Faktem jest, że z takimi pytaniami – niezależnie od tego, czy dotyczą one całego
Co się za tym kryje? Nawet ktoś, kto nie interesuje się specjalnie polityką, jeśli nie widzi, to przynajmniej czuje, że w naszym świecie źle się dzieje, że nasila się napięcie pomiędzy różnymi nacjonalizmami, że populiści rosną w siłę, że pod skórą świata kumuluje się niepostrzeżenie jakiś niedookreślony niepokój, a także niepewność, czy aby sprawy świata zmierzają w dobrą stronę. A taka niepewność to dobra gleba dla systemów autorytarnych, a systemy autorytarne to – mimo ewentualnych sukcesów na starcie – na dłuższą metę nic dobrego. O tym przekonał nas wiek
I to prawdopodobnie skłoniło Magdalenę Grochowską, dziennikarkę poważnie zajmującą się środkowoeuropejskimi inteligentami czy też intelektualistami, do napisania książki W czasach szaleństwa. Czy to jest Zniewolony umysł Czesława Miłosza à rebours? W jakimś stopniu tak. Lecz w większym stopniu – na co słusznie zwrócił uwagę Adam Komorowski – zainspirowała autorkę Hannah Arendt swoją książką Men in Dark Times z 1968 roku o tym, jak niektórym udało się „przeżyć życie” wśród katastrof politycznych
Zaczyna od Pawła Hertza, bo całe życie spędził w Polsce, ale też pewnie dlatego, że jego opór był najłagodniejszy i pełen zawirowań. Syn bogatej rodziny żydowskiej prowadził przed wojną życie złotego młodzieńca ujawniającego talent literacki, a przez to kompletnie oderwany był od rzeczywistości. Zabawne, że do tego, by dostrzec różnice społeczne, potrzebował wiersza Hofmannstahla, jakby nigdy nie rozejrzał się po ulicach przedwojennej Warszawy czy innego z wielu miast, które zwiedzał. Eleganckie to, ale też po prostu głupie. Grochowska mu nie odpuszcza, gdy opisuje, jak Hertz podróżuje tuż przed wybuchem wojny, stojąc na korytarzu pociągu i jak „to nowe doświadczenie napawa go zdumieniem, bo bilet pierwszej klasy zawsze dotąd otwierał przed nim drzwi do komfortu”. Aresztowany w styczniu 1940 roku we Lwowie przez Rosjan – kiedy „raczył się sznyclem z kaparami w restauracji Aronsona” – trafił do obozu pracy na Syberii i choć nie opowiadał o swoich przeżyciach, wrócił jako inny człowiek, obciążony traumą gułagu. Chce żyć w Polsce i nie mieć nic wspólnego z systemem, który w niej się mości, ale jednak zapisuje się do partii, co oczywiście ułatwia mu urządzenie się i budowanie strefy komfortu wokół siebie.
Zaczął się w jego życiu czas lawirowania: z jednej strony chciał lub udawał, że chce uczestniczyć w przemianach i „pchać cienkim palcem ten wielki traktor”, z drugiej – gorączkowo szukał niszy, w której mógłby zajmować się literaturą, ale unikać politycznej jednoznaczności zwolenników ustroju i nie mieć nic wspólnego z „prostactwem produkcji literackiej przystosowywanej do potrzeby chwili”, jak to opisuje Grochowska. Zostaje redaktorem klasycznej literatury rosyjskiej w Państwowym Instytucie Wydawniczym, co jest świetnym miejscem. A ponieważ jest erudytą, rozkwita tam jako tłumacz i jeśli do jego wierszy czy powieści Sedan można mieć zastrzeżenia, to jako kierujący redakcją, tłumacz i autor antologii miał wielkie i bezsprzeczne zasługi. Dla jednych był zabawnym i denerwującym snobem, dla innych kunktatorem, a on w coraz większym stopniu stawał się konserwatystą, zbliżał się też do Kościoła, przekonany o tym, że zarówno Holocaust, jak i totalitaryzmy są wynikiem braku Boga. Przekonanie, że w kraju podbitym gesty nie mają jakiegokolwiek sensu, to pewnie echo gułagu. Ale jego skutkiem była opinia, że cała PRL-owska opozycja nie ma dużego sensu, zwłaszcza że postrzegał Kuronia i Michnika jako lewaków (choć, jak było trzeba, redagował polskie wydanie dzieł Marksa). Nadzieje wiązał z Kościołem jako jedyną jawną organizacją opozycyjną (przeżył „wzlot” papieski i w późnej dorosłości ochrzcił się, a także uważał, że oświecenie to źródło katastrofy europejskiej).
Hertz to przykład tego, na jakie kłopoty skazany jest inteligent, który chce zachować dystans wobec politycznego szaleństwa, a jednocześnie musi jakoś żyć w sensie najbardziej dosłownym, czyli musi mieć z czego żyć. Łatwe to lawirowanie nie było, zwłaszcza gdy ktoś, jak Hertz, miał ambicję odgrywania jakiejś istotniejszej roli w systemie kultury, chciał wyjeżdżać za granicę, do czego potrzebny był paszport i dewizy z państwowej kasy. Raz się musiał wychylać w jedną, raz w drugą stronę, jak na huśtawce. Stąd ostre oceny bardziej niezłomnych, które były naturalną ceną takiej strategii działania. Maria Dąbrowska środowisko „Kuźnicy”, z którym Hertz był związany po wojnie, nazywa w swoich dziennikach „gromadą liżydupów”, Jerzy Stempowski kilkanaście lat później mówi w Radiu Wolna Europa, że „Paweł Hertz jest teoretykiem taryfy ulgowej i czegoś w rodzaju neosarmatyzmu literackiego”.
Stempowski to reprezentant postawy niezłomnej – nie poszedł na kompromisy, zamknął się w swoim świecie i zachował niezależność podziwianą przez wszystkich, którzy zetknęli się z jego esejami. „Otaczał się zasiekami sceptycyzmu i racjonalizmu bardzo świadomie, by przetrwać. To był jego gorset” – mówi Grochowskiej Magdalena Chabiera, badaczka twórczości Stempowskiego. Między nim i Hertzem jest zasadnicza różnica. Hertz budował prywatną sferę wolności w swoim mieszkaniu, w doborze towarzystwa, konstruował rodzaj własnej bańki i cieszył się swoją pozycją w tutejszym światku literackim, rezygnując na przykład z przeniesienia się na stałe do Paryża, co zdaje się w którymś momencie jego powojennego życia było możliwe. Tam jednak byłby nikim. Stempowski wyrzekł się wszystkiego, by żyć w wolnym świecie. Zdołał wyjechać z Polski w 1939 roku i już nigdy tu nie wrócił mimo propozycji władz; nie widział się z rodziną i prowadził w Szwajcarii ubogie życie, pracując przy produkcji jakichś szczotek. I pisał to, co uznawał za ważne, i jak chciał sam pisać. „Nie czuje powołania do udziału w budowie nowego świata” – napisała o jego tuż powojennym nastroju Grochowska, a wcześniej opisała życiową dewizę Stempowskiego na czas „zbiorowego szaleństwa”: „dzbankiem wody nie ugasisz pożaru, trzymaj się z daleka i czekaj, aż wszystko spłonie do reszty. To znaczy: zachowaj zmysł proporcji i bądź świadkiem”.
W pierwszej chwili brzmi to jak dewiza konformisty, ale znając kontekst życiowych wyborów Stempowskiego, dostrzegamy, że to jest program heroiczny, bo kryje się za nim kategoryczny nakaz pełnej niezależności i uwolnienia się od związków z szalejącym światem, które mogłyby zamącić czystość spojrzenia i jego oceny. Nie czuje się na siłach, by brać na siebie odpowiedzialność za świat, ale obserwuje go pilnie i ocenia: „świat jest ciemny, głupi i głuchy”. Oburza się w 1957 roku na Piusa
Rozdziały o Hertzu i Stempowskim przedziela w książce Grochowskiej szkic o Dymitrze Fiłosofowie, uchodźcy z sowieckiej Rosji, który – też samotny – filozofował w Warszawie i wydawał czasopismo, zorganizował klub inteligencki i wszędzie propagował ideę porozumienia między Rosjanami i Polakami ponad historycznymi zaszłościami, czym narażał się na niechęć ze strony białej emigracji. Nie doczekał, jaki kształt to rosyjsko-polskie porozumienie ostatecznie przybrało – zmarł pod Warszawą w pierwszą wojenną zimę.
Książę zamyka opowieść o von Moltkem, którego postać za dobrze nie pasuje do pozostałych trzech sylwetek, bo Moltke nie był człowiekiem pióra, nie filozofował, był sumiennym urzędnikiem nazistowskiej administracji, politykiem, ale dostrzegł szaleństwo systemu, w którym pracował, i postanowił mu się przeciwstawić na miarę swoich możliwości. To on stał za grupą dyskusyjną z Krzyżowej, której członkowie zastanawiali się nad sposobem wyjścia z hitleryzmu i planowali odrodzenie Niemiec po wojnie. Po zamachu Stauffenberga większość osób związanych z Kołem z Krzyżowej trafiła do aresztu i von Moltke w styczniu 1945 roku został powieszony na haku rzeźnickim. Za to, że kierował się sumieniem, że wierzył w możliwości „wolnego ducha”, że miał odwagę wziąć na siebie odpowiedzialność za społeczeństwo mimo świadomości, że żadna siła za nim nie stoi, poza siłą moralności.
Pytanie: dlaczego Grochowska takie postaci wybrała i tak ułożyła swoją książkę? Niby łatwo to sobie wyjaśnić: to ciąg radykalizujących się postaw, od lawirowania Hertza, przez dydaktyzm Fiłosofowa i konsekwencję Stempowskiego, do straceńczej ostateczności von Moltkego. Ale ten ostatni nie był osobą zawodowo piszącą, był inteligentem inaczej ukształtowanym, nawet nie był specjalnie zainteresowany Polakami, żeby go dopasować do pozostałych. Co prawda wszystkich bohaterów książki łączy swoboda myślenia w kategoriach europejskich, gotowość na przykład do korekt granic, ustępstw uspokajających napięcia narodowościowe. Ale tylko Moltke zapłacił cenę najwyższą, podjął największe ryzyko. Czy dlatego, że nie wypowiedział się w słowach? Że człowiek piszący niejako rozładowuje napięcie myśli, siadając do pisania, i to uznaje za wystarczające działanie. Ktoś taki jak Moltke musiał przejść do czynów rozumianych dosłownie, żeby swojej pracy myślowej nadać sens. Nie wiem, czy tak to działa. Opowieść o Moltkem, zamykająca poważną i ważną książkę o postawach inteligenckich, brzmi w niej jak przestroga, żeby się nie porywać z motyką na księżyc, a może przeciwnie – jest zachętą do działania, opuszczenia wieży z kości słoniowej… Nie wiem. A może właśnie tak to sobie Grochowska wymyśliła, by zostawić czytelnika z rozterkami i wiedzą, że ani pierwsza opcja, ani druga nie są bezsprzecznie dobre. Ale czy jest jakaś trzecia?