11/2024

Marcin Oskar Czarnik

Chmury są czarne i się łyska

Coś w panującej dotychczas parocie odmieniło się nagle i powietrze przecięła dziwna fala chłodu. Ruszył się wiatr i groźnie szarpnął liniami telefonicznymi. Rosnące w rzędzie topole zachwiały się i rozbujały; wierzchołki ich pochylały się nieco ku ziemi to z jednej, to z drugiej strony, a liście, choć był dopiero lipiec, słabe i pożółkłe, jakby od ciężkiej choroby, wiatr porywał i mocnymi podmuchami unosił gdzieś daleko. Wiatr cichł na chwilę, ale cichł złowieszczo, może jedynie po to, by podsycić grozę, podobnie jak podsyca grozę ksiądz w konfesjonale, gdy uczyni pauzę, wysłuchawszy grzechów penitenta; a po ciszy napadał coraz mocniejszy i linie rozbujały się na dobre, tak że człowiek, który stał pod słupem, spojrzawszy w górę, usunął się spod niego, cofając się kilka kroków, jakby z obawy, że któraś z nich zerwie się i uderzy w niego, łamiąc mu kark i zabijając na miejscu. Niebo, choć dogasające i ciemne, dotychczas jednak czyste, zaczęło się mącić. Linię horyzontu, mieniącą się jeszcze chwilę temu purpurowo, zasłoniły teraz czarne chmury. Z oddali dobiegło złowrogie dudnienie. Szła burza.

Janek Szuwala spojrzał w ten niesamowity mrok i coś go tknęło, jakby ciemność, w którą teraz patrzył, nie nadchodziła z zewnątrz, ale z niego samego. Zawahał się, wytężył wszystkie zmysły, nasłuchiwał jakby całym sobą, chcąc się upewnić, że to naprawdę dzieje się tam, na niebie, a nie w nim samym. Wyczekiwał tak chwilę w napięciu, aż ponownie zagrzmiało, wtedy zgasił papierosa i ruszył w stronę domu. Nie uszedł daleko, warknął coś, może zaklął, i zawrócił do słupa, pod którym zostawił czereśnie. Tam wezbrało w nim coś jakby grzmot także. Wystraszył się i zastygł na chwilę pochylony nad wiadrami, z ich uchami w pięściach. Dopiero grzmot głośniejszy, ten z zewnątrz, grzmot jak trąba nad Jerychem, i strach, który w Janku wywołał, strach przed tym, co najprawdziwsze i nieuniknione, sprawił, że się otrząsnął i dźwignął wiadra. Ach, Panie Jezu, burza jeszcze daleko, ledwie wyszła, skarcił się w duchu, ale szedł szybko, prawie biegiem, a wtem łysnęło się pierwszy raz, nagle świat stał się przeraźliwie biały, i Janek, i czereśnie, i trawy pod Jankiem, po których gonił już teraz, kalecząc łydki i jęcząc strachliwie i głupio. Boże, gdyby mnie ktoś widział, zaszydził z siebie w duchu, i może popukałby się w głowę, gdyby miał wolną rękę, a jednak strach nie opuścił go, te kpiny to za mało, by go przezwyciężyć. Nie minęło pół minuty i niebo znów zadudniło, już bliżej, i Janek struchlał, Panie Jezu, a może przeżegnałby się, gdyby mu nie zabrakło ręki. Ojcze nasz, któryś jest w niebie…, zaczął Janek, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje…, szeptał gorączkowo, licząc, że się może osłoni, gdy ponownie się łysnęło, a pod nim ugięły się nogi i padł na ziemię zaćmiony. Jako dziecko oparł się tak kiedyś o ołtarz, było mu dobrze i chłodno, skrył się przed upałem w ciemnym kościele i skusił go ten zimny marmur, nie wiedział, co to znaczy. W końcu podbiegł kościelny i wykręcił mu ucho. Czy ty wiesz, co ty robisz, warknął, a potem kopnął go w dupę. Mówią, że dzieci są niewinne. Może i są, ale w tej niewinności dopuszczają się największych profanacji. Człowiek jest największym bluźniercą w dzieciństwie. Nigdy potem nie popełniłby takich rzeczy, żeby siąść na ołtarzu albo wypluć opłatek i podeptać, a dziecko tak. To dopiero później myśli człowiek, ile nagrzeszył, i go gryzie sumienie, jeśli jest wrażliwy. I może od tego tak się boi wiatru i burzy. W kark Janka, lepki od potu, uderzyły pierwsze lodowate krople i ocuciły go. Poderwał się z ziemi i ze szczenięcym skomleniem pobiegł przed siebie. Pędził tak, potykając się, pędził to zgięty wpół, to na czworakach, przedzierał się trawami, nieprzytomnie rozgarniając je, jak się rozchyla kotarę, co chroni wejście do kościoła, chroni od chłodu i upału, pędził w panice, a niebo nad nim i coś w nim pomrukiwało niebezpiecznie. Co to za ogrom myśli i przeczuć zderzał się w nim, nie wiedział. Czasem próbował odgadnąć, czasem myślał, co mu tam kiedyś… Ale od tych rozmyślań coś go całego przejmowało i piorunowało, ogarniała go jakaś wielka i niezrozumiała groza, i od tej grozy jeżył się, zwijał i chował; patrzył za jakąś norą, w której mógłby się zaszyć i przeczekać. Znienacka wyrosła nad nim lipa, ta sama, która, gdy pod nią przechodził rano, buczała jednostajnie i dumnie; teraz była jakby zwichnięta, uginała się pod naporem wiatru i gubiła liście, szumiąc przeraźliwie. Janek upadł zmartwiały, ale zaraz zaczął tarzać się i wić, jak glista wiercił glebę, chciał wedrzeć się głęboko w ziemię, nim piorun uderzy w drzewo i porazi go; tak konwulsyjnie czołgał się, czołgał, zjadając całe płaty ziemi, ziemi ostrej, ziemi, która kaleczyła mu wargi, aż lipa została w tyle, tak że Janek, gdy w końcu, dźwigając się na łokciu, obejrzał się za siebie ze strachem, zobaczył, że stoi już daleko, wciąż okrutnie zgarbiona. Znów łysnęło się i znów wszystko stało się białe, a z tej wszechbieli wyłonił się dom równie biały jak świat po uderzeniu pioruna. Janek zerwał się z ziemi i nieprzytomnie popędził w stronę budynku.

Światła były pogaszone. Janek zazierał do ciemnych okien, przywierał do nich nosem, osłaniając się daszkiem dłoni, ale nie widział w nich nic prócz swojej twarzy, zmęczonej i bladej, twarzy jakby z wosku, twarzy jakby trupa, co chciałby oddać ziemi wszystkie swoje kości; twarz pociągła, prawie końska, o wysokim czole, zwieńczonym, mimo młodego wieku, głębokimi zakolami, i o metalicznych oczach. W jednym tylko oknie, najdalszym, kuchennym, coś migotało, jakiś słaby płomyk, to paliła się gromnica. Janek chciał, by i w nim coś tak teraz zapłonęło, nadzieja jakaś albo ulga, że oto jest bezpieczny, ale nie, w nim nadal burzyło się, w nim nadal dudnił ten grzmot wcześniejszy, o którym nie wiedział, czy pochodzi z zewnątrz czy z wewnątrz; zastygł więc, jak zastyga wosk gromniczny, który wylewa się i gromadzi u nasady świecy. Piorun uderzył gdzieś blisko i huk potoczył się po okolicy. Janek rzucił się do drzwi i pchnął je, prawie wyważając, aż zatrzeszczały zawiasy. Chwilę stał ogłuszony, wnet jednak doszedł do siebie i odciągnął zasłonę, co latem chroniła od much. W środku panowała głęboka ciemność. Janek posuwał się powoli, po omacku, potykał się o coś, może o buty ułożone pod ścianą, na której szukał włącznika, wodził tak dłonią, wodził i cofnął ją jak sparzony, natrafiwszy na coś dziwnego, wodził dalej, aż wymacał włącznik, nacisnął i nic, jeszcze raz i znów nic, zostało ciemno. Jest tu kto?, spytał w końcu Janek, ale słabo jakoś, prawie bezgłośnie, i nikt mu nie odpowiedział. Jest tu kto?, powtórzył głośniej, nabrawszy powietrza, powiedział jakby z dna siebie, a wyciągnął się przy tym, że miał wrażenie, iż urósł. Z kuchni odpowiedział mu ochrypły głos, nie wiadomo do kogo należący, a na ścianę przed Jankiem padło światło świecy; to musiał ktoś unieść gromnicę z parapetu i podejść do drzwi kuchennych. Janek zakradał się tam, nieco teraz ugięty, jakby naprężony do skoku, i patrzył dziko w tę ścianę, na której powiększało się miarowo światło świecy, i w Janku zarazem rosło coś, jakby światło także, rosło przekonanie, że oto jest blisko jakiejś tajemnicy, że zaraz pozna, co to za grzmot w nim, że tu, teraz, w nim uderzy piorun, że rozświetli coś, coś odwiecznego, niesamowitego, już szykował się na to, gdy w drzwiach kuchennych ktoś stanął. Postać ta górowała nad nim, biło od niej oślepiające światło, a jego promienie tworzyły nimb wokół jej głowy. Gdzie byłeś? Martwiłam się, powiedziała łagodnie matka i opuściła gromnicę, oświetlając nią Janka, i teraz ona wystraszyła się. Jezu!, struchlała, zobaczywszy koszulę syna. Jezu! powtórzyła, a on popatrzył po sobie i potarłszy ubranie palcem, położył go na języku. To nic, tylko czereśnie, wyjaśnił, rozpinając koszulę ubrudzoną sokiem. Ktoś zasyczał w głębi kuchni, przeciągle i wężowato. Przebierz się, to mokre, zwróciła się matka do Janka. Jej zasępiona twarz o haczykowatym nosie straszniała w świetle gromnicy. Jak burza wychodzi, trzeba uciekać, pogroziła. I uciekłem, ledwo zagrzmiało, bronił się Janek, ale matka nie słuchała. Trzeba uciekać, jak wychodzi. Wiesz, co to znaczy burza? Piorun? Tak Józefa zabiło, gonił krowę z pola, krowa była na łańcuchu, i poraziło go. A głupi, śmiał się, co komu piorun zrobi. Nie wolno zwlekać, pogroziła znowu, nie zważając na opór Janka, i wróciła do kuchni, by mu zagrzać wody.

Grzmoty powoli cichły, burza odchodziła, ale z głębi kuchni ktoś syczał na Janka straszniej i straszniej. Zrobiło mu się nieswojo i poszedł przed dom zapalić papierosa. Pies, który stróżował nieopodal drzwi, nieufnie i spode łba patrzył na Janka i niespokojnie kręcił się przy budzie, jakby przeczuwał coś złego. Co, co, warknął na niego Janek, jakby to on był uwiązany u budy, a nie tamten, a pies skulił się i ze strachu zaczął popiskiwać. W Janka coś teraz wstąpiło. Kurwa, zaklął, i chwycił reklamówkę, co mu została w kieszeni po rwaniu, doskoczył do psa i jednym sprawnym ruchem naciągnął mu ją na łeb, nim tamten zdążył umknąć do budy. Zwierzę znieruchomiało, a Janek odszedł kawałek i czekał, co kundel zrobi, śmiejąc się pod nosem. Pies nie ruszał się długo. Już Janek wyśmiał się i zaczął tracić cierpliwość, gdy tamten poruszył się nieznacznie. Poruszył się, a zaszeleściła reklamówka i pies spanikował. Naraz zaczął się szarpać, a tak gwałtownie, że Janek roześmiał się w głos, bo mu to przypomniało jakieś cyrkowe sztuczki, które widział za dziecka. Pies już zgłupiał i może brakło mu powietrza, i skoczył na ścianę, i uderzył o nią łbem. Zaskomlał i zmącony przysiadł na tylnych łapach, i chyba krew mu się puściła. W Janku śmiech zamarł, serce zmiękło i podleciał do psa, zdarł z niego reklamówkę. Cofnął się wystraszony, a za każdym krokiem mówił nieprzytomnie psie imię, Burek, Burek, Burek, powtarzał jakby jakieś pacierze, może różaniec, może litanię, aż tamten zaczął powoli przychodzić do siebie, parskać, fukać, i zaraz, ciesząc się wolnością, zaczął merdać ogonem, a zobaczywszy Janka, zaczął podskakiwać wesoło, podrygiwać przyjaźnie, jakby z wdzięczności dla Janka, że go uwolnił od tej duszącej go reklamówki, jakby nie pamiętał, że to Janek go uwięził, taka radość w niego wstąpiła. Janek nie rozumiał jeszcze, co się dzieje. Stał nieruchomo i coś rosło w nim. Coś bardzo strasznego.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.