04/2023

Mieczysław Mejor

Być filologiem klasycznym

Najbardziej znanym filologiem klasycznym w Polsce jest obecnie Marek Krajewski. Swą niewątpliwą popularność zawdzięcza jednak nie propagowaniu antyku, lecz krwawym historiom opowiadanym w serii poczytnych kryminałów. Zapewne większość czytelników nie zdaje sobie nawet sprawy, kim jest z zawodu ich ulubiony autor. Pan dr Krajewski porzucił w pewnym momencie piękny zawód filologa, wykładowcy prowadzącego zajęcia na Uniwersytecie Wrocławskim, i poświęcił się pisarstwu. Nie analizuje już więcej ze studentami tajników starogreckiej poezji, nie przepytuje ich ze znajomości słówek, z form gramatycznych, nie wysłuchuje z cierpliwością dukania naśladującego metryczne czytanie skomplikowanych strof. Na temat okoliczności przejścia na jasną stronę mocy opowiadał w wielu wywiadach ze zrozumiałą powściągliwością. Na pewno znajomość antycznej literatury pomaga mu w budowaniu skomplikowanych fabuł, a filologiczna akrybia w odtwarzaniu historycznego tła.

Starsze pokolenie przechowuje w pamięci obraz filologa klasycznego utrwalony przez własne doświadczenia wyniesione z lekcji łaciny lub ćwiczeń uniwersyteckich – tyrana gnębiącego słuchaczy schematami odmiany i zawiłościami zamiany składni nominativus cum infinitivoaccusativus cum infinitivo, lub melancholijnego miłośnika świętego spokoju, ograniczającego się do wyuczenia studentów na pamięć paru przysłów i prawniczych paremii. Inni jeszcze mają wyobrażenie filologa ukształtowane przez literaturę na wzór i obraz starszego pana Bergereta w Manekinie trzcinowym Anatole’a France’a. Bergeret, zamknięty w swoim chłodnym pokoju, przytłoczony zewsząd książkami, usiłował przygotować wykłady o Eneidzie Wergiliusza. Zamiast jednak myśleć o subtelnościach łacińskiego heksametru i poetyckiego języka Marona, marzył, by znaleźć się na brzegu błękitnego morza, oddychać powietrzem słonecznej Italii, Grecji i Azji…

Nieodzownym atrybutem filologa jest posiadanie dużej biblioteki: teksty w oryginale, w kolorowych oprawach: pomarańczowe szeregi greckiej, niebieskie zaś łacińskiej serii Teubnera, z kolei zielone obwoluty tekstów łacińskich i niebieskie greckich w wydaniu Clarendon Press z Oxfordu, pomarańczowe greckie i łacińskie z serii Guillaume Budé, wielojęzyczne słowniki, rozmaite opracowania, przekłady, roczniki czasopism, papiery z własnymi notatkami, setki tomów, które zwykle już nie mieszczą się w dwu rzędach na półkach i piętrzą się w stosach na podłodze. Najgorzej, gdy zrozumiała w epoce przedinternetowej potrzeba zbierania fachowej literatury przeradza się niepostrzeżenie w pasję magazynowania książek, bo – w mniemaniu właściciela księgozbioru – mogą się kiedyś przydać. Mania zbieractwa, która w postaci patologicznej przechodzi już w nieposkromiony pęd gromadzenia wszystkiego, nazywa się zespołem Diogenesa (po niemiecku Messie-Syndrom od ang. mess – bałagan). Dotknięty tym schorzeniem nieszczęśnik nie odczuwa jakichś dolegliwości związanych ze zbieracką działalnością, jest najbardziej szczęśliwy, gdy przebywa w swoim doszczętnie zagraconym mieszkaniu. Dla otoczenia zaś, dla rodziny jest to prawdziwy dopust boży i nieszczęście.

Nowoczesny filolog w żaden sposób nie przypomina takiego Diogenesa, nie ma nawet mowy o podobnych skojarzeniach. Obowiązuje porządek i swoiste armistycjum między koniecznością posiadania podstawowych narzędzi pracy, książek, słowników, a wymogiem nowoczesności – pracą wyłącznie w Sieci i z wykorzystaniem zdigitalizowanych zbiorów. Marek Krajewski ostatnio udostępnił swoim fanom na portalu społecznościowym zdjęcia przedstawiające jego nową pracownię. Panuje w niej szlachetny porządek i umiarkowana skromność. Ergonomiczne wyposażenie umożliwia pracę na siedząco, na stojąco, a nawet na leżąco, gdyby przez chwilę trzeba było dać odpocząć plecom, położyć się i połączyć w myśli splątane wątki nowej powieści. Nic zatem z obrazu pracowni filologa starej daty – jaskini wypełnionej doszczętnie papierami.

Także próby przeniesienia pracy uczonego z domu do pracowni w budynku biblioteki lub instytutu, gdzie można do woli otoczyć się potrzebnymi książkami i pracować w izolacji od świata zewnętrznego, sprawdzają się tylko w wyjątkowych sytuacjach. Są, owszem, filolodzy, którym to bardzo odpowiada, bo nie dysponują własnym domowym warsztatem, rzadkimi i drogimi książkami lub potrzebują spokoju do pracy, którego nie znajdują w domu. Boć w bibliotece dzieci nie wpadają z krzykiem do pokoju, żona nie pragnie usilnie podzielić się swoimi przemyśleniami, a przejeżdżający w pobliżu tramwaj nie wprawia w drżenie ekranu komputera.

Jak pisał w Alchemii słowa Jan Parandowski, filolog i znakomity pisarz, warsztat twórcy znajduje się tam, gdzie są jego narzędzia. Zatem praca w zaciszu własnego gabinetu, pośród własnych książek i notatek, ulubionych przedmiotów-fetyszy jest najbardziej naturalnym miejscem twórczej roboty. Łączy się to z niewypowiedzianą błogością, której nic chyba nie jest w stanie przewyższyć. Sama myśl o tym wywołuje w filologu dreszcz specyficznej rozkoszy. Fizjologia pracy twórczej jest poza tym bardzo zindywidualizowana. Jedni potrzebują hałasu poza domem, żeby się wyłączyć i lepiej skupić na swoich myślach, drudzy, a jest ich więcej, wprost przeciwnie – szukają izolacji i ciszy.

Praca w domowym ustroniu łączy się z prawdziwą przyjemnością, świadczą o tym wyznania twórców oraz rozliczne exempla. Na przykład pewna starsza pani, bibliotekarka z biblioteki uniwersyteckiej, która pracowała tam od niepamiętnych czasów, prowadziła w domu, jak głosiła miejscowa legenda, swoją prywatną kartotekę wypożyczeń, duplikat tej z biblioteki. Wracała wieczorem do siebie i gdy zakończyła zwykłą domową krzątaninę, związaną z przygotowaniem posiłku, zmywaniem, gotowaniem itp., zasiadała do stołu, na którym stawiała pudło z kartami czytelników. Nad stołem zwisała nisko lampa, rzucając ciepłe światło na pożółkłe kartoniki, radio, świecąc zielonkawo magicznym okiem, przekazywało prognozę pogody dla rybaków, a nasza pani pochylała siwą głowę nad kartoteką i dokonywała jej melioracji. Przesuwała powoli karty, celebrując, sprawdzała daty wypożyczeń, sortowała pozycje do prolongaty i typowała ociągających się czytelników do wysłania im ponagleń. Błogie zajęcie w zaciszu domowym w miejscu pracy nie sprawiało jej takiej przyjemności, gdy ubrana w służbowy satynowy fartuch spędzała godziny za kontuarem.

Żaden filolog i historyk starożytności nie może się jednak mierzyć stopniem popularności z niedawno zmarłym Aleksandrem Krawczukiem. Profesor w pewnym momencie swego życia zdobył naprawdę olbrzymią poczytność u rzeszy czytelników. Nie tylko wydawał liczne książki popularyzujące historię starożytnej Grecji i Rzymu, biografie i poczty rzymskich oraz bizantyjskich cesarzy, lecz także chętnie pokazywał się w telewizji, prowadząc przez lata pogawędki na temat starożytności. Udzielał wywiadów w prasie i w radio, korzystając z rosnącej wciąż popularności. Media wylansowały go na prawdziwego popularyzatora wiedzy o starożytności. Okazało się, że w smutnych czasach lat osiemdziesiątych minionego wieku, pełnych dramatycznych wydarzeń, można było zainteresować antykiem bardzo wielu ludzi. Był to jakiś plaster na zbolałą zbiorową duszę Polaków. Nie po raz pierwszy antyk odegrał taką rolę – był ucieczką od codzienności, a zbieranie i lektura książek Krawczuka nadawały egzystencji wielu czytelników pewien doraźny cel. Polowanie na nowości wydawnicze: książki Krawczuka czy Anny Świderkówny, tak jak Waldemara Łysiaka czy tomy serii ceramowskiej, stało się sportem ogólnonarodowym. Zjawisko warte opisania na pewno w kategoriach historycznych i socjologicznych. Popularnością w tych latach Krawczuk przebił zapewne samego Jana Parandowskiego, którego Mitologię wszak przeżuwało w piątej klasie podstawówki kilkadziesiąt pokoleń uczniów.

Profesor Krawczuk, by pominąć tu jego uwikłanie w bieżącą politykę i wynikające stąd rozczarowanie i niewątpliwy spadek popularności wśród niemałej części czytelników, oprócz zawodowych zainteresowań dla antyku miał jeszcze jedną cechę, tak częstą wśród filologów i historyków, mianowicie niepohamowaną skłonność do gromadzenia książek. Znany był wśród krakowskich antykwariuszy i bibliofilów jako niestrudzony „łapacz” czytadeł i białych kruków. Jego olbrzymi księgozbiór stał się legendarny.

Miejsce profesora Krawczuka w sercach miłośników antyku zajął z czasem inny filolog klasyczny, Zygmunt Kubiak. Z eseisty i tłumacza, znanego szerzej elitarnym kręgom czytelników ówczesnego Tygodnika Powszechnego, dzięki działaniu niewidzialnej dźwigni marketingu zmienił się w cieszącego się ogromną popularnością i renomą autora. Umiejętnie podtrzymywał swą popularność, wygłaszając często odczyty, biorąc udział w spotkaniach autorskich, ba, śladem zagranicznych wydawnictw organizował dla miłośników antyku studialne wyprawy do Grecji. Jego nagła, nieoczekiwana śmierć przyniosła kres zarówno jego rozwijającej się wielkiej popularności, jak i rosnącego zainteresowania rzesz czytelniczych antyczną tematyką. Nie mogły zapełnić tej luki książki Anny Świderkówny, która z czasem odeszła od ulubionej dziedziny papirologii i historii hellenistycznej ku egzegezie ksiąg biblijnych. Prace te wprawdzie cieszyły się także wielką poczytnością i zdobyły swój segment rynku czytelniczego, ale popularnością nikt już Kubiaka nie przebił.

Antyk, mimo olbrzymiej konkurencji na rynku księgarskim i na ekranie, ma jednak wciąż swoje miejsce w literaturze, na eseje i powieści o tematyce antycznej czeka niemała grupa czytelników. Świadczą o tym m.in. wznawiane powieści Jacka Bocheńskiego, filologa-seniora, książki historyczne z kluczem (tzw. trylogia rzymska: Boski Juliusz, Nazo poeta, Tyberiusz Cezar), które znajdują wciąż swoich czytelników.

Na razie łacina powraca do szkół jako przedmiot nadobowiązkowy, nie można zatem wykluczyć, że antyk jako temat odzyska za jakiś czas miłośników i ponownie zacznie cieszyć się popularnością wśród rzesz oddanych czytelników.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.