– Étranger? Parlez-vous français?
Jakim cudem mówiono do niego po francusku? Co się stało? Pomacał ręką dookoła. Leżał w łóżku? Dlaczego? Chciał się podnieść, ale natychmiast zebrało mu się na wymioty. Poczuł jak strużka śliny ścieka mu po brodzie. Zacisnął usta.
Pochyliła się nad nim młoda kobieta. Miała szeroki czepek.
– Proszę się nie ruszać – ona też mówiła po francusku. – Jest pan w szpitalu Salpêtrière, miał pan wypadek. Zaraz przyjdzie do pana lekarz. Czy pan mnie zrozumiał?
– Oui. Dlaczego… – wychrypiał. Mieszał języki, same mu się mieszały. – Poczemu ja…?
Paryż. Słyszał o tym szpitalu. Gdzie? Kiedy, kto mu o nim opowiadał? Leczył tu jakiś Polak… Widział go na obrazie? Jakim obrazie, czyim? Bobiński? Babiński. Bo… Nie pamiętał. Obłąkani? Prostytutki? Zwariował? Trzeba stąd natychmiast uciekać. Wracać? Dokąd?
Mężczyzna, który musiał siedzieć na krześle gdzieś w tyle łóżka podniósł się. Był wysoki, pewnie wyższy od niego. Mocny zarost szpecił mu policzki.
– Jak się pan nazywa? – wciąż mówił do niego po francusku. – Kim pan jest? Gdzie jest pański paszport? Czy wie pan, który mamy rok?
Wiedział. Tysiąc dziewięćset dwudziesty ósmy. A może, może… Nie, nie był pewien. Niczego nie był pewien.
Dlaczego zadawał mu te pytania?
– Był pan w operze. Pamięta pan przedstawienie?
W operze? Nie. Dziś? Wczoraj? Lubił operę, ale tu, w Paryżu? Otello? Kto go tak zachwycił? De Muro? Był fantastyczny. Najlepszy tenor, jakiego słyszał. A przecież tylu ich… w Petersburgu, w Moskwie, Rzymie… Caruso w Teatrze Maryjskim. Co on śpiewał? Partię Lorisa w Fedorze? Powinien posłuchać tych za oceanem. Jak się nazywała ta aria de Muro? Esultate?
Próbował odpowiedzieć, ale nagle poczuł drżenie najpierw dolnej wargi, a chwilę potem całego ciała. Pielęgniarka zaczęła głośno krzyczeć. Zobaczył jeszcze, jak do pokoju wbiega lekarz, a zaraz po nim kolejny.
Był przytomny, wymiotował. Zachłysnął się. Złapali go pod ramiona, przekręcili na brzuch. Chciał krzyknąć, że za moment się zadławi. Z trudem łapał oddech, oczy o mało mu nie wyszły z orbit. Poczuł ukłucie, lekarz wbił mu igłę w ramię.
Ile to trwało? Minutę, pięć, kwadrans, całą wieczność? Leżał, oczy same mu się zamykały. Nie chciał spać, ale to było silniejsze od niego. A kiedy się przebudził, pamiętał sen. Nie, to nie był sen. Przecież tak było.
Odpływał z Odessy francuskim okrętem wojennym, stał na pokładzie, gdzieś w oddali słychać było działa. To musieli być bolszewicy. Podszedł do niego niskiej rangi oficer.
– Pochodzi pan z Odessy? – w jego głosie wyczuł jakiś rodzaj tęsknoty, a może ostatniego pożegnania.
Pokręcił głową. Bywał na Krymie wielokrotnie, ale z Odessą nic go, poza interesami i pałacem, w którym nie spędzał zbyt wielu dni, nie łączyło. Pałac był kaprysem, mógł sobie nań pozwolić nie z rozrzutności, a dla podkreślenia swojej pozycji. Nie miał nadziei, że zobaczy go jeszcze kiedykolwiek.
– Widział pan iluminację?
Przez chwilę musiał się zastanowić, o co pyta go marynarz. Zanim odpowiedział, przez chwilę patrzył na czarnogłowe mewy. Podrygiwały na falach, unosiły się i opadały, unosiły i opadały. Znał się na ptakach, to matka uczyła i jego, i rodzeństwo, odróżniać jedne gatunki od innych. Wyciągnął palec przed siebie, wskazał na mewy.
– Żywią się padliną, jak czerwoni… – przez chwilę milczał. – Pan pytał…
– O iluminację na teatrze.
Wiedział, że to neobarokowy teatr, jego budową kierował polski architekt. Bez trudu przypomniał sobie nazwisko. Feliks Gąsiorowski. I że kosztował ogromne pieniądze, na pewno więcej niż milion rubli.
– Widziałem.
– Wie pan, mój ojciec… – oficer zakaszlał, zakrył dłonią usta. – Mój ojciec, wiele lat temu, przywiózł ją z Ameryki. W całej Rosji nigdzie nie było czegoś takiego. Ustawiały się tłumy. Damy w pięknych sukniach, eleganccy panowie, przyjeżdżali książęta, hrabiowie. To była sensacja. A teraz? Tak to się kończy. Nikomu niepotrzebne piękno, sztuka.
Bardziej od iluminacji podziwiał popiersia Gogola i Puszkina na fasadzie tego pięknego gmachu.
Zastukała mu w głowie fraza z jakiegoś wiersza poety:
Октябрь уж наступил – уж роща отряхает
Последние листы с нагих своих ветвей;
Mały padlinożerca poderwał się z wody, usiadł na pokładzie torpedowca, obok potężnego działa. Przysiągłby, że ptak patrzy mu prosto w oczy. Potem otworzył szeroko dziób, jakby chciał mu coś powiedzieć. Wydał jednak z siebie tylko trwający kilka sekund skrzek. Potem odleciał.
Westchnął głęboko.
– Obudził się pan? Możemy porozmawiać?
To musiał być ten sam mężczyzna, który zadawał mu wcześniej pytania. Przesunął głowę w bok. Dalej był w szpitalu. Niczego z tego nie rozumiał.
– Kim pan jest? – odpowiedział po francusku. – Policjantem?
Francuz dosunął swoje krzesło bliżej jego twarzy.
– Komisarz Flemaren. Powierzono mi śledztwo w pańskiej sprawie.
– A jest jakaś moja sprawa? – Poczuł, że ta odpowiedź niezbyt spodobała się policjantowi.
– Był pan w Operze. Przedwczoraj.
Minęły dwa dni? Jak to możliwe? Zniknęły mu z życia. Był nieprzytomny? Spał? Co się z nim działo?
– To zakazane?
– W żadnym wypadku. Ale…
Mężczyzna miał na sobie inne ubranie niż wcześniej. Musiał więc wychodzić z tej sali. Separatki? Więziennej izolatki?
– Ale…?
– Ale tutaj, we Francji, nie przepadamy, gdy ktoś próbuje dokonać zamachu…
– Zamachu?
– Pan jest Rosjaninem, prawda?
Pokręcił głową. Jeszcze kilka lat temu musiałby na tak postawione pytanie odpowiedzieć, że jest carskim poddanym.
– Jestem Polakiem. Na kogo chciałem dokonać zamachu?
Flamaren roześmiał się.
– Z wami, Polakami, zawsze jest kłopot. Kiedyś, pański rodak, próbował tu, w Paryżu, zastrzelić cara. Jak on się nazywał?
Mógłby odpowiedzieć, że nie wie, że nie pamięta, że nie było go wówczas na świecie. Ale przecież wiedział i pamiętał.
– Aleksander Berezowski.
– A, tak, tak. Berezowski.
To nazwisko w ustach komisarza, nawet gdy powtarzał je po nim, brzmiało zdecydowanie inaczej.
Przez chwilę milczeli.
– Szczęśliwie to nie pan chciał zabić. To pana próbowano odesłać na tamten świat. – Flamaren musiał chyba dostrzec na jego twarzy zdziwienie. – Jest pan kimś ważnym, ma pan wrogów?
– Kto ich nie ma? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
Komisarz uśmiechnął się i kiwnął głową.
– Ale nie na wszystkich polują, zwłaszcza w taki sposób.
– Zdradzi mi pan szczegóły?
– Oczywiście, ale najpierw pańskie nazwisko, panie… Nie nosi pan przy sobie paszportu?
Mógł wymyślić jakieś fikcyjne dane, a potem, jutro, pojutrze, zniknąć z tego szpitala, rozpłynąć się. Parę razy w życiu miał na to ochotę, parę razy tak się zachował. Ale tym razem? Po co?
– Karol Jaroszyński, jestem, o to pan nie pytał, jak by to wytłumaczyć, finansistą. Mam apartament w Ritzu. Możecie sprawdzić.
Flameren gwizdnął z podziwu.
– No tak, tak. Mogłem się tego spodziewać. Pański ubiór, loża. Ktoś panu towarzyszył w operze?
Nie był sam. Ale czy powinien zdradzać jej nazwisko? Jeśli nie przyjechała z nim do szpitala, znaczy… Kim była? A może…
– Miał mi pan… Ten, który chciał mnie zabić, to…?
– Tak, tak, jakiś mężczyzna, do tej pory nie został ujęty, ranił pana w piszczel prawej nogi.
– Strzelał?
Komisarz pokręcił głową.
– To jest najdziwniejsze, ranił pana… igłą.
– Igłą?
– Precyzyjnie mówiąc, ta igła była zakończeniem laski. I była zatruta. Powinien pan dać na mszę, lekarze mówią, że miał pan ogromne szczęście. Albo, to też możliwe, zabójca, albo zabójcy, spartaczyli swoją robotę.
Jak przez mgłę zobaczył czyjąś twarz, tam na schodach. Amelia opierała dłoń na jego ramieniu. Ten wysoki, dobrze ubrany mężczyzna, nigdy go wcześniej nie widział, coś do niego powiedział. Próbował się skupić, przypomnieć te słowa. Na pewno po rosyjsku. To było jakieś przekleństwo, groźba.
– Praklataja sabaka – mruknął niezbyt głośno.
Policjant wyciągnął głowę w jego stronę.
– Nie znam polskiego, może pan mówić po francusku?
Jaroszyński oparł się na łokciach i podciągnął do góry. Teraz jego wzrok obejmował całą sylwetkę Flamarena. Zobaczył nawet jego znoszone kamasze. Pomyślał, że tamten pewnie nie zarabia zbyt dużo. Mógł też wydawać pieniądze na inne przyjemności. Kobiety? Hazard? Dlaczego właśnie to przyszło mu do głowy? Tak, znał odpowiedź, ale przecież nie każdy miał identyczne, jak on, upodobania. Miał… Czas przeszły… Lata temu, przynajmniej jeśli chodzi o ruletkę.
– To był Rosjanin – oznajmił z tą ogromną pewnością siebie, jaka przed laty powodowała, że nawet na carskim dworze przyjmowano jego słowa za coś, co nie podlega dyskusji.
– Jest pan pewien? Rosjanin? Emigrant? – Flamaren najwyraźniej uznał, że ranny wie więcej, niż chciałby powiedzieć. – Miał pan z nim jakieś porachunki?
Jak mu miał powiedzieć, że porachunki miał z nim cały porządek świata. Tamci, na wschodzie i ci tutaj. Dla wielu był nadzieją, dla innych trudną do zwalczenia przeszkodą. Denikin, Judenicz, Wrangel, Lenin z tym drugim, Trockim… I ten Polak, jakże mu? Miał pamięć do nazwisk, grzebał przez chwilę w pamięci, przerzucał litery alfabetu, aż znalazł. Dzierżyński. Każdy z nich czegoś oczekiwał. A może… Przecież tego nie mógł wykluczyć, Anglicy?
– Mówił po rosyjsku. Powiedział pan, igła z trucizną. W jaki sposób…?
– Uratowano pańskie życie? – Chyba nie do końca chciał usłyszeć odpowiedź, oczy znów mu się zamykały. Był zmęczony, chciało mu się pić. – Kiedy pan upadł…
Jak przez mgłę usłyszał, że jakiś lekarz, jak on, widz w operze, coś mu podał, wlał do ust, że błyskawicznie go przetransportowano do szpitala, że płukali mu żołądek, puszczali krew, coś jeszcze, tego już nie zrozumiał.
– Boire… l’eau…1
Ile to trwało? Dlaczego mu żałują wody? Rozrywało mu żołądek, paliło od środka. Pożar.
Ktoś się wreszcie ulitował. Przełykał. Nie, to nie była woda. Ale to bez znaczenia. Ten kwaśny smak. Całkiem… Umiera? Może powinien się modlić? Na głos?
– Jeszcze masz czas…
Znał ten głos. Znał, ale nie był pewien. Tak, to mogła być matka. Albo któraś z sióstr. Anna? Nie, może Maria? Albo ta trzecia, Julia. To ją kochał najbardziej. Może dlatego, że nie znalazła męża, który byłby jej godzien? Była podobna do niego.
Zacisnął dłonie. Ten Rosjanin. Gdzieś, kiedyś go już widział. Nie miał siły…
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]