Tego samego roku, w którym urodził się Jerzy Owsiak, umarł nieśmiertelny Stalin, na prezydenta Stanów Zjednoczonych zaprzysiężony został Dwight Eisenhower, koronowano Elżbietę II, a małżeństwo Rosenberg za szpiegostwo na rzecz Związku Radzieckiego stracono na krześle elektrycznym, tak, tego samego roku, w którym literacką Nagrodę Nobla dostał Winston Churchill, Allan Bullock skończył biografię Hitlera, a Czesław Miłosz Zniewolony umysł, tego samego roku 1953, gdy Marc Chagall malował Wieżę Eiffla, a w Rzymie podziwiano wielką wystawę dzieł Pabla Picassa – Witold Gombrowicz kupił sobie w Buenos Aires niewygodne buty.
„Poszedłem do modnego sklepu Ostende i kupiłem parę bucików żółtych, które okazały się za ciasne – zapisał w Dzienniku. – Wróciłem więc do sklepu i wymieniłem tę parę na inną, tego samego fasonu i w ogóle identyczną pod każdym względem, która okazała się równie ciasna.
Bywa, iż sobą zdumiewam siebie”.
*
Ja dzisiaj też o butach.
*
Jeśli prawdą jest, że „but to podstawa” (w domyśle: but wygodny, mocny, ładny) – dzieciństwo i wczesną młodość przeżyłem w Polsce Ludowej pozbawiony trwałego oparcia. Wszystkie bez wyjątku buty, które nosiłem przez długie lata, naznaczone były piętnem bylejakości. Osobliwie toporne, klejone ze skaju, gumy, plastiku albo innych nierozpoznawalnych tworzyw sztucznych, już po pierwszym deszczu przemakały doszczętnie, ulegając przyspieszonej deformacji: klej w nich puszczał, zelówki pękały, nosy groteskowo zawijały się do góry jak w ciżmach…
Spośród wielu scen rodzinnych, które – niczym w teatrze Kantora – rytualnie powtarzały się w naszym domu, jedną pamiętam szczególnie wyraziście: ojciec ujmuje lewą ręką but od pary kupionej kosztem wielu wyrzeczeń przez któregoś z domowników, waży go ze znawstwem w dłoni, obraca na wszystkie strony, zgiętym w kostce wskazującym palcem prawej ręki stuka trzykrotnie w podeszwę, aby wreszcie z wyrazem obrzydzenia na twarzy wydać niezmienny w swej jednoznaczności werdykt:
– Tandeta.
Dla samego siebie ojciec nie kupował butów nigdy, święcie przekonany, że dwie przedwojenne pary, które przywiózł z jenieckiego obozu w Woldenbergu: czarna i wiśniowa, służyć mu będą do końca życia. Przyznać trzeba, że dbać o nie potrafił, buty zaś, ze swej strony, odwdzięczały mu się za troskliwą opiekę. W nieskończoność zelowane, podbijane blaszanymi „żabkami”, pastowane, glansowane do połysku stały permanentnie na baczność trzymane przez metalowe prawidła i nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że są niezniszczalne, podobnie jak inne części garderoby ojca, na przykład brązowy pulower, który nawet doszczętnie zjedzony przez mole, stwarzał jeszcze pozory istnienia.
*
Niewyrzucanie starych butów, nawet tych najbardziej zniszczonych, bo mogą się jednak przydać, polowanie na buty nowe, które jeśli w ogóle znalazły się w sklepach, zawsze były w dwóch tylko rozmiarach – olbrzymich i lilipucich, malowanie butów, czyszczenie butów z soli, która zimą znaczyła je trwałym nalotem… – z fragmentów wszystkich książek, które w życiu napisałem, można by ułożyć długą sagę o butach. Jej początek znajdziecie w zbiorze opowiadań Laufer.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]