Notuję tę patetyczną refleksję w niższych rejonach Linnahall. Przycupnąłem na murku, przed prostokątną niecką, którą wypełnia nieruchoma słona woda. Nad ciemną taflą ciągnie się murek – długi i wąski, niknący pod zadaszeniem. Wygląda jak wybieg na pokazie mody, tyle że prowadzi w wilgotny mrok. Z omszałego dna wyrastają zardzewiałe, urwane rury – widzę je poprzez falowanie trzcin. Za mną piętrzy się opuszczona budowla odgradzająca miasto od morza.
Do Tallinna przyjechałem wczoraj, po raz drugi po paroletniej przerwie. Tym razem przed podróżą poczytałem trochę literatury z krajów bałtyckich. Gdy tak robię, podróż w przestrzeni zmienia się w podróż w czasie – choć tylko wtedy, gdy tekst wplecie się w doświadczenie. Na razie to się nie zdarzyło, więc łażę po Kalamaja, po Sadama i Raua, łowiąc wrażenia i walcząc z leciutką melancholią (która napisała pierwszy akapit).
Część dorobku Valtona też dotarła do naszego socjalistycznego baraku via Moskwa, z podwójną pieczątką cenzorską – łącznie z tekstami pomyślanymi jako krytyka systemu. Przykładem nowela o sartre’owskim tytule Mur (z tomu Spiritual, przeł. Waleria Pawłowicz, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1988) z roku 1969, która opowiada taką historyjkę: przed fabryką stoi mur, stanowiący część dawnej fortyfikacji, dawno temu wysadzonej w powietrze i zastąpionej nowym ogrodzeniem, które „ciągnie się jednostajnie wzdłuż wybrzeża jakieś 2–3 kilometry, zajmując miejsce należne ludzkim domostwom”. Mieszkańcy ignorują tę pozostałość, sterczącą absurdalnie w okolicy kombinatu, jednak pewien mężczyzna co rano stawia się tam z młotkiem i dłutem. Po co marnuje swój czas na mozolną rozbiórkę? „Pokonywałem mury, burząc je – czyż nie brzmi to dumnie?”, tłumaczy. A zatem w grę wchodzi szlachetny idealizm z gatunku „Imagine no possessions”, a nawet, dlaczegóżby nie, „Imagine there’s no countries”… W tym kontekście całą przypowiastkę da się czytać albo jako uniwersalny bunt przeciw grodzeniom, albo jako odległe echo protestów studenckich i kontrkultury (które do Estonii nie dotarły), albo jako zapowiedź ruchów dysydenckich i końca sowieckiego systemu. Wciąż jednak pozostaje opierająca się interpretacji resztka, równie kłopotliwa co sam mur. Pod brukiem jest plaża, ale po co zajmować się stertą starych cegieł? Czy mogłaby ona robić za symbol zniewolenia? Czy plac fabryczny nadałby się na scenę dla Pink Floyd, aby Roger Waters mógł skandować „Tear down the wall!” tak długo, aż styropianowa replika muru raczy wymownie runąć?
W nowelce sprawa komplikuje się dodatkowo, gdy pewien staruszek, z upodobaniem obserwujący codzienną dekonstrukcję, przytacza miejską legendę. Mówi ona o złodziejach, którzy pewnej nocy forsowali przeszkodę, choć mogli z łatwością ją ominąć. Byli to podobno „zakochani w swoim fachu złodzieje, którzy z zasady nie szli na łatwiznę”. Stworzyli oni w ten sposób nie lada widowisko, gdyż „wszyscy strażnicy pobiegli oglądać tych dziwaków”. Nie, to nie jest prosta alegoria polityczna, już prędzej przykład północnego egzystencjalizmu, obnażającego ogólną absurdalność świata i szczególną bezzasadność ludzkich czynów. Mnie jednak u tego pisarza‑inżyniera intryguje co innego: słabość do niefunkcjonalnych i tajemniczych obiektów.
Kulminuje ona w opowiadaniu Pętla (przełożonym z estońskiego przez Aarne Puu). Jego bohater przemierza równinę. Ma do wyboru dwadzieścia równoległych dróg, z których dziewiętnaście jest bezpiecznych, na jednej zaś znajduje się pułapka: kilka pali, stalowe liny, pętla… Nietrudno ją wyminąć, a jej mechanika i przeznaczenie wydają się aż nadto jasne. Na czym polega podstęp? To pytanie intryguje mężczyznę, który zbliża się i zaczyna testować urządzenie: wkłada do pętli rękę, wchodzi w nią, tłucze rękami o grunt… Aż w końcu lina zaciska się wokół jego tułowia: „okazało się, że była to najzwyklejsza pułapka”. Mężczyzna czuje ból, upokorzenie, złość na siebie i wstyd przed potencjalnym wybawicielem, ale nie potrafi zmienić swojego położenia. Valton pointuje zaskakująco: „Tak więc pozostał w pułapce i przebywa w niej po dzień dzisiejszy, o ile jakiś przypadkowo przejeżdżający tamtędy traktorzysta lub kierowca nie wyzwolił go stamtąd. To ostatnie rozwiązanie jest w miarę prawdopodobne. Chociażby dlatego, że dobro musi zwyciężyć zło, a każda historia powinna mieć swoje szczęśliwe zakończenie”.
Potem jednak otrzymujemy dwie fabularne wariacje. W pierwszej bohater odkrywa, że pozycją, w której lina dokucza najmniej, jest klęczenie. Zaczyna się przyzwyczajać do tej pozycji. Przyzwyczajenie, jak wiadomo, zmienia się w drugą naturę, choć on jeszcze cierpi: „Widocznie potrzeba na to kilku pokoleń, aby mutacje stały się dziedziczne. […] Żeby wyhodować człowieka, dla którego zaciśnięta wokół tułowia lina byłaby tak samo naturalna, jak krawat na szyi”. W ostatnim członie minitrylogii mężczyzna uznaje, że lina jest tym, co go łączy ze światem – „jego prawdą, wiarą, nadzieją, miłością”. A gdy nocą pojawiają się „ludzie o poważnych twarzach” gotowi go uratować albo (cóż za kapitalna niejasność!) sfilmować, on protestuje. „nikt nie powinien ratować go wbrew jego woli”. Sytuacja wydaje się beznadziejna: „Mogliśmy rano powstrzymać go od wejścia w pętlę, prawdopodobnie potrafilibyśmy uratować go wieczorem od hańby, lecz jak możemy poradzić sobie z jego nocnym szczęściem i pochwałą stalowej pętli?”. W każdym zakończeniu Valton pozwala sobie na ironiczne touché: „Wiemy na pewno, że w stepie zaświta dzień i jakiś wędrowiec wyzwoli z więzów naszego spragnionego męczennika, z więzów, w które wpadł przypadkiem. I nasza nieco przydługa historia będzie miała nareszcie szczęśliwe zakończenie”.
Bardzo kafkowska ta parabola – wygląda trochę jak historia o bramie i strażniku, tyle że podana na odwyrtkę. Ale ja ją czytam inaczej: jak przypowieść o żelaznej klatce nowoczesności. W jaki sposób, zapytajmy po weberowsku, postawienie na biurokrację, wydajność i racjonalizację miałoby wyzwolić ludzi? Czy nie jest tak, że od początku wiedzieliśmy, jak to się skończy? Idąc dalej, czy wybór akurat tej trasy przypisać przypadkowi, fatum czy zbiegowi okoliczności? Czy istnieją alternatywy i dokąd dotarlibyśmy równoległymi drogami? Wreszcie: czy suflowane szczęśliwe zakończenie powinniśmy uznać za cel naszych dążeń? Za pochodną mitów o zbawieniu i wszystkich „boskich komedii”? Za utopię, miraż wygenerowany przez optymistyczne historiozofie, te oświeceniowe i te marksistowskie? Czy nadal wierzymy, że „zło musi być ukarane, a historia powinna mieć szczęśliwy koniec”? A może to po prostu drwina z ludzkich słabości, zwanych ciekawością oraz potrzebą sensu?
Stojąc w najwyższym punkcie, patrzę wstecz – na miasto i na ostatnie półwiecze. Zresztą jedno pokrywa się z drugim, bo prócz gotyckich i barokowych akcentów, skyline Tallinna współtworzą żagle jachtów, maszty zatopionych statków, udostępnionych turystom, ponury gmach Patarei – carskiej baterii nabrzeżnej, zaadaptowanej na więzienie, kominy nieczynnych fabryk, drapacze chmur Maakri i cztery terminale promowe. Linnahall przypomina, jak tyle innych budowli w Europie Środkowej, o historii politycznej przemocy, o dekadach zwasalenia. Poświadcza rozmach nowoczesności radzieckiej, jej efekciarstwo, fuszerkę i nietrwałość. Jeśli spojrzeć z szerszej perspektywy – choćby takiej, jaką Aleksandr Etkind kreśli w eseju Rosja kontra nowoczesność – ów kolosalny kloc staje się monumentem wschodniego wariantu modernitas: manifestuje się w nim potęga państwa i obojętność na potrzeby ludzi. Niewykluczone, że Valton czyni do tego aluzję, raz za razem nazywając równinę „stepem”; jeśli wpadnięcie w tę pułapkę „było nieuniknione”, to za sprawą pechowego położenia geograficznego.
Tak, pode mną i wokół mnie beton, zwały betonu nad betonowym morzem. Betonowe części kompleksu sportowego tracą swoją funkcję, stają się niczym więcej niż betonem, gubią też związek ze sobą nawzajem – łączy je jedynie blaknąca historia i subtelny wątek erozyjny. Spojrzenie na miasto odsłania jego warstwy, ale zamiast „palimpsestu” widzę niejednorodny i wielofazowy kompozyt, beton ścian, filarów, wiaduktów, betonocośtam i beton tout court. Bliżej morza walają się płyty ze zbrojonego betonu – rozrzucone, najeżone stalowo – fale uderzają w nie z impetem lub podmywają je chytrze, trwa cichy wyścig rozbrojeń i rozkruszeń. Był wszędzie podczas mojej podróży – na wybrzeżu, od Kadriorg po Pirita, wzdłuż nabrzeża Dźwiny i w całej Rydze, w porcie w Helsinkach i w centrum miasta – jak obsesyjny lejtmotyw epoki. Tutaj, na Linnahall, sam sobie postawił monument.
Przez pięćdziesiąt lat nowoczesność zdążyła się brzydko zestarzeć, a on trwa, szpetny i bezużyteczny, obcy miastu i jego mieszkańcom. Wiadomo, ma swój mroczny urok. Podoba się młodzieży, która lubi oglądać potężne jednostki mieszkalne, wille, bloki i barbicany widziane z lotu drona, na czarno‑białych klipach, gdy w tle pulsuje głucho jakiś post punk czy new wave. Podoba się też starszym – zżeranym przez czarną żółć artystom, romantykom ruin, wielbicielom Brutalisty. Ale to nie jest przestrzeń życia. Wiemy o tym aż nadto dobrze, przychodzimy tu ponapawać się postapo, zanotować zawroty głowy, po czym uciekamy do średniowiecznego centrum lub futurystycznego Rotermann City.
Beton, oznaczający stagnację i martwicę, to symbol czasów powojennych, epoki masowej odbudowy miast i nowych osiedli. Sen wczesnego modernizmu (Le Corbusier, Bauhaus) wyrodził się w powierzchowną drzemkę, w nieszczęśliwe, letargiczne trwanie na granicy jawy. Beton oznacza też brak wątpliwości – pewność, która wcześniej czy później musi okazać się złudna. W powieści Thomasa Bernharda (Beton, 1982; wydanie polskie Oficyna Wydawnicza
Zaskakującej odpowiedzi udziela Anne F. Garréta – francuska powieściopisarka, członkini OuLiPo – w Dans l’béton (2017), humorystycznej narracji, której akcja toczy się we Francji lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Narratorką jest dziewczynka, której ojciec to maniakalny budowniczy, przekazujący dzieciom wyłącznie wiedzę o betonie. Całe jego istnienie sprowadza się do wyrabiania i wylewania cementu oraz naprawiania betoniarki. Jego obsesja przytłacza rodzinę – dzieci są wiecznie brudne, matka załamana. Beton miał symbolizować nowoczesność, a stał się przyczyną degradacji życia – całkiem dosłownie, bo dach domu się zapada, a jedno z dzieci grzęźnie w stygnącej brei. Próbując uratować córkę, ojciec chce rozbić beton młotem; to scena groteskowej porażki męskości i tradycyjnego rodzicielstwa. Ostatecznie sytuację ratuje babcia; dzięki niej narratorka dostrzega kruszenie się struktur, brak stabilności emocjonalnej, systemowe uwięzienie w klasowych i językowych strukturach. Ale Garréta nie pisze paraboli jak Valton, nie lubi też Bernhardowskiego mroku. Serwuje nam odjechaną narrację bardzo à la Raymond Queneau (ten od Zazie w metrze): deformuje ortografię i gramatykę, tworzy język infantylny, inwencyjny i fonetyczny. Zaczyna od takiej frazy: „Beton to nie jest robota dla pedałów” („Le béton, c’est pas un métier de pédés”). To pierwsza wprawka w robocie, która polega na nicowaniu języka. Gdzie zacząć? – pyta autorka. – Od końca? Od środka? A gdzie jest środek? „W gównie nie ma środka – jest tylko gówno. W betonie tak samo”. Betonem/gównem są światopoglądowe gotowce i językowe klisze, z których lepi się fikcyjny świat tylko po to, by go rozwalić od środka. A więc z tej klatki jest jednak wyjście – przez wyobraźnię, humor, niefrasobliwość, prowokowanie krótkich spięć między słowami.
Niemniej rzeczywistość rządzi się własną, pozaliteracką logiką. Linnahall ma zostać przebudowane. Powstanie tu obiekt sportowo‑rozrywkowy, budynki publiczne i biblioteka, hotel i kasyno, galerie handlowe, fontanny i parki. Będzie czysto i elegancko, przyjemnie i drogo, bo każdy lubi komfort i all you need is loft. Będzie postindustrialnie, odrobinę postmodernistycznie, a przede wszystkim ani trochę postsowiecko: to widmo trzeba wyegzorcyzmować, wygnać lub unicestwić. I bardzo słusznie, zwłaszcza że Rosja jest blisko i szczerzy się groźnie (przypadek sprawił, że żegnam się z miastem w Dzień Przywrócenia Niepodległości, gdy rozświetlają je flesze i fajerwerki). No więc powinienem się cieszyć i cieszę się. Miasto ma być dla ludzi i służyć życiu. Dlaczego więc jakaś cząstka mnie odczuwa – już teraz, przez antycypację! – smętną zadumę nad przemijaniem? Skąd ta tęsknota za kamiennym zakalcem? Bo odcisnęła się w nim historia tego miasta. Bo to gigantyczny alfabeton, cierpliwie literujący rozpad. Monstrualny tallinngram, równie śmiały, kłopotliwy, nadmiarowy, nietrwały i niepotrzebny co pisanie. Ale życie jest gdzie indziej i całe szczęście za chwilę się tu zjawi, by go połknąć i przetrawić.
