„Takich jak wy, zrzuca się ze schodów!” – mówił minister‑kierownik Urzędu do Spraw Wyznań Kazimierz Kąkol do Bogusława Sonika i Jerzego Budynia ze Studenckiego Komitetu Solidarności podczas spotkania z pracownikami i studentami Uniwersytetu Jagiellońskiego w roku 1978.
Łazarewicz sytuował się blisko bohaterów i opisywał następstwa znalezienia się w orbicie „sprawy Przemyka”. W totalitarnym państwie indywidualny los poddany był miażdżącemu działaniu aparatu władzy. Ukazanie mechaniki niszczenia ludzi czyni z opowieści o śmiertelnie pobitym maturzyście traktat o władzy, polityce i historii PRL lat osiemdziesiątych
Wydawać by się mogło, że pisząc Na Szewskiej. Sprawa Stanisława Pyjasa, Łazarewicz skorzysta z własnych, dobrych doświadczeń. Wszak nawet tytuły obydwu pozycji są identycznie skonstruowane. Tytuły tak, ale nie książki. Ponieważ w Na Szewskiej autor uwagę skupił na Stanisławie Pyjasie i Lesławie Maleszce, w zasadzie abstrahując od systemu, którego koronkowej roboty produkowania faktów nie dostrzegł.
A przecież dwudziestoczteroletni student Stanisław Pyjas nie byłby zginął w bramie krakowskiej kamienicy, gdyby nie system, którego Służba Bezpieczeństwa była wytworem i gwarancją bytu. Także Maleszka nie stałby się pilnym płatnym donosicielem – Ketmanem – gdyby w piekielny krąg nie wciągnęła go machina inwigilacji stworzona przez SB. Jeśli od tego tła abstrahujemy, niczego nie zrozumiemy.
Informujący o tej decyzji prokurator z Instytutu Pamięci Narodowej Łukasz Gramza mówił: „Według nas to zdarzenie miało charakter czynu przestępczego i polegało na tym, że Stanisław Pyjas został pozbawiony życia w sposób umyślny”, z czym (pozornie) kłóci się ciąg dalszy wypowiedzi: „Bezspornie udało się stwierdzić, że obrażenia na ciele Stanisława Pyjasa powstały na skutek upadku z dużej wysokości i upadek nastąpił w miejscu znalezienia zwłok”. Ostatnie zdanie podważa nie tylko ustalenia śledztw poprzednich, lecz także opinię biegłych z roku 1977. Bo dwa tygodnie po śmierci Pyjasa przeprowadzono wizję lokalną, w wyniku której biegli stwierdzili, że „wykluczyć trzeba aby upadek denata nastąpił z któregokolwiek piętra (przez poręcz klatki schodowej) na posadzkę kamienną…”1.
Skupienie się na logice typu prokuratorskiego niesie poważne konsekwencje. Bo przecież nie jest Na Szewskiej ani kryminałem, ani thrillerem. Praktyki stosowane przez SB były w PRL legalne, podczas gdy legalnymi być nie powinny, ponieważ łamały elementarne prawa nadrzędne, czyli prawa człowieka. Dla prokuratora zasadą oceny zjawisk jest zgodność (lub niezgodność) z prawem. Dla pisarza zaś podstawą osądu nie jest prawo obowiązujące w danym momencie, tylko kategorie moralne, psychologiczne, ideowe czy kontekst społeczny… Cytowana wyżej pogróżka ministra Kąkola nie ma wartości dowodowej, ponieważ wypowiedziana została już po śmierci Pyjasa. A przecież wiele wyjaśnia. Podobnie jak informacja, że SB podtruwała Teresę Honowską i Bogusława Sonika, szkicuje kontekst, który pozwala zrozumieć, o co chodziło zbuntowanym studentom2.
Skupiając się na relacjonowaniu kolejnych śledztw, autor opuszcza pole właściwe literaturze. I nie jest to zabieg korzystny ani obojętny. Pyjas wyczytany z akt i kilku świadectw osób niekoniecznie blisko go znających staje się karykaturą chłopaka, którego dobrze pamiętam. Bo Pyjas z książki nie budzi sympatii, raczej przeciwnie. Z kolei sylwetka Lesława Maleszki – drugiego, niemal równorzędnego bohatera – budowana jest głównie ze świadectw ludzi nim zafascynowanych. Oczywiście Łazarewicz wielokrotnie podkreśla, że mamy do czynienia z kapusiem, z tajnym współpracownikiem SB, ze zdrajcą, ale nie udaje mu się Ketmana‑Maleszki ani odsłonić, ani zrozumieć. Zamiast dramatycznego napięcia otrzymujemy zbiór prawdziwych lub naciąganych anegdot.
Nie takiej jakości opowieści spodziewać się można było od autora Żeby nie było śladów. Co się wydarzyło? Dlaczego w relacji o śmierci i zdradzie nie ma aktora bodaj najważniejszego, czyli systemu? Systemu, który jednego z trzech przyjaciół doprowadził do śmierci, drugiego do haniebnej zdrady, a trzeciego skazał na wieczne zamotanie w tej upiornej sytuacji.
To zrozumiałe, że funkcjonariuszom SB Łazarewicz poświęca niewiele uwagi. Jednakże ta odległa perspektywa przynosi dość nieoczekiwany efekt. Okazuje się bowiem, że scharakteryzowany w kilkunastu zdaniach dyrektor Departamentu
Czy ja śnię? Generał SB nie kłamał, nie alkoholizował się, może nawet papierosów nie palił, za to rumienił się, gdy przeczytał grube słowo? To, że wiedząc, iż anonimy pisali jego pracownicy, równocześnie godził się na okłamywanie śledczych z prokuratury, widocznie było „legalne” i uzasadnione. Bo generał ufał bezgranicznie swoim ludziom. Po prostu człowiek honoru!
Nie z własnej inicjatywy poznałam wielu funkcjonariuszy SB. Byli rozmaici: brutalni i chamscy albo ułożeni i grzeczni. Ci sami. W zależności od potrzeb i okoliczności.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]