Teren zlikwidowanego już obozu zaorano. Lemiesze zanurzyły się w ziemię, gdzie zakopano ludzkie prochy. Cały teren obsiano łubinem. Jedyną trwałą pozostałością był budynek obozowej piekarni, którą przebudowano na dom. Zamieszkał w nim ukraiński strażnik, który sprowadził swoją rodzinę. Jego zadaniem było niewpuszczanie na teren dawnego obozu. Wszystkim pytającym miał odpowiadać, że mieszka tu z rodziną już od wielu lat. Ot, normalne wiejskie gospodarstwo, gdzie zamiast wypalania traw, stosuje się wypalanie ciał. Przed nadejściem Rosjan w połowie lipca 1944 roku rodzina podpaliła zabudowania i ewakuowała się w stronę Warszawy.
Wczytywanie się w trebliński supeł na niewiele się zdaje. Więcej pytań niż odpowiedzi. Makieta życia rodzinnego na terenie zaoranego obozu zagłady aż bije po oczach. Nazbyt grube to nici, herr Globocnik. A jednak w swej bezczelności skuteczne. Nie znajduję śladu ukraińskiego strażnika-gospodarza. Znika z kart historii. Pozostaje po nim enigmatyczna wzmianka, która rozpala wyobraźnię. Zabójca-gospodarz, strażnik-kret odjeżdża w stronę Warszawy, przenosząc żar z jednego ognistego pieca w drugi.
W stronę ciemności Gitty Sereny zawiera zdjęcie gospodarstwa. Z lewej strony widać jednopiętrowy budynek, z jego dachu sterczą trzy kominy. To dawna piekarnia przerobiona teraz na dom mieszkalny. Po przeciwnej stronie znajduje się niższy budynek o płaskim dachu. Pośrodku leżą zwalone deski, wydaje mi się, że widzę też studnię. W głębi zdjęcia jest jeszcze jeden budynek, otwarty na oścież. Może stodoła. I jeszcze jeden, jakby barak, wciśnięty w cień drzew. Horyzont zamykają przerzedzone drzewa. Zdjęcie jest nazbyt jasne, trudno rozpoznać porę roku. Drzewa mają liście, wydaje się, że jest słonecznie. Niemal sielsko.
Gdybym nie wiedział, dałbym się nabrać. Ale wiem.
Najpierw widzę cień na ścianie budynku z prawej strony zdjęcia. Wydaje mi się, że należy do tej zamazanej postaci, która idzie, jakby coś dźwigała przed sobą. Przed budynkiem, który może być stodołą, jest wygięty pałąk pleców mężczyzny. Być może czyści kopyta konia, tylko że nie widać konia. Naprzeciw niego, w jasnej kurtce, asystuje mu ktoś równie pochylony. To widzę, ale równie dobrze mogę tego nie widzieć. Zdjęcie jest niewyraźne. Nie wiem, czy ci trzej mężczyźni na pewno tam są, tak jak i nie wiem, który z nich może być Streblem. Wyraźna jest za to piekarnia przerobiona na dom. I jeśli mam wątpliwości co do trzech postaci męskich, to nie mam ich w odniesieniu do postaci ubranej w kufajkę. Siedzi skromnie na drewnianym ogrodzeniu. To kobieta.
Na zaoranym terenie – notuję za Goską – zasiano łubin, dla siebie wyznaczyli kawałek pola, na którym posadzono ziemniaki. I nagle w relacji padają imiona: Saszka miał Ukrainkę, Strebel był z żoną i teściową. Była też siostra żony Strebla z dwójką synów (chłopaków małych, mówi Goska), przyjechali z Ukrainy na to gospodarstwo. Na jakieś trzy tygodnie przed nadejściem frontu wyjechali w pięć wozów.
Zaludniło się na treblińskim fikcyjnym gospodarstwie. Miał być tylko Strebel, a jednak było kilka osób. Zdjęcie, choć niewyraźne, być może rzeczywiście ich wszystkich wskazuje. Zaraz za tymi informacjami czają się kolejne pytania. Skąd się wzięła tu rodzina Strebla? Wezwał ich do siebie z Ukrainy – ale jak? Mógł wysłać list, ale to czas wojny; listy i kule diabeł nosi. Mógł posłać umyślnego, może nawet tego Saszkę, który nagle wyskakuje z nieistnienia. Może pojechał sam? Miałby czas, jeśli decyzja o gospodarstwie zapadła zimą, to na wiosnę zdążył wrócić. Niewiele wiem, oprócz tego: Strebel to rodzinny facet.
Goska mówi, że chodzili w mundurach i po cywilnemu. Mundur to władza i broń, ale ten mundur – czarny uniform ukraińskiego wachmana – mówił jeszcze jedno: służę śmierci. Pilnuję granic królestwa śmierci, jestem pomocnikiem śmierci. Jednocześnie chodzili w ciuchach cywilnych, jakby co pewien czas chcieli zrobić przerwę od morderczej służby. Gdy zdejmą mundury, kim się staną? Zabójca będzie gospodarzem, myśliwy rolnikiem, a Kain stanie się Ablem – kto miał uwierzyć w tę przemianę? Przecież nie okoliczni mieszkańcy, od których kupowano żywność lub zmuszano ich do pracy. Może jacyś przejezdni, którym można było wmówić doskonale gładką historyjkę o zwykłej ukraińskiej rodzinie rzuconej przez los w pobliżu wioski. Tylko tych przejezdnych nie ma, no bo wojna, no i ta wojna właśnie się kończy na ich niekorzyść – zatem kto? Gdy zdejmują mundury i zakładają ubrania cywilne, sami chcą uwierzyć we własne złudzenie.
Myślę o ich porankach, gdy trawa jest soczysta rosą, a powietrze pachnie obietnicą. O widoku, który mają codziennie przed sobą, gdy wychodzą z domu. Zaorany teren, wyrównany, na nim kołysze się łubin. O codziennej pracy przy zwierzętach, a one są ufne i posłuszne. O bawiących się chłopcach szwagierki Strebla. I myślę o nim, rodzinnym facecie, który wieczorem gromadzi wszystkich, bo w kupie raźniej, cieplej i jakoś tak żywiej.
Nie jestem w stanie myśleć o ich nocach.
Mieszkało ich czterech – Strebel z żoną i dziećmi, Saszka też ze swoją żonką, Wańka i czwarty do pomocy, który zawsze przychodził nocą, bo się bali.
Zaorali, posiali łubin, mieli też swoje warzywa.
Henryk Ślebzak mówi znacznie więcej od Eugeniusza Goski, który dorywczo pracował w gospodarstwie. Łatwo, zbyt łatwo sformułować z tego oskarżenie, dlatego wolę wariant z uciekającą pamięcią: panowie mają swoje lata, a kamera wywiera na nich różny wpływ.
Ślebzak jest bardzo konkretny. To on stwierdza rzecz zaskakującą: budynki gospodarstwa były ogrodzone, podczas gdy teren zlikwidowanego obozu został pozbawiony wszelkich oznak granicznych, zniknęły druty, słupy. Nikogo nie wpuszczali na miejsce dawnego już obozu, mieli broń, sami przeszukiwali jego teren w poszukiwaniu złota i kosztowności. Ślebzak twierdzi, że dużo znaleźli. Dopiero teraz przypomina mi się to jedno zdanie Eugeniusza Goski, rzucone ot tak, jakby w potoku innych zdań. „Wyjechali w pięć wozów”, mówił. O tym, ile znaleziono, krążą legendy i opisał to w Płuczkach Paweł Reszka. Pięć wozów – prawda, zazdrość, urojenie?
Przed kamerą Ślebzak czuje się dobrze. Widać, że poświęcona mu uwaga, skierowane światło, koncentracja osób stawiających mu pytania, ośmielają go coraz bardziej. Raz po raz stuka palcami o stół albo międli zeszyt ze swoimi notatkami (nie skorzysta z nich ani razu). Spina się tylko wtedy, gdy któryś z rozmówców dopytuje się wnikliwiej o jakiś temat albo gdy pokazują – raz albo dwa – że coś się nie zgadza. Wczytywanie się w mowę ciała świadka nie może przesłonić tego, co mówi. A mówi rzeczy przebogate w znaczenia. Jego pamięć zachowała imiona ukraińskich wachmanów, którzy przychodzili z obozu do wioski. Karol, Kolka, Iwan, Włodek, Ważka. O swoich motywacjach pracy w Treblince opowiadali w prosty sposób, jak to po wódce: miałem umrzeć, to podpisałem. Byli tacy Ukraińcy, którzy uciekli ze służby w obozie zagłady. Byli tacy, którzy zostali. I byli tacy, którzy we wsi szukali dla siebie żon i brali z nimi „śluby”.
Henryk Ślebzak dużo o ukraińskich wachmanach wie, może nawet zbyt dużo. Mówi o jednym z nich, który podkreślał, że nigdy nie był dla Żydów w Treblince okrutny. Aż do momentu, gdy kilku z nich rzuciło się na niego, przytłoczyli masą swoich ciał i próbowali odgryźć mu nos. Do końca życia był oszpecony i miał już dla nich tylko nienawiść. Albo o tym, który opowiadał, że zabijanie pojedynczych Żydów jest bardzo męczące, dlatego kładł trzy osoby na siebie – głowa na głowę – i zabijał jednym strzałem albo przekłuwał bagnetem. I mówi jeszcze… Nie potrafię rozstrzygnąć, czy Ślebzak opowiada o tym dlatego, że męczą go te wspomnienia, czy uległ fascynacji złem. Jakie relacje wytworzyły się w orbicie wódki, jedzenia, zapewne też młodego wieku, między nimi?
Budynki gospodarstwa zostały po wojnie rozebrane.
Okoliczna ludność wzbogaciła się na poszukiwaniu złota.
Henryk Ślebzak niemal zawsze patrzy prosto w kamerę, teraz też.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]