06/2024

Paweł Rzewuski

Cicha 1603/1629

Izrael ze znudzeniem przestawiał gliniane kubki, patrząc na wnętrze ciemnej karczmy. Czuć w niej było czosnkiem, piwem i ludzkim potem. Karczma dzierżawiona przez Izraela od waćpana Krochowskiego była źródłem jego radości i zarazem wieczną zgryzotą. Drzwi zamknęły się z jękiem, kiedy do przydymionej izby wszedł nowy podróżny, wpuszczając razem ze sobą chłód listopadowej nocy z jego oblepiającą ciało wilgocią. Starzec o zakrytych bielmem oczach, oparłszy się na kosturze, pokręcił głową w lewo i prawo, niby to nasłuchując, niby to węsząc niczym ogar. Zebrani poczuli zapach dziwny, jakby nadpsutego mięsa, pomieszany z nutą bagna albo ziemi, silny na tyle, że przebijał się nawet przez zwyczajny stęchły zapach karczmy. Za ślepym starcem, którego białe oczy świeciły w półmroku, do przybytku Izraela wczłapał wyrostek, lat może dwunastu. Chłopak był niezwykłej urody, podobny do archanioła. W jego obliczu nie kryła się inteligencja, ale jakaś dziwna melancholia wymieszana z bezmyślnością, co wedle Izraela było niebezpiecznym połączeniem, zwłaszcza że ów młodzian był w szlacheckim kontuszu. Ale co biedny Izrael mógł o herbowych wiedzieć.

Ślepiec wraz ze swoim towarzyszem usiadł przy jednej z ław i pociągnął sowity łyk piwa z cebrowego kufla. Po kilku chwilach wokół nich zaczęli zbierać się pozostali goście, wyraźnie przyciągnięci jakąś tajemniczą siłą. Wiekowy mężczyzna, posiliwszy się i napiwszy, zaczął snuć opowieść, na którą najwyraźniej namówili go współbiesiadnicy, a widząc zasłuchane twarze, nawet Izrael zdecydował się podejść bliżej.

– Idziemy z ograbionej haniebnie przez mości Andrzeja Firleja ławry Zaśnięcia Matki Bożej, a pielgrzymujemy teraz do Lwowa pokłonić się przed obrazem Matki Bożej Łaskawej z cudów słynącym. Ślubowałem pokłonić się Maryi i tam, i w innych miejscach – powiedział ślepiec.

– A czemuż to? – zapytał ktoś.

Ślepiec zastanowił się, zamyślił, po czym z wolna odpowiedział.

– Chcecie usłyszeć historyję? Było to, panowie bracia, roku pańskiego 1619 po przyjściu Pana naszego Chrysta na świat – mówił głosem czystym i melodyjnym, niepasującym do jego powierzchowności i tym dziwniejszym dla starego Izraela – a zatem w dwunastym roku z Bożej Łaski miłościwie panującego nam króla Zygmunta III Wazy, we wsi Miszków, w ziemi małopolskiej…

*
Ciepły wiatr łagodnie kołysał gałęziami rozłożystego dębu. W jego cieniu z jedną ręką wsuniętą pod głowę drzemał mężczyzna. Nie byle jaki, bo szlachcic odziany w czerwony, prawie że purpurowy kontusz, pod nim zaś, w żupan w tym samym kolorze, nabijany srebrnymi guzami wielkości małej główki maku, całość związana pasem słuckim w kolorze dojrzałej pigwy. Druga ręka, z której kołnierz kontusza odwinął się nieznacznie, ukazując gołą skórę przedramienia pokrytą śladami dawnych blizn, pamiątek po awanturniczym życiu, ściskała kieszonkowe wydanie nauk ariańskich. Jan Werner, pan na Miszkowie, zażywał poobiedniego wypoczynku. Smukła dłoń o czterech palcach, jeden bowiem, serdeczny, utracił podczas wojennej wyprawy, puściła mimochodem książkę, gdy wyjątkowo duża końska mucha zaczęła zbyt energicznie chodzić po wygolonej głowie śpiącego. Owad odleciał, acz niedaleko, gdyż zaraz usiadł na Janowym nosie. Werner pacnął się w policzek, co go rozbudziło. Mucha zaś niespiesznie przysiadła na drzewie, patrząc stamtąd na wyrwanego z drzemki męża.

– Papa! – Do jeszcze cały czas rozespanego umysłu Jana trafił najpiękniejszy z dźwięków, słowo wypowiedziane przez jego ukochaną córuchnę Jadwinię. Werner spojrzał na nią z nieskrywaną radością i podkręcił blond wąsa. Dla wielu Jadwinia sprawiała wrażenie dziewczyny dziwnej i tę dziwność, będąc człowiekiem traktującym siebie i rzeczywistość serio, Jan Werner zauważał. Można by szukać różnych sposobów, aby łagodnie czy wręcz, jak to się mówi, dyplomatycznie podjeść do sprawy Jadwini. Jednak nawet sam pan na Miszkowie wiedział, że takie rzeczy nie mają racji bytu i świat trzeba nazwać zawsze tak, jak na to zasługuje, czyli po imieniu. Jadwinia, chociaż byłą dziewczynką nad wyraz urodziwą, o pięknych czarnych włosach i wielkich oczach, w których można było się łatwo zagubić, była, jak to mawiali starożytni – mente captus, na umyśle niezdrowa, czy też, jak mówili ludzie prości, po prostu durna. Wiedział to każdy, kto miał okazję chociaż raz dłużej z Jadwinią porozmawiać. Ba, i nawet to było aż nadto, bo starczyło zadać dziewczynce jakiekolwiek pytanie, żeby zrozumieć, że zna ona jedno tylko słowo, które brzmi papa. Jak się stało, że Jadwinia nie zaczęła nigdy mówić więcej, nie wiadomo. Jej matka, pani na Miszkowie, Urszula z Bajkowskich, była przekonana, że taka się biedaczka urodziła. Dzieliła to przeświadczenie z mężem, za to nie zgadzała się na nie jej matka, pani Anna Bajkowska, która utrzymywała, że był to urok rzucony w złości na rodzinę. Nikt jednak nie wiedział, dlaczego miałby ktoś przekląć Jana Wernera, bo choć nie podzielał rzymskiej wiary swoich sąsiadów i swojej teściowej, był w okolicy lubiany i szanowany. Z gospodarzami nie wchodził w zwadę, wręcz przeciwnie, zawsze należał do tych, którzy spory łagodzili, i gdyby nie to, że przyjęta przez niego konwersja zabraniała mu piastować urzędy ziemskie, niechybnie na którymś z sejmików pana Jana powołano by na urząd sędziego.

Werner nie urodził się arianinem, lecz świadomie wybrał tę wiarę. Do zboru poszedł drogą znaną w Rzeczypospolitej. Urodził się w rodzinie katolickiej, w rodzinnym Miszkowie, w ziemi małopolskiej. Ojciec jego, Gabriel, postanowił sprzedać jedną ze swoich pięciu wsi i najstarszego syna wysłać na peregrynacje po Europie. Młody Jan, jak wyjechał, będąc wiernym synem kościoła rzymskiego, tak idąc w ślad za Lutrem, wiarę swoją utracił w Wiecznym Mieście, żeby najpierw przystać do kalwinistów, a następnie skierować swoje myśli ku antytrynitarzom, zwanym w Polsce i na Litwie braćmi polskimi. Tak też swoją naukową edukację zakończył nie w Padwie czy w Norymberdze, ale w Rakowie. W ten sam czas ojciec jego podupadł na zdrowiu na tyle znacząco, że musiał młody Jan zająć się majątkiem. Rychło ożenił się z Urszulą, która urodziła mu pięcioro dzieci. Troje z nich dożyło wieku uprawniającego je do uznania za prawie dorosłych. Jadwinia urodziła się taka, jaka się urodziła. Co innego jej dwaj młodsi bracia, Piotr i Andrzej, którzy rośli na młodzież dzielną i skorą do niemałej odwagi, chociaż mieli dopiero lat odpowiednio – dziewięć i jedenaście. Był we dworze i siostrzeniec Jana, przygarnięty po przedwcześnie obumarłym bracie Samuel, młodzian liczący szesnaście wiosen.

– Papa – głos Jadwini, lekko zachrypnięty, na dobre wydobył Wernera z odmętów sennych marzeń, w czym pomogło również jej natarczywe wkładanie mu czegoś w spracowaną dłoń.

– A cóż to, córuchno? – Jan zamrugał zdziwiony.

– Papa! – Jan nauczył się odczytywać, co chciała mu córka przekazać, jedynie po intonacji, z jaką wypowiadała to jedno znane jej słowo. Teraz wiedział, że chce ona wyrazić radość połączoną ze zdziwieniem.

– Mak? Mak w kwietniu? Dziwne to rzeczy – powiedział bardziej do siebie niż do córki. Faktycznie, kwiecień roku pańskiego 1619 był ciepły, ale nie aż tak, aby kwitły już maki. Zwłaszcza że pierwsze cieplejsze dni dopiero co się pojawiły.

– Papa?!

Zafrapowany Jan ściskał w dłoni maki, a mówiąc precyzyjnie, upleciony z nich misterny wianek. Dotykał płatków, których czerwień przypomniała mu rubiny, a która ze swojej czerwoności przechodziła w czerń. Nagle poczuł dziwne ukłucie w sercu. Sprawiło ono, że mimo wyjątkowo ciepłych promieni słońca powiało mu skądś chłodem. Z lekkim ociąganiem otrzepał się, poprawił kontusz, podniósł leżącą na ziemi książkę i ruszył ku dworowi, trzymając w jednej dłoni dłoń swojej córki, a w drugiej ten dziwaczny wieniec z maku i książkę.

Tymczasem w gościnę zajechał właśnie dawny towarzysz Jana, pan Stanisław Wróblewski. Wieniec z maku trafił do sieni na ławę, rzucony lekko niedbałym ruchem, Werner zaś, otoczywszy ramieniem przyjaciela, zaprowadził go do izby jadalnej, gdzie właśnie na stół podawane były dania obiadowe.

Siedzieli w pięciu. Jan, Samuel, głuchy już jak pień Antoni, jakiś ich daleki krewny, który po długim i burzliwym życiu, kiedy to między innymi został pojmany w jasyr i tam bardzo srogo doświadczony, teraz, niczym Jadwinia, był raczej niegroźnym cichym wariatem. Towarzyszem pana Stanisława był milczący szlachcic. Przedstawił się pomrukiem, z którego Jan wnioskował, że ma do czynienia z Markiem Więdzisłowieckim, podsędkiem.

– A cóż to sprowadza waćpanów? – powiedział, gdy tylko podano pieczyste i węgrzyna. – Ciebie, Stanisławie, dawno w naszych stronach nie było.

– Będzie ze sześć wiosen, jakoś tak mi się to wylicza. Wcześniej jeno tylko listy słaliśmy. Pamiętam, że za dziedzictwa naszego króla Stefana częściej was odwiedzałem.

– Tak było. – Pokiwał w zadumie Jan Werner.

– Tak, tak. Pięknie żeś się urządził, panie bracie, widzę dębiną rozbudowane kolejne izby, a i dziatek więcej się pojawiło w obejściu. Bo ja to tylko Jadwinię pamiętam. – Stanisław Wróblewski rozejrzał się po izbie zdobnej w purpurowe kobierce. Wbił wzrok w gospodarza, który siedział na czerwonych poduchach oparty o ścianę. Wisiały na niej szable, czekany i miecze, dowód na dawne wojownicze życie. – Kiedy to było, kiedy to było. Pamiętam jeszcze, jak razem smoliliśmy cholewki do panny Anny – rozmarzył się Wróblewski.

Chłód uderzył w piersi Jana Wernera, którego twarz tylko na chwilę przybrała wyraz nieco mroczniejszy, zniknęło to jednak na tyle szybko, że nawet panu Stanisławowi wydawało się, że mogło mu się przewidzieć.

– A powiedzcie – odezwał się gospodarz – co tam słychać w ziemi przemyskiej?

– A, Janie kochany, jezuity, te psie syny, w siłę rosną i zaczynają się panoszyć. Od króla na wszystko mają glejt i nie tylko was, reformowanych, zaczynają dręczyć, ale i nas, dobrych katolików, co nie chcą w ich szaradach brać udziału. Jest ten kaznodzieja króla, jegomość Skarga, pies jeden, co nawołuje do rwetesu. – Wróblewski machną ręką od niechcenia. – Sił braknie, co by język strzępić. A u was jak? Jak kalwinczynkom się żyje?

– Ja już nie kalwin – wypiął pierś Jan Werner. – Zmieniłem sztandary moje.

– Co powiadasz, panie dzieju?! Na jakież to, bo chyba nie wróciłeś na łono kościoła rzymskiego? – łypie na niego okiem wesołym Stanisław, ale też bacznie obserwuje swojego towarzysza. – Jakoś o to nie podejrzewam.

– Bratem polskim zostałem, Socycjanta nauki przyjąłem.

– Coś pan? – odezwał się po raz pierwszy milczący do tej pory towarzysz Stanisława, Marek Więdzisłowiecki. Wstał energicznie, tak że zatańczyły na stole kielichy z węgrzynem. – Tyś mnie, Stanisławie, do takiego psubrata przyprowadził?! Do domu pogańskiego?!

– Waż słowa – Jan wycedził przez zęby, wstrzymując jednocześnie rękę ozdobioną sygnetem.

Naraz w izbie się zrobiło lodowato. Zazgrzytały zęby, groźnie strzelił ogień na kominku.

– Pax między chrześcijany. – Stanisław powstrzymał ręką swego towarzysza.

– On nie chrześcijanin – wycedził Marek. – Heretyckie nasienie. Tfu, zaraza diabelska.

– Coś powiedział?! – Teraz wstał też czerwony już na twarzy Samuel. – Odszczekaj. O wuju moim mówisz!

– Pax, PAX. – Jan położył rękę na jego ramieniu. – Stanisław kochany nasz ma rację, pax.

– A ty co, młodziku, takoż heretyk? – indagował podsędek.

– Nie, ja katolik – żachnął się Samuel. – U nas w domu wolność.

– Heretyki…

– Zawszaniec i rzymski pies.

– Ja tego nie puszczę płazem! – wycedził przez zęby podsędek. Oko mu błyska złowieszczo, rozpala się jakiś nowy ogień.

– To tu i teraz! Do krwi pierwszej!

– Do krwi! Chociaż wy to się brzydzicie ponoć szablą robić.

Jan spojrzał niepewnie na swojego druha Stanisława, ten bezradnie rozłożył ręce.

– Nie wiem, co za czart wstąpił w pana Marka – szepnął w ucho Janowe. – Zawsze był to człowiek stateczny i spokojny, rozumiejący inność.

– I ja nie wiem, co Samuela tak zapiekło, owszem, chłopak gorączka, ale takim go jeszcze nie widział.

– Ja za wuja honor się biję, bo wujowi nie wolno, co szanuję – odezwał się Samuel, który słyszał ich wymianę zdań. – Dlatego ja będę za honor nasz, Wernerów, bić się. – Uderzył się w pierś, aż huknęło.

Wydarzenia potoczyły się szybko, za szybko, jak potem można było powiedzieć. Na uklepanym dziedzińcu dworskim znaleźli się wszyscy domownicy, widowisko, które miało się rozegrać na ich oczach, nie zdarzało się przecież na tyle często, aby mogli je beztrosko przegapić. Stała więc szerokim kołem i cała izba służebna, i rodzina Wernera, wreszcie i sam Jan ze Stanisławem patrzący zafrapowani po sobie.

Samuel z podsędkiem skrzyżowali szable w pojedynku. Zrazu wydawało się, że synowiec Wernerowy jest bez szans. Przeciwnik jego, mimo że starszy, okazał się silniejszy i szybszy.

Jadwinia, w której duszy trzepotać zaczął malutki ptaszek strachu, ze łzami w oczach opuściła straszliwe widowisko. Bała się o swojego kochanego kuzyna, który okazywał jej wiele miłości i dawał radość. Nie byłaby w stanie wyrazić tego, ale potrafiła pomyśleć, a raczej poczuć. I z tym też poczuciem, gnana jakąś nagłą siłą, wbiegła do dworu.

Ani Samuel, ani Więdzisłowiecki jeszcze nie puścili juchy z ciała, ale widać było, że zmęczenie zaraz dopadnie młodego Wernera. Na jego młodzieńczym czole pot perlił się coraz większymi kroplami. I kiedy już wszyscy byli pewni, że podsędek dokończy dzieła i zamarli w oczekiwaniu ostatecznego rozstrzygnięcia, los odmienił się przedziwnie. W chłopaka jakby nowa siła wstąpiła, skontrował odważnie, co zaskoczyło pana Marka, tak że zatoczył się w tył. Samuel nie zaprzestał zaciekłych ataków. Kąsała jego szabla tu i tam. Lęk zrodził się wśród zebranych, czy przypadkiem nie do krwi pierwszej, a ostatniej starcie trwać będzie. Wreszcie kończący cios zadał szesnastolatek, a z gracją taką, jakby coś w niego wstąpiło nieziemskiego. Cięcie czyste i lekkie ledwie musnęło twarz Wędzisłowieckiego, pozbawiając go samego czubka nosa. Padł wtedy podsędek na klepisko, obiema dłońmi twarz ściskając.

– Coś mi się widzi, że pan Marek będzie teraz jak świnia wyglądał – rzucił niedbale Samuel. – Jesteś waść świnią, to i świński wygląd się należał.

Ciżba zebrana zaniosła się śmiechem. Jadwinia, która tymczasem wygrzebała rzucony w kąt wieniec makowy, przybiegła do zziajanego, parującego ciepłem Samuela i wtuliła się w niego.

– Z diabłem, ja widzę, konszachty macie. – Raniony podsędek splunął śliną wymieszaną z krwią.

– Nie diabła to sprawa, ino waćpan rękę masz słabą – odezwał się Jan, wziąwszy się pod boki.

– Mówię wam, żeście z diabłem w konszachtach. Bodaj moja noga nigdy tu nie postała. Ale jeszcze wrócę.

– Nie czekamy. – Samuel odwrócił się na pięcie i nagle w jego oku pojawił się taki błysk, że nawet Janowi się zrobiło jakoś straszno w sercu, przez chwilę bowiem wydawało mu się, że swojego wychowanka nie poznaje. Z pretensją do młodzieńca zaraz dopadła ciotka Urszula, łajając go niczym smarkacza, a ten tylko patrzył się ponad nią gdzieś w las.

Stanisław Wróblewski został u Wernerów do Świąt Zmartwychwstania Pańskiego. Siedział więc i biesiadował, ale i przy gospodarskich sprawach pomagał. A chociaż z pozoru wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku, to był to tylko pozór, niczym dywan przykrywający zniszczoną podłogę, której deski przegniły. Zaczęły się bowiem w Miszkowie dziać rzeczy, które wymykały się pojmowaniu przez człowieka prostego, nawykłego do wiary chrześcijańskiej…

Kiedy w Niedzielę Palmową wierni weszli do kościoła, Jan Werner stał pod rozłożystą lipą i wpatrywał się w krajobraz. Zapalił swoją fajeczkę z tytoniem i manifestacyjnie odwrócił się od świątyni.

Nikt nie wiedział, jak to się stało, że zawsze grzeczna w kościele i zasłuchana w Słowie Bożym Jadwinia nagle była coś niespokojna. Być może sprawiły to słowa księdza. Kapłan z ambony odczytywał duże fragmenty z harfy duchowej księdza Laterny. Grzmiało z nich potępienie dla całego narodu ludzkiego, nie tylko tych, którzy są największymi grzesznikami. A może powód był inny, może były nim obrazy wiszące w bocznej nawie albo zajączek światła, co przez witraże padł na sukienkę dziewczynki. Faktem jest, że Jadwinia nagle wstała i nie zważając na wykrzykiwane zduszonym szeptem słowa matki, wyszła z kościoła.

Gdy tylko przekroczyła próg, zaczęła biec gdzieś przed siebie, ale nie przez pole w stronę domu, lecz w przeciwnym kierunku, ku lasowi. Dziwne to było, las ten bowiem zawsze wzbudzał w niej jakiś lęk irracjonalny. Nigdy się do niego nie zbliżała.

[…]


[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.