Mieć taki zad jak wypolerowana kula
Nogi co rzadko
Ominie je rzeźnik
Ciężar kanapy o stu poduchach
I duszę
Kochać tak żarcie że trzeba trzech miednic
Chucią ogarniać nawet w dębach dziuple
Jak skoczyć to skoczyć z hukiem tarabanu
I marzyć
Nad kwiatkiem śpiewać
Metafizykować
Mówić o Plaucie
Rozmyślać co wstyd
Ludzkość stworzyła ideę Centaura
W dziwnie wnikliwej o sobie zadumie
Stanisław Grochowiak
Siedzę wygodnie nad książką Jonathana Carrolla, to nowo odkryty przeze mnie pisarz. Potrafi on wpleść w swoją prozę tak wspaniałe sentencje, po przeczytaniu których pozostaję przez chwilę w stanie niezwykłego oszołomienia i odurzenia jego błyskotliwością oraz zazdrości, że nie wymyśliłam tego ja.
W nastroju uniesienia wstaję i spoglądam za okno. Wiatr porywa do ostatniego tańca złociste liście. Pewnie dlatego jesienią nabierają one tak pięknych kolorów, przywdziewają suknie, na ten wieńczący ich istnienie bal. Później czeka je tylko przysypanie ciężkim śniegiem. Szkoda, że tak nie dzieje się z człowiekiem, że nie odchodzi on w najpiękniejszym stroju, z gracją, przy akompaniamencie szumu natury. Zamiast tego jest piżama szpitalna i przeszywające pikanie aparatury, pilnującej, aby nie zniknął niespodziewanie.
Nie ma wątpliwości. Nadeszła jesień. Czuć ją wokoło. Zimne powietrze ogrzewane przez słońce, tak wspaniale rześkie. Zapach początku roku akademickiego, książek zdobytych podczas wypraw do biblioteki, spacerów nad rzeką, melancholii i zadumy… Zadumy, z której wyrywa mnie nagłym szarpnięciem głód, krępującym bulgotaniem w bebechach oznajmujący swoją obecność. To układ trawienny przejmuje teraz władzę i paskudnie się nią chełpi. Spróbuj czytać wiersze Szymborskiej na pusty żołądek, żadna głębsza treść nie dotrze do mózgu. Potrzeba paliwa. Mickiewicz nie napisałby Pana Tadeusza, cierpiąc z głodu, a Bułhakow Mistrza i Małgorzaty, usychając z pragnienia.
W lodówce pusto, nikt nie poszedł do sklepu. Mam do wyboru kiełbasę, kanapkę z serem i szynką lub owsiankę. Trudno się zdecydować. W końcu sięgam po najszybsze rozwiązanie, czyli kiełbasę. Nie żebym ją lubiła, ale szkoda, by się zeschła.
Z kawałkiem mięcha w gębie wracam przed okno, aby dalej cieszyć się chwilą uniesienia. Wtedy jednak uderza mnie to żałosne położenie. Zakuł mnie jak szerszeń swoim wielkim żądłem brak piękna tej sytuacji. O ile wspanialsza byłam, stojąc w śnieżnobiałej koszuli z rozpuszczonymi, kręconymi włosami w odcieniu rdzy, zamyślona, patrząca w dal jak postać z romantycznego obrazu czy muza poety. Kiełbacha w zębach wszystko popsuła. To tak jakby Mona Lisie dorysować kutasa na czole.
Czuję wszechogarniającą falę wstydu za moje ciało. Burczenie w brzuchu znowu daje o sobie znać. Tym razem dźwięk ten, wydobywający się z głębin mojej powłoki, tak bliski i jednocześnie obcy, zdaje się układać w słowa: „Jesteś zwierzęciem, jesteś zwierzęciem – szepcze. – Przestań patrzeć do góry, nigdy nie oderwiesz się od ziemi z takim cielskiem”.
Górna część centaura symbolizuje to, co w nas ponad‑zwierzęce. Umysł – nasza największa duma, ten który stworzył koło, wykrzesał ogień, wymyślił prąd, auto, samolot, film i język tak bogaty, że możemy sobie wyznawać miłość na milion sposobów, nie używając przy tym zwrotu „kocham cię”. Niżej serce – siedlisko naszych wyższych uczuć. Tu gnieździ się miłość, we wszystkich swoich odcieniach, duma, honor, odwaga i nienawiść, lecz nie destrukcyjna i pusta, ale twórcza. A dalej, dalej płynnie przechodzimy w zwierzę. Trzewia, wnętrzności, narządy rozrodcze. Wszystko to, co tak silnie łączy nas z naturą. Tu wyobraźnia każe nam umiejscowić mechanizm głównej siły napędowej gatunku – przetrwania. Jedzenie, kopulowanie, przedłużanie istnienia. Kto przekaże najwięcej genów, kto zje, strawi i wydali, a kto zostanie zjedzony, strawiony i wydalony.
My, zwierzęta z duszą. Które muszą jeść, ale nie chcą zabijać. Udające, że pierś, schab, golonka to wytworzone gdzieś w odległym miejscu produkty. Żując te pyszności, kęs za kęsem, rozmawiamy o pogodzie albo oglądamy Dlaczego ja. Wszystko, byleby nie zakiełkowała nam w głowie ta niebezpieczna myśl, że to, co mam na talerzu, to inne zwierzę. Tu leży krowa, nie jakaś tam, ale jedna, konkretna. Piękna, spokojna, z wielkimi oczami, w których odbijał się strach z ostatniej chwili życia.
O ile łatwiej byłoby być w całości zwierzęciem. Trwać bezmyślnie w kręgu życia. Wilk, który poluje na sarnę, nie współczuje, nie myśli o jej cierpieniu, nie podziwia jej piękna. Gdyby się wahał, zdechłby z głodu. Kozioł, samiec sarny nie wstydzi się dzikiej kopulacji z samicą, podczas gdy u nas seks to ciągle temat tabu. Z lubością piętnujemy rozwiązłe osobniki, sami masturbujemy się w zaciszach mieszkań. Tak trudno jest należeć do świata natury, będąc „nie‑zwierzęciem”.
To nasza kara, tak mówi Bóg. Jak wynika z najwspanialszej kiedykolwiek stworzonej przez człowieka metafory wygnania z raju. Ze zwierząt z ogrodu przeistoczyliśmy się w zwierzęta samoświadome. Bramy Edenu, słodkiej nieświadomości, zamknęły się za nami. Jesteśmy sami, nadzy i jakże mądrzejsi.
I stworzył Bóg człowieka. Jestem ja. Tak boleśnie cielesna, taka ciężka, tłuszcz wylewający się z przyciasnych spodni, skóra poorana rozstępami. Na swoje podobieństwo. Teraz odpoczywa, ja zaś wygrażam śmiesznym gestem lwom morskim za gwałt i zjadanie fok, a z kącików ust płynie mi tłuszcz z kebaba. Przełączam wiadomości na film dla dorosłych, rumienię się przy tym jak dziecko. I za to każesz mi się spowiadać okrutniku? Czytam Kunderę, siedząc na klozecie. Płaczę rzewnymi łzami nad obozami koncentracyjnymi, rzezią wołyńską, pełna strachu i przekonania, że gdy tylko nadarzy się okazja, ponownie „człowiek człowiekowi zgotuje ten los”.
Niewiele nam trzeba. Wystarczy, że zabraknie kiełbasy.