5/2025

Krzysztof Bielecki

Być albo nie

Najznaczniej jest się na Hamlecie. Jak udana (lub nie) byłaby to inscenizacja – jest się odświętniej. Jakby być na Hamlecie było sprawą honoru. Sprawą „wyższego” pójścia do teatru. I nieważne, że woli się Czechowa, Witkacego czy kogo tam jeszcze. Tu „woleć albo nie woleć” to nie pytanie. Szekspir nie ma nic do gadania. Jest Hamlet! Wymknął się Szekspirowi wieki temu.

Przez moje dość hamletyczne życie (iść albo nie iść) przewinęło się już kilku gagatków, kilka kreacji, ale chyba najbardziej oczekiwana była ta sprzed lat – filmowa i – nic na to nie poradzę – radziecka. Ze Smoktunowskim w roli głównej i muzyką Szostakowicza. Pamiętam telewizyjną emisję w końcu lat siedemdziesiątych zeszłego wieku. Wiem, wiem, głupio o tym teraz mówić… Przepraszam.

Tym bardziej głupio, że po Hamleta myślę sięgnąć wiosną 2025 zupełnie z innej, choć też hamletycznej strony. Wirtualnej i realnej jednocześnie. Otóż na narodowej widowni, a wcześniej, też za przeproszeniem, w narodowej toalecie spotkałem kogoś, kto jest moim wirtualnym znajomym, ot znajomym facebookowym. Ściśle wirtualnym. Takim, któremu złożyłem raz życzenia urodzinowe, a on mi grzecznie podziękował. I takim, do którego krępuję się realnie podejść (podejść albo nie podejść). Uznaję bowiem kruchość. Kruchość w dużej mierze kreowanej, więc niedostatecznie prawdziwej rzeczywistości. Kruchość nierzeczywistej rzeczywistości. Płochej, gdy porównać Hamleta widzącego cień ojca. Doceniam nierzeczywistość, ale czy ten urzeczywistniający się w teatralnym otoczeniu „mój” widz, współwidz Hamleta ma do owych facebookowych wirtualiów, „wiktuałów” jakikolwiek stosunek? Ma albo nie ma. A nie będę z siebie robił Czechowowskiego urzędnika, który kichnąwszy w teatrze na widza, urzędnika wyższej rangi, nachodzi go w następnych dniach w urzędzie, a na koniec umiera.

Cóż, mój wirtualny znajomy dla wielu osób jest znajomym realnym. Mógłby być realnym również moim, lecz splotem iluś okoliczności takim się nie stał. Może to się odmieni, lecz kiedy i czy rzeczywiście – nie wiadomo.

Jakie są szanse, by się urealnił? Jako urodzony optymista muszę wyznać, że ogromne. Zasadniczą szansą jest poniekąd wspólna przeszłość. Studia pod tym samym łódzkim, kościuszkowskim, heroicznym adresem, co oznacza na przykład tę samą, wcale niemałą salę gimnastyczną. Dalej – te same kawy, herbaty, kanapki w bufecie o teologicznej nazwie „Piekiełko”. To samo – być może – potrącanie się tam w kolejce czy przy stoliku. To samo mijanie się na szerokich schodach. On wchodził na pierwsze piętro, gdzie była anglistyka, a ja zbiegałem z drugiego lub z trzeciego, gdzie sadowiła się polonistyka. Zapewne te same, bo pobliskie, kina, np. „Przedwiośnie” albo „Włókniarz”, a co za tym idzie – pewnie te same kolejki po karnety na „Konfrontacje”. Nie oglądaliśmy czasem razem w „Przedwiośniu” Tess? Ja byłem we wtorek rano przed zajęciami. Mieliśmy raczej ten sam ulubiony teatr im. Jaracza i to samo ulubione Muzeum Sztuki Współczesnej, gdzie zatrzymywaliśmy się zapewne przed tymi samymi asamblażami: Kantora i jego ławką z Umarłej klasy, Hasiora i jego maszyną do szycia przeszywającą lalkę. I na pewno te same bagietki przy Piotrkowskiej niedaleko „Siódemek”. O, to, to! Jeśli smak pierwszych w Polsce chrupiących bagietek ma nie zbliżać, to co ma zbliżać? Przecież nie Szekspir! Szekspir zbliża wszystkich, a tu chodzi o zbliżenie wyszukane.

Do tego dołącza ta sama znajoma, ciekawa poetka, jego koleżanka z jednego bloku i z jednego dzieciństwa na Retkini, a moja – ze Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Skoro już o Stowarzyszeniu Pisarzy Polskich mowa, to wypada wspomnieć i inną, wielce prawdopodobne, że wspólną znajomą, też poetkę, a zarazem wykładowczynię Uniwersytetu Łódzkiego, specjalistkę w dziedzinie literatury kanadyjskiej, przedwcześnie kilka lat temu zmarłą. Byłem na jej spotkaniu w Domu Literatury niecały rok przed dramatem. Potem w gabinecie Iwaszkiewicza żywo i długo rozmawialiśmy w wąskim gronie. Czemu nie żyje się żywo i długo? W trakcie spotkania bohaterka czytała swoje wiersze i wspominała to, co i we mnie żywe z tamtych lat: niezapomnianą architekturę poniemieckiego budynku gimnazjum, z wieżyczką, „gołębnikiem”, siedzibę filologii polskiej i angielskiej Uniwersytetu Łódzkiego oraz legendarny strajk studentów z lutego 1981 roku, który swoje centrum znalazł właśnie w tym budynku. Na szarych papierach pakowych wypisywało się flamastrem i wieszało na ścianie krzepiące cytaty. Mnie, śpiocha, pocieszał ten: „Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś”.

Jak wszystkie drogi „prowadzą do Danii”, tak tu może się okazać, że nic prowadzi do niczego. Że moje wyobrażenia tak dalece są odległe od wyobrażeń „Widzianego”, widzianego w teatrze, tak głęboko te wyobrażenia są rozstajne, że ewentualne spotkanie, gdyby się spełniło, mogłoby w rzeczywistości tylko tę rozbieżność przypieczętować:

– Panie Krzysztofie, proszę nie wyobrażać sobie czegokolwiek, co mogłoby być wspólne. Owszem chodziliśmy tymi samymi ścieżkami, lecz nasze artystyczne czy nieartystyczne wrażliwości są tak różne, tak różne są nasze pamięci, tak różne tęsknoty, że właściwie co mogłoby nas w jakikolwiek sposób jednać?

Słysząc to, pewnie bym nic nie powiedział. A po chwili chyba bym się zmieszał, gdyby „Widziany” spytał ze złością:

– I czemu mi pan przypomniał tę umarłą ławkę?! Nie cierpię pana!

W pierwszej scenie zdesakralizowanego Hamleta w Teatrze Narodowym, z obojętnym „być albo nie być”, widzimy, on i ja, jak na „obojętnym” wózku magazynowym telepią się portrety długoletniego dyrektora teatru wywożone w przeszłość.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.