Debiut Tarnowskiej to i trochę surowo, i z lekka pięknie napisana historia dziejąca się w małej nadwiślańskiej wiosce Tuklęcz (ta Tuklęcz). Może to końcówka lat sześćdziesiątych poprzedniego stulecia, może już raczej Gierek. Wioska, jej mieszkańcy, ich zwyczaje stanowią rzeczywistość nieomal zamkniętą. Świat dociera tam rzadko, wieś jeszcze czeka na elektryfikację, wieczory spędza się przy lampie naftowej, pekaes nie dociera, po deszczach drogi zamieniają się w błotniska. Książek poza klarującym sens nocnych mar sennikiem nikt chyba nie czyta, liczba telefonów – jeden. Miasto dla mieszkańców jest czymś na kształt ziemi obcej, nieznanej, jakby nierzeczywistej. Nie są to Taplary z Konopielki Edwarda Redlińskiego, ale i tak Tuklęcz jest miejscem, gdzie cywilizacja miałaby co rozdysponować.
W takiej wiosce wychowywany przez ojca (matka zmarła przy porodzie drugiego dziecka) żyje dwunastoletni Rysiek. Jakby tym niepięknym realiom i okolicznościom, zapyziałościom wbrew chłopak zbudowany jest z tęsknot, marzeń i ma w sobie pokłady wrażliwości, jakich trudno się spodziewać po kimś wyrastającym na zapadłej wsi w okolicznościach absolutnie niebukolicznych. A o czymże może taki Rysiek w smutnej Tuklęczy marzyć? Ku czemu może spoglądać, ku jakim przestrzeniom? Chce śpiewać, chce grać – to dla niego ścieżka do czegoś lepszego, wyższego, innego niż tylko praca w gospodarstwie czy przy kopaniu grobów z ojcem. To również oderwanie od emocji, z którymi nie do końca sobie radzi, a które wypływają z tęsknoty za mamą, z obserwacji romansu ojca z jego szkolną nauczycielką…
Przecież mama, za którą tęskni, której pamięci nie hołduje zanadto jego mrukliwy ojciec, co Rysiek bardzo przeżywa, chciała, by śpiewał; czuł jej akceptację, wsparcie, zrozumienie. Próbuje śpiewać na pogrzebach (jeszcze żywe są w Tuklęczy stare zwyczaje pogrzebowe, umarłym śpiewa się okolicznościowe pieśni na opuszczanie padołu), ale przede wszystkim marzy o śpiewaniu w wiejskiej kapeli, o graniu na harmonii, bo czuje, bo wie, że po temu ma zdolności („w snach widział swoje występy w eleganckim ubraniu, pod krawatką, z ciężkim akordeonem”). Zmaga się z tymi marzeniami, próbuje ku nim wydeptywać ścieżki. Niełatwo mu się porozumieć z gburowatym ojcem, boi się z nim rozmawiać, szuka sposobów dotarcia, przełamania.
Tarnowska rozrysowała w powieści świat, który jest jeszcze w zasięgu pamięci nawet średniego (no, może późnośredniego) pokolenia. Przywołała świat wierzeń i zwyczajów pogrzebowych wypływających nie tylko z wiary w istnienie życia po śmierci, lecz także z przekonania, że dusze zmarłych peregrynują, że błąkają się niczym wędrowcy, że odwiedzają swoje domy i obejścia, miejsca z życia doczesnego („dziadziuś nie pozwalał domu zamykać. W zaduszki trzeba wpuścić zagubioną duszę”). Ten świat wierzeń w peregrynujące po znanych sobie za życia miejscach dusze chyba ginął ostatecznie właśnie w czasie, w którym umieściła fabułę Tarnowska, czyli w latach siedemdziesiątych minionego wieku. Przedstawiony przez autorkę świat z tamtymi wierzeniami, funeralnymi obyczajami wydaje się współcześnie nierzeczywisty, zupełnie starowieczny. Niewątpliwie bliżej mu do wierzeń i pewników z czasów odleglejszych o wiek niż do współczesności. Ale właśnie te fragmenty o duszach, którym trzeba otwierać drzwi, o duszach, którym trzeba zostawić kawałek placka (poszedł z nim Rysiek na grób mamy), przypominają, że ten temat bywał pięknie w naszej inkrustowanej chrześcijańskimi czy okołochrześcijańskimi wierzeniami literaturze przedstawiany, i to nie tylko w „poważnej” literaturze, lecz także tej dla dzieci czy młodzieży.
Niektórzy pamiętają może Czarną Julkę Gustawa Morcinka, powieść w zasadzie dla młodzieży, mocno inspirowaną przeżyciami autora z dzieciństwa spędzanego na Śląsku Karwińskim na przełomie
Historia dorastającego w takim świecie Ryśka jest opowiedziana prostym, nieprzekoncypowanym, acz starannym językiem. Czasami jednak, mimochodem jakby, z zaskoczenia nieledwie, napotykamy na fragmenty przepiękne, urzekające nawet:
Powieściowy debiut Tarnowskiej oferuje coś więcej niż tylko dobrze opowiedzianą historię, chociaż może ta opowieść – o czym wspomniałem wyżej – nie jest przesadnie atrakcyjna w warstwie czysto fabularnej. Ale absolutnie nie jest to zarzut. Bo zachwyt nad fabułą i tak szybko zwietrzeje, jeśli nie będzie poparty odczuciem, refleksją, że zgrabności akcji towarzyszy coś ponadto. A we Wniebogłosie mamy narysowane (głównie szarościami i czerniami) obrazy schowanej gdzieś nad Wisłą wioski, kiedy to – jak wmawiano – „Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej” (jaka tam dostatniość! Rysiek nie miał co marzyć o zakupie najprostszej harmonii…). Poza ciekawie i niespiesznie opowiedzianą historią Wniebogłos oferuje też urok porównań, które rozkosz czytania czynią jeszcze wyższą. Tarnowska jakby takimi starannymi, wyszukanymi, zadbanymi porównaniami chciała przydać fabule trochę piękna. I to się udaje. Może i z wyszczerbionych szklanek pije się w Tuklęczy mleko, może boli, jak nauczycielka uderza linijką po dłoniach za poplamione jeżynowym sokiem ręce, może i zapachy po gumnach niepiękne, ale za to niebo bywa „niebieskie jak bławatki w wyszywankach mamy”.
Niezwykle mnie ujęło w tej książce przełamywanie surowej fabuły pięknem porównań, tyleż prostych, co zawsze odwołujących się do rzeczywistości pozawiejskiej. Stąd te powieściowe frazy o złych słowach uciekających jak spłoszone wróble, o myślach przewalających się jak bure chmury pełne deszczu, o dniach rozlewających się szarościami po izbie, o deszczu przechodzącym w skoczny, zawzięty rytm, o księżycu rozrzedzającym granatową noc… Ale żeby nie „nasączyć” zbytnio powieści urodą takich fraz, żeby czytający nie zapomniał, że to jednak szara Tuklęcz, autorka serwuje i mniej piękne porównania, przypominające o twardej egzystencji mieszkańców Tuklęczy. Stąd rozczarowanie, „które ucięło Mietka jak końska mucha”, stąd czyjaś twarz spuchnięta jak nadpsuta gruszka…
Lubię z dobrych powieści wychodzić bogatszy nie tylko o świadomość, że lektura była dobrze opowiedzianą historią, nie tylko pozostając pod urokiem językowych porównań. Dobrze natomiast, jeśli wplecione zostaną w fabułę jakieś sceny drobne, poboczne, nawet nieefektowne a zachwycające, które na długo odłożą się w pamięci. Z lektury Wniebogłosu wyszedłem przejęty obrazem, który wyobraźnia bardzo mocno uplastyczniła. Oto Rysiek przypomina sobie mamę. Widzi ją w tym wspomnieniu, jak po kolejnej kłótni z mężem ta pełna wrażliwości i ciepła kobieta bierze przypaloną patelnię, siada na pieńku przy stodole i szorując piaskiem, próbuje przywrócić jej używalność. „Rysiek wiedział, że tak naprawdę chciała tylko uciec z dusznego domu, pobyć kilka minut sama, zagłuszyć złość szorowaniem. Jej ręce, zamiast pracować, co chwilę opadały na kolana. Mama siedziała bez ruchu, zgarbiona”. Mała scena, a zarazem przejmujące mikrostudium emocji wrażliwej, dobrej kobiety, funkcjonującej w trudnym małżeństwie.
Nie może się nie skojarzyć Wniebłogos z Wniebogłosami. Wniebogłosy Tadeusza Nowaka to jedna z ostatnich powieści zapomnianego już trochę pisarza. Czy Tarnowska świadomie do niej nawiązała? Czy oddała – nadając debiutowi bliźniaczy tytuł – w ten sposób uznanie poecie i powieściopisarzowi? Jestem przekonany, że tak. W jednym z wywiadów wspomniała, że czytała Tadeusza Nowaka, a skoro tak, to oczywiste jest, że mianując debiutancką powieść Wniebogłosem, wiedziała, że zestawienie z autorem Kolędy stręczyciela zapewne się pojawi.
Jednak rzeczą ponadsporną jest, że Wniebogłos, będąc jakimś do Nowakowej prozy nawiązaniem, absolutnie nie jest jej naśladowaniem. Oba tytuły są – mimo paru stycznych – bardzo różne. U Nowaka fabułą ogarnięty jest kawał Europy (wschodniej, bo wschodniej, aż po Smoleńsk, ale zawsze), u Tarnowskiej jest tylko zamknięta Tuklęcz. U Nowaka akcja Wniebogłosów rozstrzelona jest na co najmniej kilkanaście lat, u Tarnowskiej (pomijając drobne retrospekcje) to jest kwestia co najwyżej tygodni. U autora wierszy, do których piosenki śpiewał Marek Grechuta, powieść obfituje w dynamizmy fabularne, których u Tarnowskiej za grosz.
Styczną natomiast obu powieści jest śpiew. U Tarnowskiej Rysiek śpiewa funeralnie (chociaż marzy o zespole), u Nowaka bohater treluje odpustowo. Styczną jest też to, że w wykreowanych przez oboje światach pieśni są spisywane, ocalane, chronione. Mimo że to prowincje, że lud niekształcony, to świadomość dziedzictwa i ciągłości, chęć przechowywania dorobku – bardziej może intuicyjna niż przemyślana – jest żywa i ważna.
Debiut Tarnowskiej jest forpocztą dużego talentu i bardzo bym sobie życzył, żeby Wniebogłos był pierwszym etapem literackiej drogi autorki, po którym przyjdą następne. A piszę to, myśląc o autorce z zupełnie innej rzeczywistości, która przed laty – tak jak teraz Tarnowska – przepięknie zadebiutowała i której debiut swoim klimatem przypomina Wniebogłos. Oto w roku 1960 w Paryżu, w Instytucie Literackim ukazała się powieść Spotkania na galerii autorstwa zupełnie nieznanej (i wtedy, i dzisiaj) Halszki Guilley‑Chmielowskiej. Maria Danilewicz‑Zielińska w Szkicach o literaturze emigracyjnej napisała, że ta powieść to „historia smutna, prosta i prawdziwa”, która „daleka od sielanki, ukazuje z przejmującą szczerością szarą codzienność, dzieloną przez bohaterkę książki z rodowitymi mieszkańcami podnóży pirenejskiego «Podhala», których egzystencja jest również niełatwa, a z którymi trudno jej znaleźć wspólny język”.
To tak jak z Ryśkiem trochę – niełatwa egzystencja, społeczność niewielka, zamknięta, nieproste relacje głównej bohaterki z otoczeniem. Przywołuję tę powieść i jej autorkę, bo ten udany debiut wydaje się dawać wszelkie podstawy do porównań z pierwszą powieścią Tarnowskiej. Oby na tym podobieństwa się skończyły. Bo po tej jednej powieści (która niestety nigdy nie miała krajowej edycji) Guilley‑Chmielowska wycofała się z literatury („odezwała się z podnóża Pirenejów i zamilkła” – wspomina Danilewicz‑Zielińska). A Tarnowska? Zobaczymy. Czekam na jej kolejne książki.