Ręką Roberta Tekielego robiony spis treści nowego numeru. Pamiętam to drobne pismo, zapis na stronach A4, gdzie wymieniane były wszystkie teksty do numeru wraz z krótkimi komentarzami i do tego pojawiające się po redakcyjnych spotkaniach uwagi, jakie teksty są jeszcze potrzebne. A do tego maczkiem zapisywane inne jakieś uwagi, które z pewnością Robert tylko jest w stanie odczytać, bo czynione jego ręką.
Rękopis recenzji (pisany długopisem) z książki Bronisława Wildsteina. Potem ten sam przepisany na maszynie. Mój maszynopis O’Haryzmu, na co oczywiście zwróciłem uwagę zaraz, ale już z naniesionymi redakcyjnymi poprawkami. Porządnie zabielone korektorem niektóre słowa, nadpisane nad nimi ręczne poprawki, niektóre moim charakterem pisma. Maszynopisy Manueli Gretkowskiej, Janusza P. Waluszki, Marka Tabora, Miłosza Biedrzyckiego, teczka z napisem „Marcin Baran” (przeglądamy ją, sporo poezji), pełno zinów i fanzinów, charakterystyczne, jak na kalce papierowej pisane felietony Janusza Korwina‑Mikkego. Ogromna porcja korespondencji do i od redakcji. Widzę opowiadania Bogusława Chraboty, każdy tekst przeczytany przez Barana, moją żonę Kingę, Kasię Krakowiak, siebie nie widzę, jestem pewnie wtedy w Ludowym Wojsku Polskim. Ale potem już swoje uwagi widzę.
Papiery pochodzą zapewne z końcówki lat osiemdziesiątych i początku lat dziewięćdziesiątych
Po jakiejś godzinie mamy już dosyć. I co z tym robimy?
Dzwonię do Roberta. Nie odbiera. Pisze
Piszę mu, o co chodzi. Nie odpowiada.
Kończę z nim rozmowę na ten temat jakieś dwa miesiące później.
Tak. Trzeba tym zainteresować Bibliotekę Jagiellońską, ale czas przecieka mi przez palce. Do dzisiaj to organizuję, przyznam, opieszale. A przecież wiem, że warto, bo ta walizka i jej zawartość to jednak dobry materiał na opowieść o pewnej generacji pisarzy skupionych czy w jakiś sposób odnoszących się do „bruLionu”. Nie wszystkich pisarzy z tej generacji, ale sporej ich części, gdzieś w okolicach „bruLionu” przebywających, nawet jakiś czas. Że też to wszystko wtedy było możliwe. I to pragnienie, by mieć swoją trybunę, jak to potem na początku lat dziewięćdziesiątych
Idziemy jakiś czas razem. Umawiamy się na spotkanie za miesiąc.
Do dzisiaj nie udało się nam spotkać.
Czas przecieka przez palce. Nam, wszystkim.
Nam.
„bruLion” – czyli my.
Jak można zapomnieć? Kąpiel naszej córki w pokoju, obok włączony maleńki telewizor z długą anteną, w telewizji jedne z pierwszych wolnych od cenzury informacji, a wszystko w towarzystwie gości siedzących pod ścianą, nie pamiętam, kto to był, może było ich kilku naraz: Artur Grabowski, może Wojtek Bockenheim (który do swojej wojskowej katany nosił zimą ogromną futrzaną czapę, której niekiedy nie miał w zwyczaju ściągać w pomieszczeniach, a może to Adam Kwaśny: rozsiadły w fotelu, opowiadający o swojej powieści, którą właśnie szykuje do druku…).
Pamiętam też brulionowe koleżeństwa: z Nataszą Goerke, która mieszkała wtedy jeszcze w Hamburgu, z Marcinem Świetlickim, którego lubiłem odwiedzać, gdy mieszkał ze swoją ówczesną żoną/kobietą przy ulicy Jabłonowskich, na parterze, zaraz po wejściu w prawo.
Pamiętam też poważniejsze sytuacje: insynuacje tygodnika „Świat”, jakoby „bruLion” miał być SB‑cką inicjatywą służącą do rozbijania od wewnątrz drugoobiegowej kultury (po latach, zważywszy na fakt, kto był wydawcą „bruLionu”, myślę, że starsi nieco od nas koledzy wiedzieli trochę więcej), a potem – takie mieliśmy wrażenie – umizgi lewicowo liberalnych środowisk zachęcających nasze środowisko do przylgnięcia do postnowoczesnej inicjatywy kulturowej i nasz zdecydowany i w sumie brutalny sprzeciw. W „bruLionie” jako miejsce wydawania pisma wciąż wpisywaliśmy RPRL, a tu mieliśmy przedziwny twór sfraternizowanych środowisk lewicowych czy liberalnych podziemia z aparatczykami, do których środowisko „bruLionu” kierowało słowa Józefa Mackiewicza, którymi tak bardzo brzydził się Adam Michnik: „Z komunistami nie można rozmawiać, ich trzeba zabijać”. W tym duchu też jako redakcja odpowiedzieliśmy na inicjatywę rozmów czy kontaktów płynącą z „Polityki”, pisząc w otwartym liście, że chętnie do współpracy przystąpimy, tylko najpierw winna się odbyć „komunistyczna Norymberga”.
Pismo, z mojej perspektywy, miało też momenty naprawdę nieprzyjemne, a nawet naprawdę złe, jak stopniowe acz metodyczne zbliżanie się do tematyki satanistycznej (chyba mogę tak dzisiaj o tym powiedzieć, i niekoniecznie chodziło o graffiti cytowane wyżej) czy swoisty przewodnik po narkotykach i sposobach odurzania się. Zapewne nie wszyscy uczestnicy „bruLionu” zgodzą się z tym, co napiszę, ale uważam, że tematy te zasłanialiśmy zasadą, która wydała się nam kluczowa (nie, ona była kluczowa), że publikujemy teksty bez komentarzy, albowiem nasz czytelnik ma prawo do wyrobienia sobie własnego poglądu w sprawie. W każdej sprawie. Stąd tak masowe niezrozumienie i odejście od nas autorów, którzy nie mogli znieść faktu (bo zapewne widzieli w tym moralną czy etyczną krzywdę odbiorców pisma), że w „bruLionie” publikuje się antysemickie pisma Céline’a czy, jak to nazywaliśmy, „kazania Himmlera” i nie dodaje się do tych tekstów żadnego komentarza.
Rzeczywistość iskrzy w skrajnościach – odpowiadał „bruLion” i określał swą, hm… gatunkową przynależność na półce w księgarni między pismami literackimi, kulturalnymi czy politycznymi. Tak. Namawianie do lektury tekstów zamieszczonych w piśmie w kontekście innych w nim pomieszczonych – to było nasze zadanie. Owszem, bowiem można było się wzdrygnąć przed publikacjami enuncjacji Heinricha Himmlera czy Ezry Pounda, ale warto było wejść w głąb numeru i czytać eseje Marka Tabora o ezoterycznych źródłach nazizmu, by uchwycić kontekst, rozumiejąc go i tak, że „bruLion” wyraża swoje sceptyczne podejście do zdobywających w latach dziewięćdziesiątych
„bruLion” na pewnym etapie swego istnienia – tak uważam – przyjął doktrynę skandalu jako formę promocji swego funkcjonowania w przestrzeni publicznej, niejako uprzedzając myślenie w tych kategoriach charakterystyczne dla przedstawicieli tzw. sztuki krytycznej, a niestety dosyć podobnie wykorzystując ową metodę, jak czynił to wówczas tygodnik „Nie”, kierowany przez Jerzego Urbana, któremu – myślę – żaden z redaktorów naszego pisma nie miałby ochoty ścisnąć prawicy.
W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych
Wygłosiłem wtedy referat, w którym starałem się wykazać podobieństwo sposobu rozgrywania skandalu pomiędzy tygodnikiem „Nie” i „bruLionem”: z jednej strony skandal napędzał odbiorców, z drugiej oczywiście zazwyczaj wynikał z procesu emancypacji dyskursów wypartych.
Jednak moja teza była tylko faktycznie tezą wyjściową, albowiem starałem się w tym wystąpieniu wykazać, iż „bruLion”, faktycznie będąc zaangażowany mocno w naruszanie czy burzenie sfer tabu, w całkowitym przeciwieństwie do tygodnika „Nie” nigdy nie podchodził do tego instrumentalnie. Uderzanie w tabu nigdy nie było formą promocji, choć za taką można było je uznać, ale raczej stawało się coraz bardziej ujawnianiem tego, na co tabu wskazuje – czyli sfery świętej, śladów świętości. Dlatego na konferencji, gdzie przedstawiciele środowisk humanistycznych wschodniej Europy z zapałem meldowali szwajcarskim przedstawicielom kultury Zachodu, że różne sfery ich kultury już „zdetabuizowane” – głosiłem przypadek „bruLionu”, w którym atak na tabu doprowadził do konwersji najważniejszych postaci w redakcji. Referat nie był zbyt dobrze przyjęty, bo zasadniczo odbiegał zarówno od pozostałych referatów, jak i od ogólnej tezy spotkania, które miało dowodzić otwarcia dyskursów środkowoeuropejskich na nowoczesność. To zwyczajowe „nieprzystosowanie” stało się na lata moim bruLionowym piętnem i powodowało, że na wielu konferencjach naukowych raczej nie zadzierzgiwałem nowych przyjaźni czy koleżeństw.
Być może – przed religijnym przełomem ma się rozumieć – najciekawsze dla mnie było stopniowe wykraczanie czasopisma poza gatunkowość. „bruLion” zaczynał jako pismo literackie (Oficyna Literacka była jego wydawcą w drugim obiegu) – z czasem zaczął się przekształcać w coś więcej: stał się magazynem poświęconym nie tylko kulturze, lecz także cywilizacji, gdzie teksty o literaturze sąsiadowały z tekstami o nauce, kosmologii czy badaniach kulturoznawczych. Zachłannie pismo rozglądało się po Polsce i świecie, by czerpać jak najwięcej informacji o tym, co się dzieje w duszach i umysłach ludzi. Stąd też, a być może w poszukiwaniu wsparcia generacyjnego, niezwykłe zainteresowanie tzw. trzecim obiegiem w Polsce (poza kulturą oficjalną, kontrolowaną przez cenzurę, czy drugoobiegową – ukazującą się w podziemiu, poza cenzurą) – czyli kulturą alternatywną: relacje z Pomarańczową Alternatywą czy alternatywnym muzyczno‑plastycznym Wrocławiem, ze sceną alternatywną Trójmiasta czy środowiskami skupionymi wokół punkowych fanzinów. Przez jakiś czas, sądzę, „bruLion” był częścią tego kulturowego projektu… ale, jak wiadomo, powędrował dalej, aż wreszcie – zatrzymał się. Przestał wychodzić, ale w swojej szczytowej formie środowisko (zawsze z udziałem Tekielego) robiło programy radiowe czy telewizyjne, kierując się wewnętrzną logiką nieustannego poszukiwania coraz to nowych środków wyrazu.
Co przyniosło uczestniczenie w przygodzie „bruLionu” jej uczestnikom? Nie wiem, jak to jest w przypadku koleżanek czy kolegów, ale w swoim imieniu mógłbym określić to doświadczenie mianem doświadczenia formacyjnego: niepokój, ciekawość i stałe pragnienie poszukiwania nowych, różnych języków czy form wyrazu, rozumienie kultury jako przestrzeni konfrontacji i debaty, jakaś niechęć do profesji „literata”, etatowego pisarza, swego rodzaju partyzanckość działania, nieufność wobec tzw. środowiska, jakiś rodzaj fermentu intelektualnego, który usiłowałem kiedyś nawet zapisać w wierszu:
wykroty, kamienie, las i
szum; wodospady rozbryzgujące
w tęczę uderzenia słońca,
sarny gubiące za sobą trop
w spienionych nurtach, jesiotry,
łososie w zmaganiach z grawitacją,
ptaki o niemych dziobach;
pył i szum szpuntujący
każdy inny dźwięk. Wędruję w górę
strumienia, po mchach
kołyszących miękko stopy,
po korzeniach, po
nagłych wyrwach wydrapanych
racicami kozła, po bruzdach
dzików i cienkich jak nici drogach
zająca. Nade mną słońce, chmury,
deszcz zimna i zasłona gorąca,
idę poznać źródło siły tego
gońca, co wciąż po mnie przychodzi i
wytrącając mi z ręki filiżankę
z herbatą, wyganiając mnie
z miejsca przy tobie, wymuszając
omijanie, skracanie i darcie
się pazurami przez zbyt strome
stoki, wiedzie mnie do
odkrytych złóż, do źródła.
A jednak ważny jest tylko ruch:
połamane gałęzie, ślady w błocie,
popchnięty kamień zawieszony
nad swoim łoskotem. To
zostaje. To znaczy. Tylko to
tłumaczy trud.