Muszę przyznać, że nie bez znaczenia pozostaje urok tego słowa, które pasuje do cyklu miniesejów, a ponadto zawiera w sobie obietnicę przygody i pewnej powtarzalności, czyli powrotu (po kolistej trajektorii) do epoki domowej. Ale podoba mi się też samo urządzenie, zwłaszcza jego niewyszukana konstrukcja. Otóż stanowi ono skrzyżowanie miotły z rowerem bez pedałów (Lem sporządził nawet jego rysunek). Nic dziwnego, że nielegalna chronomocja (uprawiana najczęściej przez „młodzież wyzbytą pionu moralnego”) przyczyniła się do powstania wielu legend i zabobonów. Dosiadając chronocyklu, można więc tumanić i przestraszać, mylić tropy, tudzież balansować między szarmem czarnoksiężnika a wątpliwym (choćby ze względu na brak pedałów) seksapilem cyklisty. Mówiąc wprost: ten hybrydowy pojazd zachęca do przybierania różnych wcieleń, wymyślania odmiennych misji, zmiany taktyki działania i tempa ruchu, modulacji tonu. Teraz na przykład udzieliła mi się żartobliwa dykcja Dzienników gwiazdowych, ale obiecuję, że później zrobi się poważnie, a nawet bardzo poważnie, gdyż podróże w czasie nie zawsze skłaniają do krotochwili. Chciałem tylko ostrzec, że mam tysiąc przebrań i nie zawaham się ich użyć. Na razie pozostanę w stroju sowizdrzalskim, który pasuje do oficjalnej prezentacji mojego środka lokomocji.
Chronocykl Ijona Tichego był niedoskonały – to jego kolejna zaleta. Planując skok, należy liczyć się z marginesem błędu, dlatego zawsze będę sprawdzał i podawał bieżącą datę. Niekiedy można wylądować w zupełnie przypadkowym momencie, a wtedy cała wyprawa upodabnia się do podróży na Antyterrę. Przeszłość to nie tyle, jak chciał L.P. Hartley (a za nim Daniel Lowenthal), obcy kraj, ile obca planeta. I naprawdę nie trzeba katapultować się do średniowiecza czy innego ancien régime’u, żeby poczuć ten ożywczy dreszcz. Zresztą nie mam zbyt wielkiego wyobrażenia o dalekich wyprawach, bo model, który mi się trafił, albo jest zdefektowany, albo ma wmontowany ogranicznik, tak czy inaczej dociera najdalej w okolice roku 1900. Porusza się natomiast z dużą sprawnością po całym wieku
Po każdej podróży wracam do swoich czasów i często nie mogę ich rozpoznać – wówczas teraźniejszość staje się obcą planetą. Dziwię się swojej epoce, przerażam nią albo zachwycam, przyglądam się jej z miłością lub odrazą, całkiem jak Guliwer po powrocie do domu (choć on znał głównie niechęć i obrzydzenie). I tak jak on, nie mogąc usiedzieć na miejscu – czyli w moim dzisiaj – natychmiast planuję kolejne awantury. Po drodze zaś spisuję moje odkrycia, zdziwienia, przerażenia, zakochania, zachwyty i wstręty. I nieraz wydaje mi się, że jestem gościem z przeszłości – to w swojej epoce czuję się jak egzul lub, jeśli kto woli, zbłąkany turysta. Mówiąc wprost, z odrobiną (absolutnie koniecznej w tym fachu) bezczelności, pisarki i pisarze sprzed wieku są moimi współczesnymi w większym stopniu niż duża część autorek i autorów „Twórczości” (zwłaszcza w ostatnich latach).
Wbrew podejrzeniom Philipa K. Dicka, LEM to nie jest skrótowiec – nazwa tajnej organizacji na usługach KGB – lecz spolszczone nazwisko syna Samuela Lehma, urodzonego w zasymilowanej, inteligenckiej rodzinie żydowskiej w międzywojennym Lwowie. W czasie wojny dzięki fałszywym dokumentom Lemowie zamieszkali poza gettem. Zanim to się jednak stało, ukrywali się (za opłatą) w różnych domach, m.in. przy ulicy Kossaka (czy Kouska to niedokładny anagram tej nazwy?). Po „aryjskiej stronie” Lem pracował, żył ostrożnie, starał się nie wzbudzać podejrzeń – w każdej chwili jednak mógł zostać zdekonspirowany. No i zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia i kontaktów – część jego bliskich zginęła w Zagładzie. Zresztą odczuł dobrze, co znaczy fart tuż po wkroczeniu Niemców, kiedy został zmuszony do wyciągania rozkładających się zwłok więźniów zamordowanych przez NKWD w katowni na Brygidkach. Paradoksalnie właśnie to zajęcie miało moc ocalającą, bo w mieście szalał pogrom.
Pisze o tym wszystkim w biografii Lema Agnieszka Gajewska (Stanisław Lem. Wypędzony z Wysokiego Zamku, 2021). Przytacza też odpowiedź na ankietowe pytanie „Przekroju” (1980) o trzy największe życzenia, w której Lem wylicza likwidację kłamstwa w życiu politycznym, całkowitą demilitaryzację Ziemian oraz trzecie życzenie, które „przewyższa nieziszczalnością oba wymienione”: „Życzę sobie otworzyć pewnego dnia oczy, aby przekonać się z satysfakcją, że wszystko, co się mnie i światu przytrafiło od mojej matury, było sennym koszmarem. Wyśniłem drugą wojnę światową, obozy koncentracyjne, okupację Polski i innych krajów, «ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej»”. Marzenie o przeskoku w czasie spycha te dywagacje na stronę wyobraźniową, na stronę fantazji i science fiction (które na potęgę eksploatuje motywy przebudzenia i time slip).
Urodziłem się 57 lat po Lemie. Zagładę odziedziczyłem w formie kulturowego kodu, w wersji doszczętnie spolonizowanej (słowo na Ż skutecznie wymijano) i upatriotycznionej (była to podręcznikowa martyrologia narodu polskiego). Minęły lata, nim ten kod złamałem i wypracowałem bardziej refleksyjne podejście do tematu. Dorastałem w nadwiślańskim traumalandzie, aż odkryłem, że Szoa jest również częścią mojej historii rodzinnej. Teoretycznie mógłbym więc mieć powody, by spróbować tricków, które odwracają bieg dziejów, ale nie korci mnie to w ogóle. Poza tym z dwudziestej podróży Tichego wyciągam wniosek, że przeszłości nie da się naprawić. Co nie znaczy, że jest ona jedna i niezmienna – jest mnoga, niezmierzona, a nawet niewymierna, wykraczająca poza historię i uobecniająca się bez ustanku, a do tego migotliwa i formująca się pod naszym spojrzeniem.
Lem wysyła swojego barona Münchausena w tułaczkę po „łaciatym” Wszechświecie – miejscami deterministycznym, miejscami nie – i po nie mniej patchworkowym czasie, każąc mu powrócić z gorzką wiedzą: nie ma znaczenia, czy coś musiało się wydarzyć, czy tylko mogło, konieczność i przypadek zapadają się w nicość na cienkiej granicy, oddzielającej „jeszcze nie” od „już”. Innymi słowy, mimo iż przeszłość jest dziwna i monstrualna, akcydentalna i katastrofalna, to pozostaje nienaruszalna. Rozumiem to podejście, bawią mnie błyskotliwe paradoksy temporalne, zdaję też sobie sprawę z niewypowiedzianego wprost kontekstu biograficznego, mam jednak wątpliwości, czy takie postawienie sprawy służy chronomocji. No bo cóż można przywieźć z takiej ekspedycji? Zadumę nad nieodwracalnym, a niekiedy i niewybaczalnym? Melancholijną świadomość, że wszystko mija? Rozdrażnienie bezsilnych bogów, znających przeszłą przyszłość? Przerażenie dziejowym zamętem i nostalgię za teraźniejszością? Jak na tak ryzykowne wyprawy nie są to imponujące trofea. Poza tym zawsze ryzykujemy wpadnięciem w ponuro kiczowaty schemat, w rodzaju pięknej sierpniowej niedzieli roku 1939; wiemy, że dni wkrótce się dopełnią, i podglądamy z łezką w oku życie na Atlantydzie, ostatnie spacery i wypadki miłosne.
A przede wszystkim czas to nie długa kreska, po której da się łazić w tę i we w tę, to raczej środowisko (czyli to, co nas otacza i zawiera w sobie), wielowymiarowa przestrzeń i sieć relacji, w której się szamoczemy. Wędrowanie w przeszłość to nie taniec na linie ani zjazd tyrolką, lecz nurkowanie, przedzieranie się, opadanie lub wznoszenie, zależnie od konsystencji czasu, od jego zgęszczeń, rozrzedzeń i krystalizacji. Czas jest wielowarstwowy, pofalowany, porowaty, plastyczny i lepki. Mnożę określenia, żeby pochwycić jego tajemniczą naturę, podobnie jak czynili to mądrzejsi ode mnie. Nie mam wyjątkowo na myśli św. Augustyna z jego słynną maksymą, tylko Michela Serresa, wielkiego filozofa polichroniczności, który mówił o czasie wirującym, pogiętym i potarganym. W rozmowach z Brunonem Latourem (Éclaircissements, 1992) opisuje jego „przestoje, pęknięcia, otchłanie, kominy błyskawicznego przyspieszenia, rozdarcia, luki – wszystko to rozsiane losowo, przynajmniej w widocznym chaosie”. Przyrównuje go do ognia: „Czas wygina się i skręca; to byt, który należałoby porównać do tańca płomieni – tu poszarpanych, ówdzie pionowych, ruchliwych i nieprzewidywalnych”. Albo do perkolacji, czyli przeciekania, przesiąkania, jakże różnego od równomiernego upływu, który mu przypisujemy. W innym miejscu wyobraża go sobie jako zmiętą chusteczkę: zgniećcie ją – radzi – i włóżcie do kieszeni, a wówczas „dwa punkty, które były od siebie bardzo oddalone, nagle stają się sąsiadujące, a nawet się nakładają. A jeśli dodatkowo ją porwiecie w kilku miejscach, dwa punkty niegdyś bliskie mogą się znacznie oddalić”. Geometryczna wizja czasu stosuje się tylko do wyprasowanej chusteczki, a Serres proponuje topologię, która skupia się na zgięciach, fałdach i rozdarciach.
Nie da się puścić w ruch wszystkich tych metafor naraz, wybieram więc jedną z nich: czas jako przecier. Albo lepiej: pasata. „Trzeba zestawić słowo passer (przechodzić, przemijać) z wyrazem passoire (sito, cedzak) – powiada filozof. – Czas nie płynie, lecz przesącza się”. W procesie tym wytwarza się niejednorodna, pełna grudek i rozwodnień pulpa. W czymś takim ląduję podczas każdej podróży. Brodzę w tym po kostki, po łokcie, po szyję. Mam tego pełno w oczach, w uszach, na języku – i wracam do siebie oblepiony minionym. A wróciwszy, dostrzegam złożoną temporalność wszystkiego, co mnie otacza. Bo świat nie jest wyłącznie teraźniejszy. Najprościej wyjaśnić to na przykładzie przedmiotów. Serres wybiera motoryzację: „Weźmy pod uwagę samochód nowoczesnego modelu: jest on zbiorem rozmaitych rozwiązań naukowych i technicznych pochodzących z różnych epok; można go datować kawałek po kawałku: taka część została wynaleziona na początku wieku, inna dziesięć lat temu, a cykl Carnota ma prawie dwieście lat. Nie wspominając o tym, że koło sięga czasów neolitu. Całość jest współczesna tylko dzięki montażowi, projektowi, wykończeniu, a czasem jedynie przez próżność reklamy”. Latour ciągnie ten wątek gdzie indziej (La fin des moyens, 2000), skupiając się na skrzynce z narzędziami: „Młotek, który znajduję w swoim warsztacie, nie jest współczesny mojemu dzisiejszemu działaniu – nosi w sobie złożone fałdy czasu. Jedna z nich ma wiek samej planety, bo ruda, z której odlano metal, pochodzi z pradawnych złóż. Inna sięga wieku dębu, który dał drewno na trzonek. Jeszcze inna obejmuje dziesięć lat, które minęły od chwili, gdy młotek opuścił niemiecką fabrykę i trafił na rynek. Gdy biorę go do ręki, włączam swój gest w to, co Michel Serres nazywa bukietem czasów – wplątuję się w rozmaite temporalności, w różnice czasowe”. Każda technika przypomina ostateczne surrealistycznego Wybornego Trupa – „zaskakującą mozaikę połączonych elementów”. Ciekawe, co sympatyczni Francuzi powiedzieliby o moim miotłorowerze?
Lem natomiast ma trzy lata. Zachowało się jego zdjęcie datowane na 1925 rok: stoi na nim w kraciastym wdzianku, białych skarpetkach i czarnych bucikach, z rozdziawioną buzią, wpatrzony w punkt obok obiektywu. Lewą dłoń trzyma w kieszeni, prawą ręką przyciska do siebie misia, podobnego do milionów innych pluszaków. W Wysokim zamku (1966) będzie opowiadał o swoim lwowskim dzieciństwie ze swadą, starannie wymijając tematy żydowskie. I ja w tej chwili patrzę na niego jak na sympatycznego brzdąca z ulicy Brajerowskiej. Wiatr Historii nie zawodzi, nie słychać głosu z offu (opcja domyślna: Piotr Fronczewski, jak w filmie Po‑lin. Okruchy pamięci, 2008), który lokowałby tę scenkę w cieniu Nieuchronnego. Malec za chwilę nauczy się czytać, za pięć chwil wymyśli chronocykl – ten sam, który teraz, właśnie teraz, próbuję zawrócić, myśląc o skoku w jego pojutrze, a moje dzisiaj. Kto wie, może widzi zarys pojazdu gdzieś w powietrzu, tuż nad ramieniem fotografa, prześwitujący leciutko przez gęstą breję czasu?