5/2025

Jerzy Franczak

Chronocykl (1). Lot próbny

Chronocykl pojawia się po raz pierwszy w Dziennikach gwiazdowych, a konkretnie w Podróży dwudziestej, co znaczy, że pojazd ten został opatentowany przez Stanisława Lema w roku 1971. Miał on oczywiście serię prototypów – rywalizacja w tym polu należała do zaciętych. Niektóre z nich były dość prymitywne, narażały podróżników na liczne niewygody i miewały dziwny design – na przykład przypominały niebieską policyjną budkę telefoniczną (Doctor Who, serial i powieści od 1963 roku) – ale wdrażano też zaawansowane technologie, by przypomnieć tylko Bramę Czasu, czyli unoszący się w powietrzu okrąg o średnicy około dwóch metrów (By His Bootstraps Roberta A. Heinleina, 1941). Zdarzało się nawet eleganckie wzornictwo – tu trendy dyktowała poruszająca się po specjalnie skonstruowanej osi temporalnej Kapsuła Czasu przypominająca nowoczesną windę (Koniec wieczności Isaaca Asimova, 1955). Nawet Podróżnik ze słynnej powieści Wellsa (Wehikuł czasu, 1895) korzystał z nieco doskonalszego modelu, z wygodnym siedziskiem i w miarę precyzyjną dźwignią służącą do nawigacji. Dlaczego zatem, rzucając się w tę przygodę, wybieram chronocykl?

Muszę przyznać, że nie bez znaczenia pozostaje urok tego słowa, które pasuje do cyklu miniesejów, a ponadto zawiera w sobie obietnicę przygody i pewnej powtarzalności, czyli powrotu (po kolistej trajektorii) do epoki domowej. Ale podoba mi się też samo urządzenie, zwłaszcza jego niewyszukana konstrukcja. Otóż stanowi ono skrzyżowanie miotły z rowerem bez pedałów (Lem sporządził nawet jego rysunek). Nic dziwnego, że nielegalna chronomocja (uprawiana najczęściej przez „młodzież wyzbytą pionu moralnego”) przyczyniła się do powstania wielu legend i zabobonów. Dosiadając chronocyklu, można więc tumanić i przestraszać, mylić tropy, tudzież balansować między szarmem czarnoksiężnika a wątpliwym (choćby ze względu na brak pedałów) seksapilem cyklisty. Mówiąc wprost: ten hybrydowy pojazd zachęca do przybierania różnych wcieleń, wymyślania odmiennych misji, zmiany taktyki działania i tempa ruchu, modulacji tonu. Teraz na przykład udzieliła mi się żartobliwa dykcja Dzienników gwiazdowych, ale obiecuję, że później zrobi się poważnie, a nawet bardzo poważnie, gdyż podróże w czasie nie zawsze skłaniają do krotochwili. Chciałem tylko ostrzec, że mam tysiąc przebrań i nie zawaham się ich użyć. Na razie pozostanę w stroju sowizdrzalskim, który pasuje do oficjalnej prezentacji mojego środka lokomocji.

Chronocykl Ijona Tichego był niedoskonały – to jego kolejna zaleta. Planując skok, należy liczyć się z marginesem błędu, dlatego zawsze będę sprawdzał i podawał bieżącą datę. Niekiedy można wylądować w zupełnie przypadkowym momencie, a wtedy cała wyprawa upodabnia się do podróży na Antyterrę. Przeszłość to nie tyle, jak chciał L.P. Hartley (a za nim Daniel Lowenthal), obcy kraj, ile obca planeta. I naprawdę nie trzeba katapultować się do średniowiecza czy innego ancien régime’u, żeby poczuć ten ożywczy dreszcz. Zresztą nie mam zbyt wielkiego wyobrażenia o dalekich wyprawach, bo model, który mi się trafił, albo jest zdefektowany, albo ma wmontowany ogranicznik, tak czy inaczej dociera najdalej w okolice roku 1900. Porusza się natomiast z dużą sprawnością po całym wieku XX i pozwala łagodnie wyhamować przed rokiem pańskim, w którym rozpocząłem wycieczkę. Jego prymitywna konstrukcja sprawia, że najłatwiej przeskakuje się okrągłe odcinki czasu, takie jak dekady. Im okrąglejsze są te odcinki, tym lepiej; podróż pięćdziesiąt lat wstecz to fraszka, a cofnąć się o równe stulecie to tyle co splunąć. Niekiedy, majstrując przy mechanizmie, udaje się sprowokować swobodniejszy dryf czasowy, to wymaga jednak przebiegłości, na którą nie zawsze umiem się zdobyć.

Po każdej podróży wracam do swoich czasów i często nie mogę ich rozpoznać – wówczas teraźniejszość staje się obcą planetą. Dziwię się swojej epoce, przerażam nią albo zachwycam, przyglądam się jej z miłością lub odrazą, całkiem jak Guliwer po powrocie do domu (choć on znał głównie niechęć i obrzydzenie). I tak jak on, nie mogąc usiedzieć na miejscu – czyli w moim dzisiaj – natychmiast planuję kolejne awantury. Po drodze zaś spisuję moje odkrycia, zdziwienia, przerażenia, zakochania, zachwyty i wstręty. I nieraz wydaje mi się, że jestem gościem z przeszłości – to w swojej epoce czuję się jak egzul lub, jeśli kto woli, zbłąkany turysta. Mówiąc wprost, z odrobiną (absolutnie koniecznej w tym fachu) bezczelności, pisarki i pisarze sprzed wieku są moimi współczesnymi w większym stopniu niż duża część autorek i autorów „Twórczości” (zwłaszcza w ostatnich latach).

*
Zadziwienie teraźniejszością – że jest, jaka jest, i że w ogóle jest, czyli coś jakby uhistoryczniony wariant zadumy nad tym, że istnieje raczej coś aniżeli nic – było bliskie Lemowi. Część tego zdumienia przekazał w rok po opatentowaniu chronocyklu fikcyjnemu naukowcowi, Cezarowi Kousce, którego nieistniejący dyptyk naukowy (De impossibilitate vitae, De impossibilitate prognoscendi) zrecenzował i solidnie skrytykował w Próżni doskonałej (1971). Kouska dowodził ni mniej, ni więcej, że z punktu widzenia probabilistyki nikt z nas nie ma prawa bytu: „egzystencja każdego człowieka jest zjawiskiem kosmicznie niemożliwym, skoro tak nieprawdopodobnym, że nieprzewidywalnym”. Lem dzielnie zbijał argument mówiący, że albo teoria prawdopodobieństwa się myli, albo świat nie istnieje, i udatnie przewekslował cały skandal na dobrze znane sobie tory walki z błędem antropicznym, solipsyzmem i złudzeniami jednostkowego „ja”. Ale niepokój pozostał i Lem lubił od czasu do czasu zaglądać w tę ciemną studnię. Oczywiście Kouska miał rację, że wszyscy wygraliśmy życie na loterii, na której „wygrywa jeden los na ich teragigamegamulticentyliony”, z tym że nie wszyscy doświadczyliśmy na własnej skórze okrutnej gry losowej, jaką bywa życie. Lem, owszem, doświadczył tego boleśnie – i na ogół starannie o tym milczał. I tylko jego obsesja na punkcie przypadku świadczyła o skali traumatycznych przeżyć.

Wbrew podejrzeniom Philipa K. Dicka, LEM to nie jest skrótowiec – nazwa tajnej organizacji na usługach KGB – lecz spolszczone nazwisko syna Samuela Lehma, urodzonego w zasymilowanej, inteligenckiej rodzinie żydowskiej w międzywojennym Lwowie. W czasie wojny dzięki fałszywym dokumentom Lemowie zamieszkali poza gettem. Zanim to się jednak stało, ukrywali się (za opłatą) w różnych domach, m.in. przy ulicy Kossaka (czy Kouska to niedokładny anagram tej nazwy?). Po „aryjskiej stronie” Lem pracował, żył ostrożnie, starał się nie wzbudzać podejrzeń – w każdej chwili jednak mógł zostać zdekonspirowany. No i zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy mieli tyle szczęścia i kontaktów – część jego bliskich zginęła w Zagładzie. Zresztą odczuł dobrze, co znaczy fart tuż po wkroczeniu Niemców, kiedy został zmuszony do wyciągania rozkładających się zwłok więźniów zamordowanych przez NKWD w katowni na Brygidkach. Paradoksalnie właśnie to zajęcie miało moc ocalającą, bo w mieście szalał pogrom.

Pisze o tym wszystkim w biografii Lema Agnieszka Gajewska (Stanisław Lem. Wypędzony z Wysokiego Zamku, 2021). Przytacza też odpowiedź na ankietowe pytanie „Przekroju” (1980) o trzy największe życzenia, w której Lem wylicza likwidację kłamstwa w życiu politycznym, całkowitą demilitaryzację Ziemian oraz trzecie życzenie, które „przewyższa nieziszczalnością oba wymienione”: „Życzę sobie otworzyć pewnego dnia oczy, aby przekonać się z satysfakcją, że wszystko, co się mnie i światu przytrafiło od mojej matury, było sennym koszmarem. Wyśniłem drugą wojnę światową, obozy koncentracyjne, okupację Polski i innych krajów, «ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej»”. Marzenie o przeskoku w czasie spycha te dywagacje na stronę wyobraźniową, na stronę fantazji i science fiction (które na potęgę eksploatuje motywy przebudzenia i time slip).

Urodziłem się 57 lat po Lemie. Zagładę odziedziczyłem w formie kulturowego kodu, w wersji doszczętnie spolonizowanej (słowo na Ż skutecznie wymijano) i upatriotycznionej (była to podręcznikowa martyrologia narodu polskiego). Minęły lata, nim ten kod złamałem i wypracowałem bardziej refleksyjne podejście do tematu. Dorastałem w nadwiślańskim traumalandzie, aż odkryłem, że Szoa jest również częścią mojej historii rodzinnej. Teoretycznie mógłbym więc mieć powody, by spróbować tricków, które odwracają bieg dziejów, ale nie korci mnie to w ogóle. Poza tym z dwudziestej podróży Tichego wyciągam wniosek, że przeszłości nie da się naprawić. Co nie znaczy, że jest ona jedna i niezmienna – jest mnoga, niezmierzona, a nawet niewymierna, wykraczająca poza historię i uobecniająca się bez ustanku, a do tego migotliwa i formująca się pod naszym spojrzeniem.

*
Tutaj docieram do kwestii fundamentalnej. Otóż Ijon Tichy mylił się co do natury czasu – to znaczy Lem kazał mu się mylić, bo zapragnął pobawić się jego kosztem, nasyłając na niego paradoksy chronoklazmu i zastawiając wnyki determinizmu. Fabuła Podróży dwudziestej idzie tak: Tichego nawiedza jego sobowtór i werbuje go do pracy w organizacji (kierowanej w przyszłości przez niego samego), zajmującej się naprawianiem historii. Chodzi o to, by dzieje powszechne „wyregulować, oczyścić, naprawić, wyrównać i udoskonalić, zgodnie z zasadami humanitaryzmu, racjonalizmu i ogólnej estetyczności”. Jednak wszystkie projekty korekt – od formowania się Ziemi, poprzez historię naturalną, po rozwój cywilizacji i historię polityczną – okazują się chybione. W wyniku niedbalstwa oraz tarć w zespole znane nam potworności podlegają dokładnej reprodukcji. Załamany Tichy postanawia zarzucić pętlę czasową na samego siebie z przeszłości, by zwalić na niego niewdzięczne i niemożliwe do wykonania zadanie.

Lem wysyła swojego barona Münchausena w tułaczkę po „łaciatym” Wszechświecie – miejscami deterministycznym, miejscami nie – i po nie mniej patchworkowym czasie, każąc mu powrócić z gorzką wiedzą: nie ma znaczenia, czy coś musiało się wydarzyć, czy tylko mogło, konieczność i przypadek zapadają się w nicość na cienkiej granicy, oddzielającej „jeszcze nie” od „już”. Innymi słowy, mimo iż przeszłość jest dziwna i monstrualna, akcydentalna i katastrofalna, to pozostaje nienaruszalna. Rozumiem to podejście, bawią mnie błyskotliwe paradoksy temporalne, zdaję też sobie sprawę z niewypowiedzianego wprost kontekstu biograficznego, mam jednak wątpliwości, czy takie postawienie sprawy służy chronomocji. No bo cóż można przywieźć z takiej ekspedycji? Zadumę nad nieodwracalnym, a niekiedy i niewybaczalnym? Melancholijną świadomość, że wszystko mija? Rozdrażnienie bezsilnych bogów, znających przeszłą przyszłość? Przerażenie dziejowym zamętem i nostalgię za teraźniejszością? Jak na tak ryzykowne wyprawy nie są to imponujące trofea. Poza tym zawsze ryzykujemy wpadnięciem w ponuro kiczowaty schemat, w rodzaju pięknej sierpniowej niedzieli roku 1939; wiemy, że dni wkrótce się dopełnią, i podglądamy z łezką w oku życie na Atlantydzie, ostatnie spacery i wypadki miłosne.

A przede wszystkim czas to nie długa kreska, po której da się łazić w tę i we w tę, to raczej środowisko (czyli to, co nas otacza i zawiera w sobie), wielowymiarowa przestrzeń i sieć relacji, w której się szamoczemy. Wędrowanie w przeszłość to nie taniec na linie ani zjazd tyrolką, lecz nurkowanie, przedzieranie się, opadanie lub wznoszenie, zależnie od konsystencji czasu, od jego zgęszczeń, rozrzedzeń i krystalizacji. Czas jest wielowarstwowy, pofalowany, porowaty, plastyczny i lepki. Mnożę określenia, żeby pochwycić jego tajemniczą naturę, podobnie jak czynili to mądrzejsi ode mnie. Nie mam wyjątkowo na myśli św. Augustyna z jego słynną maksymą, tylko Michela Serresa, wielkiego filozofa polichroniczności, który mówił o czasie wirującym, pogiętym i potarganym. W rozmowach z Brunonem Latourem (Éclaircissements, 1992) opisuje jego „przestoje, pęknięcia, otchłanie, kominy błyskawicznego przyspieszenia, rozdarcia, luki – wszystko to rozsiane losowo, przynajmniej w widocznym chaosie”. Przyrównuje go do ognia: „Czas wygina się i skręca; to byt, który należałoby porównać do tańca płomieni – tu poszarpanych, ówdzie pionowych, ruchliwych i nieprzewidywalnych”. Albo do perkolacji, czyli przeciekania, przesiąkania, jakże różnego od równomiernego upływu, który mu przypisujemy. W innym miejscu wyobraża go sobie jako zmiętą chusteczkę: zgniećcie ją – radzi – i włóżcie do kieszeni, a wówczas „dwa punkty, które były od siebie bardzo oddalone, nagle stają się sąsiadujące, a nawet się nakładają. A jeśli dodatkowo ją porwiecie w kilku miejscach, dwa punkty niegdyś bliskie mogą się znacznie oddalić”. Geometryczna wizja czasu stosuje się tylko do wyprasowanej chusteczki, a Serres proponuje topologię, która skupia się na zgięciach, fałdach i rozdarciach.

Nie da się puścić w ruch wszystkich tych metafor naraz, wybieram więc jedną z nich: czas jako przecier. Albo lepiej: pasata. „Trzeba zestawić słowo passer (przechodzić, przemijać) z wyrazem passoire (sito, cedzak) – powiada filozof. – Czas nie płynie, lecz przesącza się”. W procesie tym wytwarza się niejednorodna, pełna grudek i rozwodnień pulpa. W czymś takim ląduję podczas każdej podróży. Brodzę w tym po kostki, po łokcie, po szyję. Mam tego pełno w oczach, w uszach, na języku – i wracam do siebie oblepiony minionym. A wróciwszy, dostrzegam złożoną temporalność wszystkiego, co mnie otacza. Bo świat nie jest wyłącznie teraźniejszy. Najprościej wyjaśnić to na przykładzie przedmiotów. Serres wybiera motoryzację: „Weźmy pod uwagę samochód nowoczesnego modelu: jest on zbiorem rozmaitych rozwiązań naukowych i technicznych pochodzących z różnych epok; można go datować kawałek po kawałku: taka część została wynaleziona na początku wieku, inna dziesięć lat temu, a cykl Carnota ma prawie dwieście lat. Nie wspominając o tym, że koło sięga czasów neolitu. Całość jest współczesna tylko dzięki montażowi, projektowi, wykończeniu, a czasem jedynie przez próżność reklamy”. Latour ciągnie ten wątek gdzie indziej (La fin des moyens, 2000), skupiając się na skrzynce z narzędziami: „Młotek, który znajduję w swoim warsztacie, nie jest współczesny mojemu dzisiejszemu działaniu – nosi w sobie złożone fałdy czasu. Jedna z nich ma wiek samej planety, bo ruda, z której odlano metal, pochodzi z pradawnych złóż. Inna sięga wieku dębu, który dał drewno na trzonek. Jeszcze inna obejmuje dziesięć lat, które minęły od chwili, gdy młotek opuścił niemiecką fabrykę i trafił na rynek. Gdy biorę go do ręki, włączam swój gest w to, co Michel Serres nazywa bukietem czasów – wplątuję się w rozmaite temporalności, w różnice czasowe”. Każda technika przypomina ostateczne surrealistycznego Wybornego Trupa – „zaskakującą mozaikę połączonych elementów”. Ciekawe, co sympatyczni Francuzi powiedzieliby o moim miotłorowerze?

*
W ramach lotu próbnego przenoszę się o sto lat wstecz; akurat jestem w Paryżu, rozglądam się po okolicy. Miasto trawi gorączka 19. Tour de France i gigantycznej Międzynarodowej Wystawy Sztuki Dekoracyjnej i Wzornictwa, tygodnik „Le Nouveau Siècle” lansuje idee legionów narodowych, wzorowanych na włoskim faszyzmie, podczas gdy senegalscy pracownicy kolei strajkują, a Francuska Partia Komunistyczna potępia na kongresie kolonialną wojnę o Rif. Francis Scott Fitzgerald, świętujący sukces Wielkiego Gatsby’ego, spotyka się z Ernestem Hemingwayem, który dopiero co debiutował zbiorem opowiadań i przed wyjazdem do Hiszpanii kontempluje ostatnie chwile paryskiego „ruchomego święta”, sportretowanego w inny sposób, w opowieściach o flircie i kosmopolitycznym życiu, przez przyjaciela Marcela Prousta, Paula Moranda (L’Europe galante), dalekiego jeszcze od nacjonalizmu i antysemityzmu, którymi wsławi się w okresie współpracy z Vichy. Jednoręki Blaise Cendrars ogłosił właśnie przedziwną historię Johanna Augusta Sutera (Złoto), ale i tak w kawiarniach rozmawia się głównie o Fałszerzach André Gide’a, a w dziwności nikt nie przelicytuje surrealistów, z których jeden (Philippe Soupault, Voyage d’Horace Pirouelle) publikuje napisaną na szpitalnym łóżku w 1917 roku, po pierwszych lekturach Pieśni Maldorora Comte de Lautréamonta, historię swojego alter ego, pełną włóczęgi, przygód i zbrodniczych „czynów bezinteresownych”, a drugi (Antonin Artaud, Pępek otchłani) relacjonuje podróż w stronę halucynacji i obłędu… To tylko wyimek, fragment niewielkiego czasobrazu, mnogi i ruchliwy. Bez wątpienia trzeba będzie tu wrócić.

Lem natomiast ma trzy lata. Zachowało się jego zdjęcie datowane na 1925 rok: stoi na nim w kraciastym wdzianku, białych skarpetkach i czarnych bucikach, z rozdziawioną buzią, wpatrzony w punkt obok obiektywu. Lewą dłoń trzyma w kieszeni, prawą ręką przyciska do siebie misia, podobnego do milionów innych pluszaków. W Wysokim zamku (1966) będzie opowiadał o swoim lwowskim dzieciństwie ze swadą, starannie wymijając tematy żydowskie. I ja w tej chwili patrzę na niego jak na sympatycznego brzdąca z ulicy Brajerowskiej. Wiatr Historii nie zawodzi, nie słychać głosu z offu (opcja domyślna: Piotr Fronczewski, jak w filmie Po‑lin. Okruchy pamięci, 2008), który lokowałby tę scenkę w cieniu Nieuchronnego. Malec za chwilę nauczy się czytać, za pięć chwil wymyśli chronocykl – ten sam, który teraz, właśnie teraz, próbuję zawrócić, myśląc o skoku w jego pojutrze, a moje dzisiaj. Kto wie, może widzi zarys pojazdu gdzieś w powietrzu, tuż nad ramieniem fotografa, prześwitujący leciutko przez gęstą breję czasu?

25.03.2025
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.