No dobra.
W pewnej starej dzielnicy w Warszawie jest fosa. Otacza fort, jeden z wielu zbudowanych dawno temu, gdy Jego Wieliczestwu Aleksandrowi
Ale nie o tym teraz.
Ulice miasta, które z czasem wkroczyło w ten zakątek, towarzyszyły fosie, powielały jej nienachalne, łukowate wygięcie.
Na zdjęciach z lat trzydziestych zeszłego stulecia fosa rozlewa się jeszcze szeroko, niemal po arkadyjsku. W jej wodach przegląda się kameralna zabudowa i moczą swe gałęzie wierzby. Szumią tataraki i kwaczą zadowolone kaczki.
I tego już nie ma. Pozostał podmokły, zaśmiecony dół. Gliwiejący i smutny. Budzi niemiłe skojarzenia, wiecie, coś tam o mylnych drogach przez bagna, o trujących miazmatach rodem z piekielnych czeluści… Takie tam.
A swoją drogą – kurczę, tyle wody! Co się z nią stało? Tak po prostu wyparowała? Wsiąkła w ziemię? A może cały czas tam jest – pod spodem, pod cienką skórą podgniłej trawy, przelewa się i pęcznieje w ciemności, dając dom ślepym, zmutowanym rybom… Brr. Sami widzicie.
Z dawnych czasów ostały się w tej dzielnicy łukowato wygięte uliczki, gdzieniegdzie kocie łby i ze trzy latarnie typu pastorał.
We śnie idę jedną z takich uliczek. Jest noc, późna jesień, na drzewach nie ma już liści. Po prawej stronie mam fosę, po lewej stoją domki i wille otoczone ogródkami. W oknach nie palą się światła. Jest strasznie zimno. Nie pada deszcz, ale w powietrzu wisi przejmująca, lodowata wilgoć – tak zawiesista, że widać, jak promienie światła z latarni znaczą przez nią swoje ścieżki. Idąc chodnikiem, mijam zaparkowane tu i tam przy krawężnikach samochody. Jeden przyciąga moją uwagę. Jakiś taki inny. Zmurszały? Podchodzę bliżej. Dziwię się – nie ma szyb. Nie ma też tapicerki na fotelach. Tak naprawdę z samochodu został jedynie metalowy szkielet i blachy. To wrak. Ale dziwny… Nie tyle zardzewiały, ile jakiś taki wyblakły, te kolory wytrawione, zgasłe. Zauważam, że wewnątrz wraku coś paruje, wydając ledwo słyszalny syk. Jakoś zaczyna do mnie docierać, że to paruje
cały samochód.
I to nie dlatego, że jest gorący.
Dlatego, że jest przeraźliwie, niewyobrażalnie zimny.
I wtedy zza samochodu wychodzi wysoki mężczyzna. Ma na sobie wyblakły prochowiec z postawionym kołnierzem, który zasłania mu pół twarzy. Drugie pół zakrywa zsunięty kapelusz. Borsalino? Fedora? Mężczyzna przystaje. Zamieram. Gdy odzywa się do mnie, w jego głosie brzmi jakieś szydercze politowanie. I nieludzki chłód. Cedzi: – W tym samochodzie… ogrzewanie przestało działać… dawno temu. – Niby nic, ale wtedy obudziłem się, wrzeszcząc, przerażony jak nigdy w życiu.
Przypomniałem sobie ten sen, przemierzając zastygłe w zimowej martwocie północne marchie naszego kraju. Był luty 1998 roku, minus pięć, a ja jechałem na Mazury, gdzie moja żona z dziećmi, w chałupie pod lasem, hen na wietrznym pagórku, zażywała zimowych wywczasów. Z prognozy pogody w raczkującym wówczas internecie wiedziałem, że gdzieś przed Niborgiem wjadę w burzę śnieżną, która właśnie nadciągnęła z północy i zaczęła szaleć sobie w tamtym rejonie. No nic, przejdziemy ten most, jak do niego dojdziemy, myślałem sobie. Jakby co, mam przecież łańcuchy na koła. Do domniemanej strefy burzy miałem jeszcze około stu kilometrów.
I jakoś właśnie wtedy w samochodzie na dobre wysiadło ogrzewanie.
Super. Ekstra. Nożeż kurwa. Dlaczego ja. Dlaczego zawsze mi. Coś takiego. Takie mniej więcej, odkrywcze formacje myślowe przemykały mi przez głowę, ale co było robić. Robiąc palcami u nóg wygibasy wewnątrz butów – w nogi ziąb dokuczał najbardziej – jechałem dalej.
I śpiewałem na cały głos.
Śpiewałem z dwóch powodów. Po pierwsze, żeby nie zasnąć.
Z niewiadomych powodów standardowy koktajl pobudzający, składający się z Red Bulla i cukierków kofeinowych Kopiko, tym razem nie zadziałał. Stosowałem go zwyczajowo, ponieważ drogę znałem na pamięć i mniej więcej trzydzieści kilometrów za Warszawą byłem już przymulony i śpiący.
Wiedziałem, jak będzie. Na hajłeju do Płońska będę gazował, przed Glinojeckiem będę przy lesie uważać, bo tam często łapie policja, a na rondzie spróbuję myknąć jakiegoś tira zawalidrogę, który przez ostatnie kilkanaście kilometrów złośliwie nie dawał się wyprzedzić. Wszystko było mniej więcej do przewidzenia.
Drugi powód był nieco bardziej pokrętny. Śpiewałem, gdyż w trakcie jazdy samochodem lubię słuchać muzyki. Ale nie mogłem jej słuchać, bo dwa dni wcześniej jak ostatni jełop zgubiłem gdzieś panel od radia. No to delegowałem siebie do roli źródła muzyki. Zacząłem – jeśli nie na wesoło, to przynajmniej z impetem – od Spanish Bombs i White Riot, a nawet zahaczyłem o Death or Glory The Clash. Gdy zmęczyłem się wydzieraniem, przerzuciłem się na Nicka Cave’a. Uczciwie fałszując, przebrnąłem przez większość materiału z niedawno wydanej, a już mojej ukochanej płyty Boatman’s Call. A potem jakoś tak zacząłem sobie nucić Riders on the Storm Doorsów. Riders on the storm… there’s a killer on the road… Oho, chyba mamy przebój tej wyprawy. …If you give this man a ride, sweet family will die… riders on the storm…
Za Niborgiem, po stu sześćdziesięciu kilometrach trasy, wjechałem w burzę.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]