Nie mam potrzeby przywoływania wszystkich, którzy przez ostatnie półwiecze podobnie nasłuchiwali rzeczywistości, łapczywie, wścibsko albo beznamiętnie rejestrowali szumy, zlepy, ciągi, żargony, wulgaryzmy, sztuczności i organiczny charkot, spieszczenia i zgrubienia, szepty i ryki. Nie mam, bo nasłuch Zyty Rudzkiej jest osobny, wędruje ona w inne sfery (niebieskie i socjalne), odkrywa inne nienazwane. I nasłuch ten jest tylko jednym z przęseł mostu jej prozy: owszem, co i raz pojawi się fraza w rodzaju „rozpizgnąć w sześć dech”, świeża jak struga trocin spod piły, albo małomiasteczkowy podskok ku retoryce inteligenckiej („buty funeralne”), albo potworek powykrzywianej jak porost polszczyzny urzędowej („Duży spadek wagi”) czy rozróżnienia pochodzące, jak większość zresztą z argotyzmów Wery, z czasów jej życiowego akme, z późnego PRL: to wtedy funkcjonował podział na „zagraniczniaka czy krajowego” w klientach, autach i trunkach.
Jednak to, co zostało usłyszane, co zebrało się Werze przez pół wieku na języku, jest zaledwie surowcem, miażdżonym, destylowanym, spiekanym i ciętym. Żadna fryzjerka na świecie nie mówi tak jak Wera, której z ust sypią się perły, przysłowia i zaklęcia, płynie miód i ogień. Gdyby Wera naprawdę istniała, skradaliby się za nią z notesem nie badacze podmiejskich argotów, lecz dotknięci uwiądem talentu poeci, by to, co usłyszą, podcieniować trochę, wyrównać i wydawać za własne. To, co mówi Wera, to, co pisze Rudzka, to jest proza lingwistyczna w najlepszej odmianie, złote nożyce. To sentencja, że na portykach wypisuj, to metafora, że grubszej nie znaleźć, „w sińcach cały, jakby szambo na ciało wybiło”, to kalambur iskrzący, „uroda leży głęboko w mojej naturze”, takich cacek jest jak muszli na zanzibarskiej plaży, na którą Wera nigdy nie trafi.
Jeden ciąg, jeden zapis, bez wyróżniania dialogów, gonitwy myśli, wspomnień, a ile taktowań, jak biegów w samochodzie, jak rytmów miłosnych: Wera wylicza (krzywdy), ciska (wyzwania), zrywa się w zdaniu do biegu, jakby pędziła po stromych schodach na piętro, gdzie leży mąż-nieboszczyk, ale zaraz siada na krześle i uderza słowami one by one, jakby to kamienna Dulska (z mniej znanej noweli Śmierć Felicjana Dulskiego) polecała: „pana się wpierw ubierze, a potem się będzie jadło”. Adagio, andante, presto, vivace i znów largo, lento, grave: ten zryw, trzepot i osadzenie się w miejscu, ściskanie siebie samego kolanami, to właśnie słychać w krokach, myślach i w mowie Wery, śmiertelnie zranionej i, jak się zdaje, nieśmiertelnej.
Gdyby ktoś był zupełnie głuchy na język, mógłby oczywiście czytać Ten się śmieje… jako świetną prozę realistyczną, obraz Wielkiego Niemowy czy może tylko wielkiego małomównego: „Większych rozmów w małżeństwie nie rozgrywało się, to nie dom kultury”. Bo w takim szyku, z tym szykiem to życie się rozgrywało: tu nie Afryka, drzwi się zamyka, to nie dom kultury, bez większych rozmów. Ci małomówni, którzy nie czytają i nie zabierają głosu nawet na objazdowych spotkaniach polityków, są poza radarem czytaczy, inteligentów i chattering class w takim samym stopniu, w jakim te trzy grupy i ich sprawy są poza obszarem zainteresowania małomównych. To ekosystem nieznany Warszawie jak dark matter oceanicznych głębi, z których czasem wyławiana jest i obwożona po akwariach osobliwości żabnica czy inne dziwo, choć odległy o te kilkadziesiąt minut, w czasie których Koleje Mazowieckie mogą nas zawieść do Mrozów, Kołbieli czy Dobieszyna. Bywa zresztą obecny i na przedmieściach Warszawy, między Wawrzyszewem i Piaskami, tyle że w Kołbieli, gdzie czasem przegląda się „Superaka”, zerka na Wiadomości czy Fakty, ale nie mówi o ich treści ani nie przywiązuje do niej wagi, ekosystem jest bardziej jednorodny. Jest to zresztą naprawdę ekosystem i w znaczeniu powiązań: niesłychana, rzadko utkana, lecz przecież realna sieć solidarności, której doświadcza Wera, stojąc na progu nędzy i uparcie organizując pogrzeb. Ktoś pożycza telefon, ktoś dorzuca się do trumny lub przymyka oko na kradzież puszki farby, to są małe rzeczy, ale są: gesty biednych ludzi.
Wera jest poza kołowrotem polskich miesięcy i nieszczęść, nie mówiąc już o Noblach i wyborach: jedynym wydarzeniem z jej życia, prywatną katastrofą, która wpisuje się w dzieje
Jednak to tak naprawdę mniej ważne, podobnie jak skupiająca uwagę i bardzo en vogue emancypacja Wery. „Emancypacja społeczna”, śmiesznie sztywny termin na wyrwanie się z przemocowej, ciemnej, strasznej wsi, jakby wyrywało się z czarnej lodowatej wody, z błota, z niechcianych łap daleko, na wolność, na miastową dziewczynę. I emancypacja erotyczna. Werę dałoby się bez trudu zaklasyfikować jako biseksualną, ale gdyby przyszło szacować jej temperament, wywaliłaby skalę: „Byłam graca, wszystkich pod siebie zgarniałam”. Nie wyciruch, „nie podpadam pod baby wersalki, co się szybko rozkładają. Komu chce, daję”. Daje hojnie, czytelnikowi potnieją okulary, a wszystko to jest zgrzane, przaśne, a przede wszystkim szorstkie (nawet, jeśli śliskie). O dłoniach potrafi jeszcze Wera powiedzieć „dłonie”, choć częściej „graby”, ale niżej to już tylko cyc, piczka i tyłek na zmianę z zadem, po szóstym zadku straciłem rachubę, mięsiście tu i krwiście, jakby to był befsztyk, choć i z koniny.
Ważny, prócz języka i cięć języka, jest Wery głód pracy. To niesłychane, jak dalece praca tworzy ją i określa. Od lat, od dekad nie pisało się tak w Polsce o pracy: nie o pracy jako sytuacji, arenie korporacyjnych komeraży albo pracy ogłupiającej, niechcianej i koniecznej, pracy na kasie w Biedronce – gdzie siedzi, jak się wydaje, równie wiele bohaterek najnowszej polskiej prozy co bohaterek bieżącej publicystyki i bohaterek realnych, tych z bezrobotnym partnerem i dwójką synów w podstawówce. Nie, Wera po prostu istnieje (istniała) prócz miłości tylko przez pracę: „Za szewcem tak buty chodzą, jak za mną kudły. W nocy z tej chęci się obudzę, a tak mi się chce ścinać, wstaję z łóżka, do rana od ściany do parapetu”. Czyli „Praca, praca, praca! – Byle jaka niech se będzie, ale niech będzie” – w sto lat po szewskich Czeladnikach. Jej argoty, jej metafory, w które uczesała ją Rudzka, całe utkane są z terminologii fryzjerskiej (albo dżokejskiej, po mężu), jakby ktoś pojedynczy włos w czuprynę rozmnożył. Wera nieraz podkreśla, że „za bogiem nie jest”, pewnie i za Marksem nie była, kiedy jeszcze pojawiał się na plakatach ten klient ze źle przyciętą, gęstą brodą. Ale tak naprawdę trzeba by o niej mówić, choć takie to niepasujące, terminami z Laborem exercens (specjalnie to przecież piszę, jak palcem w oko, dziś nie te czasy, żeby takim tytułem byle akapit szpikować) albo Rękopisów ekonomiczno-filozoficznych z 1844, czyli z tekstów, które na serio mówią o pracy jako o trudzie, o męce („Paluchy, duże, małe, średnie, podbicie, pięta, skórki, paznokcie – wszystko boli, piecze”) i o spełnieniu. Między Norwidem a Hłaską piszącym o budowaniu mostu jest Wera, jeśli między Rękopisami… a encyklikami byłoby jej za podniebnie. Między Norwidem a Hłaską to i tak bardzo wysoko.
Jednak najistotniejszy jest język, a dokładniej – to jak Wera go tnie i przycina, niczym kudły, tylko krócej. Na zapałkę albo i do gołej ziemi, skóry. Ba, po własnym imieniu cięła – na swoją zgubę, na swoją przegraną. I mówi o tym wprost, kto ma oczy, niechaj czyta na stronie sześćdziesiątej: „Byłam Weronika. A Weroniką jak od ojcucha i w urzędowych kwitach być nie chciałam. Ścięłam się na Werę”. No tak: Weronika, Berenika, od greckiego phero, czyli „niosę” i nike, zwycięstwo. Chlasnęła, nike zamiotła jak kłaki, tylko phero zostało; i krąży, krąży. „Wyprawiłam się po kwit na pochowanie”, „Wyprawiłam się szukać dzieci”, „Wyprawiłam się w noc”, „Wyprawiłam się do Dawida”, od tego refrenu zaczyna się co drugi rozdział i krąży tak, niesie ból niestrudzona żałobnica. „O tych, co nigdy nie odnajdą straty”.
Wydawałoby się, że z tym językiem wszystko tak jest proste: jest w nim powściągliwa emancypantka z ludu, piękna i cielesna, niewolnica niższych pięter piramidy Maslowa, która nie jest za bogiem ani za domem kultury, tylko za tym, co istnieje realnie: a realnie istnieje (istniał) Dżokej, jego łapy, silne, mocne i wyżyłowane, ślepia, gały, nochal, bluzka ściągana przez łeb, soki i śluzy, jest też zakład, który trzeba trzymać w garści, podobnie jak mieszkanie i pieniądze, żeby się nie rozeszły („Wykop w ziemi drogi. Pochowałabym na działce, gdybym działkę miała”), są papierosy, najbardziej, powiedziałbyś, eteryczna rzecz u Wery to dym szlugów: „nie ma / nic poza narodzinami i śmiercią nic tylko narodziny i śmierć / a wewnątrz krwawa miazga sekwoi”, aż prosi się ten cytat, aż piszczy. Tyle że to nieprawda. Bo były trzy pogrzeby u Wery. Pierwszy był ojca, ojcucha, okrutnika. „Na pogrzebie nie płakałam. Tyle bab, tyle dzieci po nim mordę darło, wystarczy”. Drugi był Zośki. („W trumnie jej nie widziałam. Nie dali. A tak się darłam, tak wyłam, rwałam się, szarpali mnie, szarpali i wyszarpali”). I trzeci Dżokeja, na którym można zmierzyć okiem wykop w ziemi, po którym można pójść na tramwaj. I cała ta książka jest o zasznurowaniu ust, o panowaniu nad sobą, które jest zamknięciem jak u małży z oceanicznych głębi, betonujących się na śmierć w swojej skorupie. Bo gdyby powiedziało się słowo o wszystkim, co przeżyte i stracone, to od słowa do słowa wyłoby się, a serce szarpałoby się, aż by się wyszarpało. Więc largo, lento, grave i już ani słowa, najwyżej kudły, dupa, cyc. Nic o miłości do Waciaka, najpokraczniejszej na świecie, szczającej pod siebie znajdy („Taka rasa, z mordy zbity pies”), ani do Dżokeja, do ojcucha ani do Zośki. Qui tacent clamant, opowiedziałaby Wera o wszystkim, co czuje, perły sypałyby się z jej ust, lał miód i ogień, gdyby tylko miała język. To książka o braku języka. Czy już wspomniałem o tym?