłości naprawić nie można. Żadna próba odmiany losu nie przywróci młodości i piękna, żadne działanie nie okaże się zbawcze. Wszystko na nic. Picie okazywało się tylko próbą delirycznego powrotu do świata dawnego i – jak zawsze bywa ze starymi światami – pełnego w sensie idealnych połączeń i pasujących do siebie kawałków. Roth żyjąc − był załamy, pisząc − zbuntowany, pijąc − niepogodzony, ostatecznie pozostawało mu tylko uczucie kaca, więc klęski oraz tęsknoty za dniem poprzednim. Jednak wczoraj, co było mu wiadome, wcale też nie było udane, noc ostatnia nie miała uroku. Dlatego był nieszczęśliwy, a choć wewnętrznie złożony z wielu tradycji i na pozór spełniony, okazywał się skazany na porażkę. Jak cesarstwo, któremu był wierny do końca na kartkach swoich książek i w delirycznych snach… jak cesarstwo, które upijając się swoim istnieniem, degenerowało się i paskudniało.
Roth pił z powodu utraty i pustki. Od najmłodszych lat – jak każdy z nas – tracił coś ważnego. Wpierw ojca, później rodzinną miejscowość, państwo, żonę, żył zatem bez stanu oparcia i stałego punktu zaczepienia. Ciągle był w ruchu, jak zaszczute zwierzę uciekał, a zarazem niczym smutny wędrowiec szukał czegoś. Tym czymś należałoby nazwać sens, który ciągle umyka i przelewa się przez palce. Odnajdujemy go tylko czasami w krótkich momentach życia, kiedy przechadzamy się przez park, całujemy ukochaną osobę albo gramy w karty czy idziemy spać. Namiastkę tego uczucia albo jego wzmożoną, choć nieprawdziwą, wersję czujemy w momentach całkowitego alkoholowego upojenia. Wtedy całość istnienia jest na tyle rozmazana, a szczegół wyrazisty, że gdziekolwiek spojrzymy, widzimy nurt czasu i jego kres. Jednak Roth nie żądał powrotu tego, co minęło, byłoby to bowiem marzenie nierealne, choć pijacy, jak święci, lubują się w sprawach przegranych. On rozumiał bieg historii, nie mógł jednak zadomowić się w danej chwili. Był człowiekiem nienawidzącym teraźniejszości i musiał tęsknić za czymkolwiek. Równie dobrze mogłaby być to Monarchia Habsburgów, co Hrabstwo Tuluzy. Drażnili go ludzie, w przyszłości widział jedynie katastrofę, a w dniu dzisiejszym czuł się zagubiony i podle. Im dłużej żył, tym stawał się smutniejszy, im dłużej pił, tym powiększał ogrom pustki, im – koniec końców – mniej trzeźwiał, tym stawał się bardziej zdezorientowany i opuszczony. Szamotał się zatem z rzeczywistością, próbował skierować swoje życie ku sensowi, ale gdziekolwiek stanął, w jakąkolwiek stronę ruszył, trafiał na ślepą uliczkę, ponieważ próbował przymykać oczy na fakt, iż innych ścieżek nie ma, wszystkie drogi gdzieś się kończą. Nie ma dobrych zakończeń w świecie, w którym niepowodzenie i niespełnienie jest stałym doświadczeniem każdego człowieka. Szczególnie takiego, który uciekając w świat ze wschodniej Galicji, ciągle obserwował rozpad miejsc, jakie opuszczał.
Do Stefana Zweiga pisał Joseph Roth takimi słowami:
„Kto ci powiedział, że wolno się przyzwyczajać? / Kto ci powiedział, że cokolwiek jest na zawsze? / Czy nikt ci nie powiedział, że nie będziesz nigdy / w świecie / czuł się jak u siebie w domu?” – pisał Stanisław Barańczak. Wydaje się, że po matce odziedziczył to przekonanie również arcyksiążę Rudolf, który z kolei po ojcu miał przejąć władzę nad środkowoeuropejską potęgą. Wolał jednak życie dziwkarza, niespełnionego artysty, neurastenika wyczerpującego swoje siły życiowe na kobiety i niepokoje egzystencjalne. Lubił, co prawda, sprawy polityki, pociągały go one, wydaje się nawet, że byłby dobrym cesarzem, ale wiedział, że życie nie jest warte, by je przeżyć, a królestwa, cesarstwa, monarchie i państwa równie łatwo pojawiają się, co znikają. Odnaleziono go zatem martwego w ramionach młodziutkiej kochanki, która również odebrała sobie życie. To podwójne samobójstwo, do dzisiaj owiane tajemniczą legendą, przybliżyło syna do matki. Sisi bowiem niespecjalnie interesowała się życiem Rudolfa, a jego śmierć poruszyła ją na tyle, że na nowo poczuła istnienie czasu. Po tych wydarzeniach jednak z powrotem zaszyła się w swojej samotni i ostatecznie oddaliła się od ludzi. Do czasu, aż odnalazł ją Luigi Lucheni, włoski anarchista, który wbił jej ostrą stal prosto w serce, które jeszcze pompowało krew, ale nie wydaje się, by skrywało w sobie jakiekolwiek uczucie. Pustka istnienia Sisi została przerwana w Genewie, poza granicami jej cesarstwa. Ze Szwajcarii do Wiednia przewieziona została w specjalnym wagonie skonstruowanym w cztery dni w Sanockiej Fabryce Wagonów, czyli w Galicji, a ta wiadomość na pewno ucieszyłaby Josepha Rotha. Cesarzowa spoczęła w Krypcie Kapucynów niedaleko Rudolfa. Powoli całe wielonarodowe i wieloetniczne państwo przestawało również istnieć, bo wszystko, co ma swój początek, kiedyś się kończy, więc cały wysiłek ostatecznie wydaje się tylko niewiele wartym podrygiwaniem w miejscu. Sisi, Rudolf czy Franciszek Józef robili swoje – mniej czy bardziej ważne – sprawy.
Po śmierci Rudolfa cesarstwo pruło się coraz bardziej niczym stara koszula. Franciszek Józef nie miał żadnych więcej synów, więc następcą tronu został Franciszek Ferdynand, którego los skończył się w Sarajewie. Zanim jednak do tego doszło, ten następca cesarza musiał przeżyć również swoje upokorzenia i chwile upadków, które ostatecznie doprowadziły go do stolicy dzisiejszej Bośni, gdzie miał się zapoczątkować wielki rozpad starej Europy, aby na jej gruzach mogły powstać państwa narodowe w ich najgorszych odmianach. Konsekwencją tego stanu rzeczy było nie tylko zniszczenie Brodów, w których urodził się Joseph Roth, ale całej tradycji i kultury wschodnioeuropejskich Żydów. Rudolf, umierając w ramionach swojej kochanki, nie mógł przewidzieć, jak fatalny los zsyła na swojego kuzyna, a być może na całą Europę. Jego jeden czyn pociągnął za sobą kolejne, być może nieszczęśliwy przypadek rozpoczął serię incydentów, które skończyły się w najgorszy z możliwych sposobów. A może odbierając sobie życie, w jakiś abstrakcyjny sposób chciał zniszczyć dzieło życia swojego ojca, co mu się faktycznie udało na wielu płaszczyznach i przyniosło – z jednej strony wyzwolenie wielu mniejszych narodów, ale z drugiej – ich powolne wykrwawianie się na polach bitewnych i zwykłych drogach w ciągu kilkunastu następnych lat. Historia zna różne sposoby na uprzykrzenie życia milionów ludzi, którzy bez powodu giną, ponieważ linia dziejów nagle zaczyna zapadać się w ciemność przez tak prozaiczną przyczynę, jak ludzka natura. Inaczej ma się sprawa, jeśli będziemy się dopatrywać się w tym ciągu zdarzeń boskiego przeznaczenia, ale wtedy należałoby uznać, że historia jest wytworem jakiegoś pomniejszego demiurga, chochlika lubiącego żarty, nonsens i zgrywy, który, na nieszczęście, ma moc sprawczą. Zanim Franciszek Ferdynand mógł objąć tron, musiał umrzeć jego ojciec, ale wpierw jeszcze Rudolf. Wszystko poszło zatem zgodnie z planem, historia potoczyła się tak, jak się potoczyć miała. Gavrilo Princip wystrzelił z pistoletu w centrum Sarajewa, przykładając się do potoku dziejów, który przez cztery kolejne lata miał zatopić miliony ludzi, a następnie zniszczyć resztę Europy. Prócz następcy cesarskiego tronu zabił on również jego żonę – Zofię Chotek, zwykłą hrabiankę, w której Franciszek Ferdynand zakochał się całkowicie, jak to w takich sytuacjach bywa, przypadkowo. Dla niej prawie zrezygnował z dziedziczenia tronu, ale musiał się zgodzić na to, że ich wspólne dzieci nigdy nie będą mogły sprawować władzy nad Austro-Węgrami, co i tak by nie miało miejsca, ponieważ państwo było już tylko chwiejącym się starcem. Wystarczyły tylko dwa strzały kilkaset kilometrów od Wiednia, aby efekt pracy setek tysięcy urzędników wypisujących swoje dokumenty przez dziesiątki lat okazał się niczym więcej, jak tylko chwilowym kaprysem historii. Absolutny chaos i absurd każdego życia prowadził wyłącznie do rozpadu. Sisi, wyrwaną z bawarskiej idylli, dzieje rzuciły wpierw w seans ciągłej utraty i przyglądanie się przemijaniu, aż w końcu musiała być niemym świadkiem nie tylko samobójczej śmierci Rudolfa, ale również przyjąć własny przypadkowy koniec. Jedynie Franciszek Józef nadal groźnie doglądał swojego cesarstwa, ale widział już tylko widma i ciągły upadek. Córka, syn, żona, bratanek umierali bez powodu, jak muchy, które łapią się na lep. Jego brat, Karol Ludwig (ojciec Franciszka Ferdynanda), kiedy był następcą do tronu po śmierci Rudolfa, pojechał na wycieczkę do Ziemi Świętej, napił się wody z Jordanu, po czym zmarł na tyfus. Trudno czytać takie informacje i nie zastanowić się, jak bardzo nasza egzystencja jest przypadkowa – ta pochodząca z przeszłości, ale również dziejąca się teraz. Historia bowiem nie zna wytchnienia, ale nie lubi też wielkich wybuchów, raczej lubuje się w niepotrzebnych wypadkach, psotnych kawałach czy niezwykłych połączeniach różnych losów. Kieruje ludźmi poprzez ich pychę, egoizm, niechęć do uczenia się na błędach, wykorzystuje ich lekkomyślność, przekonanie o własnej wyższości oraz próżność.
W apokryficznej opowieści również Franciszek Józef był blisko śmierci podczas bitwy pod Solferino. Wojska austriackie zmierzyły się wtedy z armią Napoleona