Myślę o tym, czytając książkę – antologię poezji, której tytuł Flisz poetycki sugeruje, że autorzy i wszyscy jej pomysłodawcy wierzą w to, że język może mieć podobny sposób działania i siłę co naturalne żywioły. Że mowa różnych autorów na jednym obszarze przyrodniczo-kulturowym zazębia się, skleja ze sobą w różnych układach, odkrywając przed dociekliwym czytelnikiem dziedzictwo, z którego czerpie. Że echo frazy jednego autora usłyszymy w innych. W końcu, że twórczość poszczególnych autorów może tworzyć wspólne terytorium języka, w którym jest również miejsce na odmienność stylów, poetyk. W takiej perspektywie poezja miałaby też ważne zadania: pokazać się w pewnym rytmie i tempie narastania jej melodii, symboli, metafor, odsłonić ślady dawnych i nowych języków w twórczości konkretnych autorów. Taka jest przynajmniej moja życzeniowa postawa wobec tej książki. A jaka jest rzeczywistość?
Po pierwsze, Flisz poetycki. Antologia Najazdu Awangardy na Rzeszów nie jest pokłosiem jednorazowej inicjatywy, ale owocem wieloletniej współpracy ludzi, w tym kilku przynajmniej instytucji i zrzeszeń kulturalnych regionu – Teatru im. Wandy Siemaszkowej (wydawcy tomu), Klubu Stowarzyszenia Pisarzy Polskich i Sekcji Twórczości Literackiej Uniwersytetu Rzeszowskiego, możemy więc spodziewać się rzeczy przemyślanej, mającej „za plecami” swoją historię i doświadczenie specjalistów. „Najazd Awangardy na Rzeszów” odbywa się rokrocznie, od dekady, w murach rzeszowskiego teatru. Jego pomysłodawca – akademik i poeta Stanisław Dłuski – chciał, wzorem inicjatywy Józefa Czechowicza z 1934 roku, stworzyć publiczną przestrzeń do spotkań poetek i poetów z regionu Podkarpacia. Czy jest to impreza literacka równie z ducha awangardowa, jak ta sprzed kilkudziesięciu lat, którą organizowali poeci z Lublina, Wilna i Krakowa? Jak pisze Dłuski, pomysłodawcy Najazdu i autorzy antologii, próbujący dać odpór czasom zbyt powierzchownie traktującym wiersze i poetów, ujmują kwestię awangardowości możliwie szeroko. Sięgają m.in. do samej etymologii słowa – poezja stanowi dla nich „straż przednią”, jest modelem zupełnie innego świata, w którym inaczej postrzega się człowieka. To rodzaj niezbędnego buforu – zabezpiecza bowiem język ludzki przed osunięciem się w jego miałkie, instrumentalne funkcje. „Doświadczenie pustyni – przekonuje Dłuski – niesiemy w sobie, żyjąc w wielkim mieście, jadąc metrem do pracy czy kontemplując drzewa w Beskidzie Niskim, bo bycie poetą to samotne trwanie na granicy, ale nie izolacja czy moralna obojętność na dramat istnienia”.
We Flisz poetycki od początku jest więc wpisany pewien imperatyw (wyraźnie smakujący melancholią): zejścia do warstw głębszych poezji Podkarpacia i Rzeszowa, odnalezienia dla niej swego rodzaju tonu założycielskiego. Scalenia przeszłości, u której antologia i jej autorzy (inicjatorzy, współpracownicy i prezentowani poeci) zaciągają dług, z teraźniejszością i przyszłością. Choć co do tej ostatniej, trudno przewidywać, w jakim kierunku podąży poezja na Podkarpaciu, mimo że obok poetów stale wydających nowe tomy, twórców, powiedzmy, o ustalonych już stylach (jak Krystyna Lenkowska, Jakub Pacześniak, Katarzyna Bolec czy wspomniany Stanisław Dłuski), prezentowani są w książce najmłodsi z festiwalowych „awangardzistów”, jak Natalia Szumna (rocznik ’96) i Kamil Flaga (’97), autorzy jeszcze przed książkowym debiutem (Szumna w 2022 roku brała udział w organizowanej przez Biuro Literackie Pracowni Otwartej Wierszem, a Flaga drukował do tej pory swoje wiersze jedynie w antologiach i almanachach poetyckich). Może właśnie ta przyszłość ziści teraźniejsze nadzieje na stworzenie „własnego świata, innego, szukającego odrębnego języka wyrazu”, które organizatorzy najazdu pokładają w corocznej imprezie, a teraz także artykułują w książce.
Perspektywa, z której antologiści spoglądają na lirykę tej części Polski, ujawnia się już w kompozycji tomu – w umieszczeniu obok siebie poetów współczesnych, wciąż publikujących i rozwijających się, i „starych mistrzów poezji”, poetów i poetek w taki czy inny sposób związanych z regionem, którzy już nic niestety nie napiszą, nie dołożą żadnego nowego wiersza do „fliszu”, jak Julian Przyboś i Janusz Szuber (trudno mi uwierzyć, że do tej grupy należy już Wiesław Kulikowski, którego pamiętam jeszcze z jego spotkania autorskiego z lata 2019 roku, a jeden z wierszy wydrukowanych w tomie – Przyszedł do mnie list w środku nocy – autor napisał w 2021, czyli w roku swojej śmierci). Projekt antologii zakłada więc ścieranie się warstw zastygłych, uleżałych, rozumianych jako już uznane i docenione przez poetycką publikę, z tymi dopiero co ukształtowanymi, świeżymi, nie zawsze jeszcze dobrze rozpoznanymi przez krytyków i literaturoznawców (jak choćby wspomniani najmłodsi twórcy). A jeśli przyjąć, że dokonuje się tu jakaś synteza wyobraźni starych awangardzistów, tych, którzy zachowują w wierszach jeszcze powidoki lat dwudziestych i trzydziestych
Jak pisałam na początku, w perspektywie geologicznej czas nie ma znaczenia. Istotne jest jedynie to, co za jego sprawą zostało zbudowane i odsłonięte. W literaturze i poezji także. Z takiego punktu widzenia wyjść musieli autorzy antologii – co zresztą zaznaczają we wstępie Jan Nowara i Jagoda Skowron z rzeszowskiego teatru, pisząc o pewnym esencjonalnym „uniwersum”, w jakim scena teatralna spotyka się z poezją. Przyboś może dialogować z Mikołajem Sępem Szarzyńskim, Zbigniew Herbert z Janem Kochanowskim, Pacześniak z Szuberem. U tych ostatnich, na przykład, fraza wpada w podobny rytm, żywi się tymi samymi obrazami, a wersy u Pacześniaka składane są w tym samym rytualnym tempie co u sanockiego poety. Autor Dna oka robi to samo piękne, niemal modlitewne „ciach” z każdą nową linijką. Temat – „złotonośna” przeszłość wiejskich rytuałów, portret „ludzi całych sobą oddanych czynności”( to fraza z Obyczajów Szubera) – również pozostaje ten sam. W wierszu bez opamiętania Pacześniak pisze: „smarowaliśmy powidłami / ten najlepszy z najlepszych / chleb pokrojony / w złotonośne pajdy / zajadaliśmy je z apetytem / i zaraz chciało nam się pić / stojącym na progu podróży / według starych / rozkładów jazdy pociągu”.
„Nie da się mówić o żadnej idei bez doświadczania konkretu egzystencjalnego, wówczas konkret prowokuje symbol, odsłania wewnętrzny pejzaż poety” – zaznacza Dłuski we wstępie do tomu. Konkretem, który poeta ma na myśli, jest oczywiście miejsce, Podkarpacie, jego rozległa i różnorodna ziemia, kamienna, gliniasta, w mieście brukowana, na jego rubieżach chętniej odsłaniająca glinę i wspomniany flisz. Wyobraźnię podkarpackich twórców żywi przyroda, jej życie i umieranie w naturalnych cyklach. Ziemia jest tutaj dosłownie pokarmem, schronieniem, metaforą pamięci (wojny, schronów, opuszczania ziemi w etnicznych czystkach), wspomnieniem młodzieńczego buntu („ryliśmy butami w mokrej ziemi / wiatr kładł trawy” – napisze niedawno debiutująca Monika Luque-Kurcz w utworze ławka z tomu Portret Ubu). Jest także nostalgiczną opowieścią o Podkarpaciu i Rzeszowie wielokulturowym, jakw obrazie Cyganów – którzy na ulicy Rzeźniczej „w miedziane rondle jak w gongi stukali” – u Lenkowskiej (wiersz Rzeszów z tomu Tato i inne miejsca).
Nic prawie o tym nie wspomniałam, a to przecież najcenniejsza rzecz w działaniach pomysłodawców festiwalu, teraz widoczna w publikacji – dialog w wielu obszarach, jak teatr, literatura, sztuki plastyczne, które reprezentują tutaj konkretni artyści: Rafał Pacześniak, Grzegorz Wnęk, Andrzej Rułka i ich obrazy (szkoda tylko, że nie wpasowane w karty z wierszami). Twórcy antologii dopuszczają również do głosu autorów z innych kultur, jak poeta z Syrii Yousef Sh’hadeh (od 1992 roku mieszkający w Rzeszowie).
We Fliszu poetyckim nakreślona została wspólna linia wokół wierszy twórców z Podkarpacia. Wszyscy bowiem zgromadzeni tu autorzy to, jak ich nazwałam, poeci czasu przeszłego niedokonanego – spoglądający w stronę minionego, w kierunku wcześniejszych warstw „fliszu”, związani w uniwersalnej cykliczności życia, mocno jej świadomi. Rozumiejący tę cykliczność również apokaliptycznie – w wierszach Grzegorza Kociuby, Jana Belcika, Piotr Duraka i Kamila Flagi znajdziemy obrazy starych wojen i wojen obecnych, jak ta tocząca się tuż przy granicy z Podkarpaciem. Jest w tym tomie również co najmniej dwóch poetów, których dzięki autorom wyboru odkryłam – Mariusz Kalandyk, poeta bodaj najmocniej awangardowy z grupy, idący w stronę eksperymentów z literą, jak u Przybosia, oraz Stanisława Kopiec, o której Tadeusz Nowak pisał, że „jej wiersze czyta się tak, jakby się wyrosło ze żniwnego pola i sięgnęło po garnuszek źródlanej wody”.
W antologii przecinają się wyraźnie dwie linie: po pierwsze pragnienie wyjścia, wyrośnięcia poza własne podwórko, a po drugie wielka chęć budowania na nim czegoś niepowtarzalnego, „swojego” w najlepszym sensie tego słowa. U niektórych autorów widoczna jest również pewna skrytość, tajemnica, coś, co, mam wrażenie, dopiero się u tych twórców pojawi, o czym jeszcze nie zdążyli powiedzieć. Coś, co – jak w wierszu Ryszarda Mścisza Za siebie – „się w nich czai” i co później „nagle dojrzewa”.