Według wszelkiego prawdopodobieństwa w chwili zamknięcia nie tylko tego, ale w ogóle wszystkich spośród ośmiuset dziewięćdziesięciu siedmiu numerów „Twórczości”, miesiąc w miesiąc oddawanych do druku przez siedemdziesiąt pięć lat istnienia pisma, nie było na Ziemi człowieka, który by czegoś nie chciał. (Nawet jeśli naprawdę nie chciał, to dlatego, że właśnie tego chciał: nie chcieć). Tyle ludzie. A psy – co? Psy pies?
1. Chodzę po mieście z walizeczką jak jeżyk we mgle. Co krok wyłaniają się przede mną napisy: Žandarska je tuga pregolema (Piwniczny jest smutek żandarma) na bloku, Kurva umire (Kurwa umiera) na przęśle mostu Varadinskiego, Smrt preduzetništvu! (Śmierć przedsiębiorczości!) na aptece, Pederi ubice ti prskaju u lice (Zabójcy pedały spuszczają ci się na gały) na piekarni, Estera Blam živi! (Estera Blam żyje!) na więzieniu, Komsożur na KFC, Pijte kakao van Houtena! (Pijcie kakao van Houtena!) na przedszkolu… Chlapnięte farbą o mur, lecz to nie murale, to anty‑murale. W kraju, który (tak, tak, oni też) przypisuje sobie rolę przedmurza chrześcijaństwa, nie ma się co dziwić. Trzeba tylko chodzić, spisywać, chować do walizeczki. Jeden znajduję wydrapany paznokciami albo łyżką na blasze pod okapem budynku, w którym mieści się wydział filozoficzny uniwersytetu: Ko hoće da živi nek mre; ko hoće da mre nek živi! (Kto chce żyć, niech mrze; kto chce mrzeć, niech żyje). To Gavrilo Princip nadaje z celi w Terezinie, tuż przed śmiercią. Konam ze śmiechu, ta wrzuta eschatologię naszej ery sprowadza do poziomu poezji podwórkowej. Jakob Böhme (Bóg jest wieczny, a przecież nie żył ani chwili), Piotr Machul (nie pytajmy co po śmierci pytajmy co śmierci po nas), John Donne (Śmierci, śmierć cię czeka), a nawet Adam Wiedemann (po śmierci człowiek nie jest już nigdy sobą) – nie wytrzymują próby na ścianie ogniowej uniwerku. Oto, co zostało ze zdań i uwag: kalambur; nogą kury wyryte credo wielkiego zabójcy. Pies go drapał. (Ferdynanda mi nie żal, ale rewolucje wolę na papierze). Chodzę po mieście z walizeczką w ręce. Kundle gonią samochody. Wkurzają się „o to, / że człowiek jedzie, a piesek musi iść piechotą”. Kierowcy wciskają klaksony i nie puszczają. Długo nie puszczają. Dźwięk syren niesie się po mieście z kwaśnym odorem szczyn. W Petrovaradinie trwa festiwal Exitus, wszyscy leją, gdzie popadnie, młodzież zalicza zgon do taktu vaporwave, dzieci „błaznują, / mają ręce splamione” coca-colą. Do Nowego Sadu przechodzą mostem, żeby się dopić i oddać mocz. O świcie na brzegu błękitnej rzeczki rozpina się rzeka szczątków, ludzi i plastiku, który trzeba będzie w końcu usynowić. Lawirują wśród nich małe autka na prąd, pojazdy służb porządkowych. Zbierają śmieci. Zwłoki dziewcząt i chłopców spływają z betonowych murków. Z rąk wysuwają im się puszki z ciepłymi splujkami po piwie. Aluminium nie idzie na marne. Zbierają je „stare kobiety / brzydkie kobiety”, co „nie brzydzą się / ludzkimi odpadkami”. Też je lubię. Kobiety, odpadki. Tworzywa sztuczne strwożone przed wyrzuceniem. Miasta upstrzone kulfonami, miasta oszczekane, miasta opissane. Ulga. Znów jesteśmy razem.
2. Siedzę z walizeczką na schodach poczty na Limanie III i wsuwam burek. To taki nadziewany placek z ciasta filo. Burczało mi w brzuchu, wziąłem. Wokół lipiec, może nie w pełni, ale taki, że cieszą się nim już wszyscy Ziemianie, z mieszkańcami Wysp Bliskich włącznie. 35 stopni w cieniu, 2. albo 8. dzień 7. miesiąca roku. Naprzeciwko widzę rynek, na który mówi się tu pijaca, z głośników chlustami bije duszoszczypatielna muza, jej rytm wspiera ruchy robaczkowe i pomysł ucieczki. Na straganach urodzaj rzeczowników. Po ulicy toczą się plastikowe kubeczki, nie mam na nie słów, nawet sztucznych. To logatomy. Na lewo i prawo szyldoza, hałas i chaos, jaja po pięć dinarów, miszmasz. Mówisz masz, arbuzy i morele (Jestem Serbka… / Chociaż Serbka, ale cierpka!), dotknij! Dotknij rzeczywistości! Jak daleko stąd do Polski, do zadbanych stref woonerf w Łodzi. Obok mnie na łasze czarnego piachu, cały w piachu, jakby wyrósł w jedną noc i nie zdążył się otrzepać, stoi platan. Z gałęzi zwisają cztery przecinki w śpiączce, łapy kota. Niżej, w cieniu nakrapianym plamami słoneczka, jeszcze przed chwilą leżały dwa mieszańce ras z Valparaíso. Gdyby umiały mówić, nie mówiłyby. Ich bezczelna bezczynność kontrapunktowała rojny ruch. Panie i panowie o sercach na wynos parli, wyskakiwali na miasto zza balustrad swoich żeber. Dokąd? O co im chodziło? O życie czy o coś więcej? O życie, o coś więcej. Bo w życiu chodzi o więcej. (O literaturę). Może czuli, że są na terenie niegdysiejszego dworca, w atopii, gdzie nie wolno stać. Dyrdali po spokój, drobnymi kroczkami wydeptywali swoje ściółki. A psy leżały bez echa. Znać słychać mnie było burkiem, bo wstały, uszy nastawiając sztorcem. Jeden zachodzi z jednej, drugi z drugiej. Osobno wyglądają półprzezroczyście. Sekundują sobie jak ogary w trakcie polowania na kuropatwy. Potem milkną, mlaskają, przeżuwają kawałki ciasta. Za moimi plecami, za walizeczką, tu, gdzie lśni wylewka z betonu, do 1964 roku był dworzec. O tym miałem mówić, ale zdarzyło się to raz i musiałbym użyć słów jednorazowego użytku. Sam bym się nie zrozumiał. W kwietniu 1944 roku wywieziono stąd do Auschwitz Żydów, którzy ocaleli z trzydniowej masakry zgotowanej im i Serbom w styczniu 1942 roku przez wojsko węgierskie. Poza żandarmami ze strzałokrzyżami zamiast ust (czego ci chcieli?) na pociąg holowały ich psy. Widzę je. Resztę zasłania pluszowa zasłona. Plumasseria.
3. Biegnę po niewidzialnych szynach. Za mną kundle, szczekają, nie lubią nagłych ruchów. Staję na czerwonym, bo boję się krwi, wtedy przestają ujadać, może też się boją. Zielone. Zawracają ku miastu. Zdradza mnie węch, tracę zapach, który mnie prowadził. Runo za Nowym Sadem miało pachnieć śmiercią, a pachnie życiem. Patrzę na walizeczkę. Omszała. Po jej północnej stronie podobno znaleziono tlen. To będzie to.