Gniewny. Pryncypialny, aż do szukania dziury w całym. Płynący pod prąd, dociekliwy, harcownik raczej niż strateg. Zaczepny, by nie rzec: czepialski. Nie jest przecież tak ceniony za „Dekadentyzm” warszawski, pracę habilitacyjną z 1964 roku, ani za zapiski „Leopolity”, jak podpisywał się (z upływem lat był to pseudonim coraz bardziej przejrzysty) na łamach paryskiej „Kultury”. Nawet nie za rozważania o „zasadzie narodowej”, czyli modalnościach i konsekwencjach istnienia narodów jako składowej (czasem konstytutywnej) nowożytności.
Nie, urzeka jednych (a jest solą w oku innym) jego pryncypialność w stosunku do własnego zaangażowania w komunizm przez tuzin pierwszych lat Polski Ludowej, aż do Października. Ta pryncypialność, podkreślanie własnej odpowiedzialności wydają się u Zimanda niemal obsesyjne, tym bardziej że od końca lat sześćdziesiątych
Oczywiście można próbować ukręcić z tych słów biczyk (wątły, niczym z piasku) na dominującą wśród inteligencji PRL-owskiej postawę samousprawiedliwienia wszystkich zaangażowań lat 1945–1989. Ta postawa historycznie wygrała, próby zadawania pytań o odpowiedzialność dawnych pryszczatych, wykładowców Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR czy potulnych pracowników IBL nieodmiennie, już od czasów pierwszego wydania Hańby domowej Jacka Trznadla, wywołują gniewną reakcję. Stawiającym te pytania zarzucano już to moralizm, już to prokuratorską dociekliwość, już to spóźniony antykomunizm, kunktatorski triumfalizm „czwartej brygady” – i przeciw podobnym replikom ostać się mógł właściwie jeden Zimand (może wsparty jeszcze przez Andrzeja Biernackiego czy Zbigniewa Herberta). Nie sposób było mu wytknąć ani kunktatorstwa, ani moralizmu, miał tylko to jedno: słówko „nie”, surową stanowczość, skorpionowy kolec wbijany sobie i innym.
O rozstrzeleniu jego zainteresowań wiele napisano: o przerzucaniu się od socjologii po biografistykę, od filmoznawstwa po historię kultury przełomu
Stąd pewnie Zimandowska formuła „szkiców”: czy zaczerpnął ją od Borysa Eichenbauma (Szkice o prozie i poezji), którego przekładał w początku lat siedemdziesiątych
Czytane po trzydziestu latach od pierwszej publikacji książkowej, po kilkudziesięciu od powstania pokazują, jaki kłopot można mieć z Zimandem, choćby czytając go w trybie zapisów niczym z „Archiwum Historii Filozofii i Myśli Społecznej” (na łamach którego to rocznika też publikował). Takie to rozpoznawalne i nużące: ta ambicja wypowiedzenia się na możliwie wiele tematów – i wiążącego, rozstrzygającego podsumowania zagadnień tak gigantycznych, że po prostu wymykających się pojedynczemu tekstowi; ta przeszkoda nic jednak nie znaczy dla autora, który usiłuje uporać się z fenomenem genezy, praktyki i porażki komunizmu (ze szczególnym uwzględnieniem jego odmiany polskiej) na siedemdziesięciu stronach, z genezą narodów – na ich tuzinie. Ta terminologia filozoficzna używana zbyt hojnie, jakby z nieuświadomioną potrzebą zabłyśnięcia (ot, choćby rozróżnienie zdań przygodnych, analitycznych i syntetycznych a priori przy okazji rozważań o odmianach antysemityzmu i antypolonizmu albo wtrącane mimochodem „Nie mam się za naiwnego epigona Aufklärung”). To, nieuchronnie robiące wrażenie chaotycznego, przerzucanie się między źródłami, świadectwami i opracowaniami bardzo różnej wartości, niczym w zapiskach dyletanta (którym Zimand wszak nie był!), tworzącego swoje „opisanie świata” w oparciu o odziedziczony kufer z podręcznikami o pożółkłych lub naddartych okładkach. Te resentymenty, szybkie szarże, szpile pod adresem osób trzeciorzędnych z punktu widzenia poruszanej kwestii. Jest to oczywiście perspektywa raczej zoila niż kamerdynera, ale i tak nużąca: po co komuś, przy okazji wstrząsających rozważań o bezdrożach asymilacji, przypomnienie drugorzędnego propagandzisty „Trybuny Ludu” Jerzego Lobmana? Ten resentyment, który każe Zimandowi bić w Marksa – i w Marię Osiadacz, w Stalina – i w KTT, Piotra Wielkiego – i w Bohdana Czeszkę, jest świadectwem czasu i emocji, ale, jak każdy zetlały resentyment, trochę zbija z pantałyku, a trochę nuży. Dlatego nie warto wydawać starych felietonów. Tylko co robić, jeśli te felietonowe wątki pojawiają się w esejach bezkompromisowych, bezlitosnych przede wszystkim dla ich autora?
Napięcie w tych esejach rodzi się przede wszystkim za sprawą przywołania osobistej perspektywy, własnego doświadczenia: chwil, kiedy Zimand przestaje mówić o sobie jako o epigonie (lub nie) Aufklärung, a zaczyna pisać o stosunku do „antyjudaizmu chrześcijaństwa i zarazem – antychrystianizmu religii moich przodków”. Lub kiedy (jak w okazjonalnych, zanotowanych przez świadków wypowiedziach lub w listach) pisał o swoim stalinowskim, a potem rewizjonistycznym epizodzie z gniewem, self-hate i drwiną. „Byłem działaczem politycznym, agitatorem, biczem bożym UW […], słowem, przez dziesięć lat zaciekłym stalinowcem i przez dwa – zaciekłym antystalinowcem” – podsumowywał swoje doświadczenie w jednej z kilku nieopublikowanych Prób autoportretu z połowy lat sześćdziesiątych
Szkice drugie też nie przyniosły takiego rozliczenia. Współtytułowy szkic Materiał dowodowy w zamierzeniu autora miał być ostatecznym sztychem zadanym PRL-owi i wszystkim zaangażowanym w jego budowę. Czytany dziś, niemal odstręcza: jest dziełem urwanym w połowie (podobnie jak wieży Babel, nie sposób było go dokończyć ze względu na uraniczną skalę), z rozbudowanym, niepotrzebnym i niewykorzystanym instrumentarium „kodowania” konkretnych osób pod inicjałami, z mieszaniną błyskotliwych spostrzeżeń historycznych, cytatów ze słownika statystycznego, nieśmiesznych „kawałów z PRL”, świadectwem ambicji naukowych (ogólna teoria plotki), a nawet terminologicznych („organicznicy” i „eterniści”), wycinków z prasy i polemik z zapomnianymi tezami Oskara Langego.
A jednak Szkice drugie pozostają bronią budzącą respekt, mimo że nigdy nie wystrzeliła. Nie wystrzeliła, ponieważ rozmowa o odpowiedzialności za budowanie PRL została po 1989 roku raczej poniechana niż dokończona: skoro nie było ostatniego aktu, nie było i strzału. Tym, co czyni z nich taką broń, raczej łuk niż strzelbę, jest napięcie – postawmy kropkę nad i: cięciwa – pojawiające się między dwoma ich fragmentami: dedykacją rozpoczynającą Materiał dowodowy a zdaniami, które pojawiają się w uzupełniających książkę Notach: kilku stronach nieciągłych, osobistych zapisów z okresu powstawania głównego eseju, z lat 1969–1971.
Dedykacja brzmi „Córce”. Późniejsze o siedemdziesiąt cztery strony zdania zaś: „Wczoraj Helena powiedziała mi, że wyjeżdża […] tracę córkę, której najpewniej nigdy nie zobaczę”.