03/2024

Ireneusz Staroń

Chłopcy rometowcy

1.
Czytam na zmianę Andrzeja Bobkowskiego i Bernarda Newmana, przekładam strony kartkami zadrukowanymi Wycieczką kolarza na Mazury Pruskie. A potem włączam projektor i gaszę światło. Na ścianie, obok czarnego kaflowego pieca, oglądam stare fotografie, aby znów afirmować formę roweru i formę eseju. Predom‑Romet. Jagna. Rocznik 1971. Piękna panna na wydaniu. Dama balonowej ramy (patrz: Katalog części rowerowych, Państwowe Wytwórnie Uzbrojenia w Warszawie – Fabryka Broni w Radomiu). Młodsza siostra Goplany (rocznik 1956) od Zjednoczonych Zakładów Rowerowych (ZZR). Hamulec przedni przyciskowy, tylny w kontrze. Na kierownicy biały, prostokątny reflektor. Dynamo z tyłu, białe przewody. Chromy w normie, lekka rdza. Koła dwudziestoośmiocalowe na oponach Stomil Olsztyn. Lakier oryginalny, gdzieniegdzie drobne ubytki. Naklejki fabryczne, dzwonek, bagażnik z zabezpieczającą ładunek czarną gumową taśmą. Pedały płaskie, prawdopodobnie z Goplany. Biała, przechodząca w popiel osłona na łańcuch. Zębatki nasmarowane, tylko gdzieniegdzie zlepione z ziarenkami piasku. Pod siodełkiem czarna narzędziówka. Klucze i śrubokręt oryginalne, zawinięte w tłusty, jakby śniadaniowy papier. Predom‑Romet Jagna. Jednośladówka babci Genowefy. Ale jeździli na niej także chłopcy, chłopcy rometowcy. Z przodu aluminiowy emblemat ZZR, niezmiennie z czerwonym pegazem. Zastanawia mnie jeszcze ta balonowa rama. Tak napisano w katalogu PWU. Była w damkach łucznikach, rometach. Że taka lekka? Nie bardzo. Cyrkowa? Jody Rosen w książce Na okrągło. Sekretne życie roweru (Two Wheels Good: The History and Mystery of the Bicycle, 2022; polskie wydanie 2023) pisze choćby tak:


Jazda na rowerze sama w sobie jest już cyrkową sztuczką. Rowery to wszak chybotliwe istoty – cały czas dążą do tego, by się przewrócić. Nieruchomy rower od razu leci na bok, o ile nie oprze się go o ścianę albo postawi na nóżce. Jeśli zaś popchnie się go bez rowerzysty na siodełku, kierownica po chwili się skręci, a cały pojazd przewróci. Jazda na rowerze jest więc nieustannym doskonaleniem się w sztuce zapobiegania upadkom, nieskończoną serią drobnych ruchów na boki, do przodu i w tył, byle tylko utrzymać się w pionie i jechać naprzód.


Zapamiętajmy ostatnie zdanie i zamiast określenia „jazda na rowerze” podstawmy „pisanie eseju”. Wysiłek podróży pobudzający mięśnie wyobraźni.

2.
Bezsprzecznie sensualne. Pomyślałem tak o pisaniu Bobkowskiego, nie o tym, jak on zapisuje, lecz właśnie o jego pisaniu siebie. A więc o pisaniu Bobkowskiego przez Bobkowskiego. Szkice piórkiem (1957) nie są oczywiście rowerowym reportażem, jeśli przykładać do nich miarę tego, co można rozumieć przez to określenie. Zatem nie pisanie siebie z perspektywy roweru. Owszem, takie partie też się tutaj pojawiają. Ale myślę o formie „rowerowej” na jakimś głębszym poziomie. Myślę, wyświetlam rowery na ścianie i znów przekładam Szkice piórkiem kartkami z Wycieczką kolarza na Mazury Pruskie (1896). Ale najpierw pewne fakty, dlaczego teraz i dlaczego tak.

Rok 2023 był dobry dla Andrzeja Bobkowskiego. W maju PIW opublikował dwa tomy jego pism rozproszonych w opracowaniu Krzysztofa Ćwiklińskiego, a więc Na tyłach. Eseje i szkice oraz Spotkanie. Opowiadania. W grudniu Instytut Literatury wydał dwa tomy Szkiców piórkiem w nowym opracowaniu Piotra Śniedziewskiego. Tak więc na sto dziesiątą rocznicę urodzin Bobkowskiego czytelnicy otrzymali ponad dwa tysiące stron jego twórczości zebranych w nowym kontekście. Bo choć kultowe Szkice piórkiem doczekały się już wcześniej kilku wydań, to przecież nie można było tego dotychczas powiedzieć o jego utworach rozproszonych. Dopiero tak duży korpus tekstów opublikowanych w czterech tomach w roku jubileuszowym ujawnił w pełni to, co wszyscyśmy od dawna przeczuwali, a więc Bobkowskiego spisywanie nowoczesnej epopei polskiego dwudziestowiecznego emigranta. Trochę Szwejka, częściej wyznawcy Conrada.

Wiele już o tej rowerowej formie pisano. Jarosław Klejnocki zauważał, że filozofia twórcza autora Coco de Oro bierze się ze szczególnego smakowania życia, którego niezbywalnym elementem jest „dzianie się świata”. A zatem, „Gdy rzeczywistość «rusza», to znaczy wyskakuje z kolein codzienności i rytuałów schematyzmu – dodawał krytyk – wtedy uruchamia się u Bobkowskiego potrzeba pisania, będąca funkcją ekscytacji uczestnictwa w «zdarzeniowości»”. W zdarzeniowości, a więc i w pewnej teatralizacji. Znamienne, że ekstatyczne zapiski Szkiców piórkiem wychodzą zawsze od materialnego konkretu, który autor momentalnie czyni rekwizytem najpierw egotycznego, a zaraz potem kulturowego i literackiego teatru. Staje się wówczas ten hiperesteta synestezyjnym nadkreatorem, smakującym całym sobą niemal schulzowskie „nadkolory i nadaromaty”, bo „Tylko w takich wypadkach można odczuć prawdziwy smak rzeczy: smak krańcowy”. Takie zdanie Bobkowski zapisuje „W górach, 19 września 1940”, po zdobyciu przełęczy Col de la Cayolle (2326 m n.p.m.) w Alpach Niskich. Siedzi z Tadziem w ziemiance opuszczonej przez francuskie wojsko, na zewnątrz lodowaty wiatr, w środku ciepło. Jedzą na pół wielką czekoladę, palą papierosy, Bobkowski przypomina sobie Sotiona z Dysku olimpijskiego Parandowskiego i dopiero zaczyna go rozumieć. I właśnie w takich momentach przychodzi „smak krańcowy”. Po najintensywniejszym wysiłku, kiedy z lodowatego chłodu przechodzi się do ciepłej przystani, zajada smakołyki i w zderzeniu z materią konkretu doznaje się lekturowego olśnienia. Dawno przeczytane książki stają się z nagła w pełni zrozumiałe. Bobkowski zmienia konkretny wycinek ze swej rowerowej podróży w opowieść, następnie czyni z niej na poły wydumaną legendę, by zaraz potem przekształcić ją w wielki mit o własnym życiu, a zatem wpisać w sens uniwersalny. W ten oto sposób dojrzewa na tę jedną chwilę do „powtórnego dzieciństwa”, w swym intensywnym przeżywaniu staje się jak dziecko, ale reżyseruje wszystko jak dorosły. Konkret „nadkolorów i nadaromatów” zmienia w filozofię istnienia. To z Schulza, to z Bobkowskiego, jak 20 sierpnia 1940 roku:

Wracam o zmroku, jadąc wśród winnic. […] Zsiadłem z roweru i zerwałem ciężką kiść czarnych owoców, pokrytych prześlicznym, sinawym puszkiem. Wgryzłem się w nie spragniony […]. Czułem tylko, jak intensywność życia wzmogła się we mnie do ostateczności. Czułem swoją młodość, przeżyłem ją w tych kilku chwilach tak, że krew powinna była mi trysnąć ze wszystkich por i pomieszać się z sokiem z winogron. Złapałem życie, na moment, ale wyraźnie. To było wspaniałe.

W nocy ustał wiatr.


Powtórzmy to jeszcze raz: „prześliczny, sinawy puszek”, „intensywność życia wzmaga się we mnie do ostateczności”. I ta krew, która winna „trysnąć ze wszystkich por i pomieszać się z sokiem z winogron”. Tomasz Sahaj podobny obraz znalazł u Alberta Camusa, którego przecież Bobkowski bardzo cenił. Ale jest jeszcze coś. Mit. Ten hiperesteta i pory w jego skórze tryskające krwią i winem to przecież obraz ekstatyczny i zarazem pasyjny, Chrystusowy, niczym ze średniowiecznej piety. Ileż tu kontekstów czyniących motyw radosnego winobrania prefiguracją godów Baranka Paschalnego, którego w okrutny sposób starto niczym kiście winogron. Słychać tu echo słów proroka Izajasza, zwłaszcza fragmentu, który ksiądz Jakub Wujek oddał następująco: „Któż to jest, co idzie uczerwiony w szatach splamionych purpurowo bardziej niż winobraniec?” (Iz 63, 1). Takim winobrańcem jawi się także Bobkowski, bo ekstaza w Szkicach piórkiem okazuje się zawsze podszyta wojennym dramatem (katastroficzny wiatr?). On w okupowanej Francji tryska winogronowym sokiem, smakuje najintensywniej życie, a takie obrazy rzucają wyzwanie niemieckiemu barbarzyństwu, które winną ekstazę zmieniało w krwawą pasję, miażdżyło życie jak winne grona. Takich scen nie znajdziemy w Szkicach piórkiem wiele, ale jednak Bobkowski uchodzący z miejsca, w którym wraz ze swym towarzyszem Tadziem miał za chwilę zjeść śniadanie wśród pól, uchodzący na chwilę przed bombardowaniem, to fragmenty szczególne. Po nalocie widzi on skrwawione martwe ciała, krew, a nie wino. Rzadkie to momenty, bo wojna we Francji nie była tym, czym była w Polsce, lecz trudno byłoby je pominąć. Bobkowski, smakując wino w Kanie Galilejskiej, nie pomija obrazów Golgoty, jeśli takie napotka. I choć Szkice piórkiem w warstwie faktograficznej potwierdzają paradoksalną prawdę „spokojnie jak na wojnie”, dekonstruując tym samym totalność choćby najlepiej zorganizowanego barbarzyństwa, to są w swej istocie wielkim esejem o katastrofie europejskiej kultury, obrazem ciągłego odkochiwania się w upadłej Francji, stają się głębokim świadectwem zmierzchu Zachodu. Dopiero wobec tego kontekstu szczególnej mocy nabierają takie fragmenty, jak ten z 16 września 1940 roku z Monte Carlo:

Wieczorny powiew od morza jest chłodny, światło jest miękkie i puszyste, spokojne. Całe wybrzeże, przed pójściem spać, ściera dzienną szminkę. Wzrok odpoczywa. Po kolacji siedzimy długo na Promenadzie przy księżycu. Pomimo wszystko już nas ciągnie dalej. Z zupełnie jednakowym apetytem jemy makaron i kilometry. Przed zaśnięciem winogrona i papierosy na balkonie. Cisza tak zupełna, że słychać było uderzające o asfalt pestki.


To Stepy akermańskie, to Zdarzenia w bliskiej nierzeczywistości mocno związanego z kulturą francuską Maxa Blechera. Tam odmierzano niekiedy czas pestkami wiśni, im wolniej sączyło się miąższ, tym wolniej i gęściej płynął czas. A tu… te pestki winogron jak jakieś ziarno gorczycy zachwytu, przypowieść o sianiu momentów ciszy w czasach zarazy. I może stąd to nieustanne wędrowanie na rowerze? Na rowerze właśnie, aby czuć jeszcze mocniej własną realność, kiedy jedzie się widmową drogą kultury, jakąś Route Napoléon, którą podążał on z Elby na północ. Ale w tym kulturowym czytaniu krajobrazu przez Stendhala czy Balzaka odczytuje się konkret już najzupełniej fizyczny, kiedy każdy z mięśni po całodziennej jeździe „na kole” przebija się przez skórę. Bo i takiej metafory używa gdzieś Bobkowski. Ruch mięśni, ekstaza młodości to wyzwanie rzucone Francji militarnie podkopanej przez nazizm, a duchowo przez komunizm, o tej prawdzie, genezie klęski autor w innym miejscu również mówi wprost, choćby we wpisie z 28 czerwca 1940 roku. I stąd może ruch koła (cyklu, jak często nazywano rower na ziemiach polskich w XIX wieku) to ruch eseju. Dopiero w tym kontekście można pełniej zrozumieć słowa Macieja Urbanowskiego o Bobkowskim, który „jawi się nam jako nowoczesny homo viator, człowiek w drodze, ktoś, kto jest w nieustannym ruchu, i to ruchu nie tylko i nie tyle fizycznym, ile przede wszystkim w «ruchu» intelektualnym i duchowym”. Ten ruch jest ruchem eseju, rowerowanie jego formą. Ale ile tego rowerowania w stylu, czy istnieje styl, który świadczyłby o ekwiwalentyzacji doświadczenia obserwacji rzeczywistości z perspektywy cyklisty? Szybszej niż spojrzenie piechura i wolniejszej niż znana zmotoryzowanym? Dajmy pokój porównaniom, jak mierzyć bowiem prędkość wrażeń? Przepływem składni? Długością zdań, rytmem syntaksy, który wpisywałby się w rytm kroków, oddechu, rowerowych kół? Takie odpowiedniości z pewnością dałoby się uzyskać, zwłaszcza w poezji z jej grą pauzami, może z rytmem graficznym. Ale może należałoby dotknąć czegoś jeszcze mniej mierzalnego?


[…]

[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

Dzierżek: Wyprawa kolarza na Mazury Pruskie.
Druk i nakład Rubieszewskiego i Wrotnowskiego, Skład główny w księgarni Dubowskiego i Gajewskiego, Warszawa 1898.
Andrzej Bobkowski: Szkice piórkiem (Francja 1940–1944).
Instytut Literacki,
Paryż 1957,
tom I, s. 302, tom II, s. 440.
Bernard Newman: Rowerem przez Polskę w ruinie,
przeł. Ewa Kochanowska.
Znak Horyzont,
Kraków 2022, s. 512.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.