Doskonale pamiętam, w jakich okolicznościach poznałem wielu bliskich mi pokoleniowo piszących przyjaciół i kolegów. Leszek był wyjątkiem, co jest znaczące. Otóż praktycznie od czasów studiów znałem w Krakowie niemal wszystkich rówieśników usiłujących coś pisać, aspirujących do literatury. Ciągle się o siebie potykaliśmy, z reguły studiowaliśmy filozofię lub różne filologie. Tymczasem Leszek studiował towaroznawstwo na Akademii Ekonomicznej. Nie pojawiał się w krakowskich miejscach inkubacji artystycznej pokolenia: w redakcji „Studenta”, z którą od początków byłem związany, Piwnicy pod Baranami, Jaszczurach, Żaczku, Jazz Klubie, Stowarzyszeniu Ateistów i Wolnomyślicieli, gdzie zbierała się Grupa Teraz, Barze Barcelona (któremu Adam Ziemianin poświęcił piękny wiersz), Teatrze STU jeszcze na Brackiej, Krzysztoforach, Klubie Dziennikarzy Pod Gruszką i zwłaszcza na ul. św Marka 6, w mieszkaniu Romana Pytla po jego powrocie w 1967 roku ze stypendium na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Mieszkanie Romana (a właściwie jeden wielki pokój) było punktem ważnym, ponieważ przywiózł z Jerozolimy masę książek i płyt. Oczywiście najwięcej hebrajskich, całego S.J. Agnona, którego nieustannie nam tłumaczył à vista, ale także Allena Ginsberga, Gary’ego Snydera i Lawrence’a Ferlinghettiego, sporo wydawnictw emigracyjnych. Ginsberg w czasie pierwszego pobytu w Krakowie nocował właśnie u Romka. Recytacje Kaddishu i Skowytu należały do rytuału. Osobiście byłem uprzywilejowany, ponieważ wszystkie te miejsca znajdowały się w obrębie Plant, a z żoną mieszkaliśmy u mojej babci na św. Jana. Osiedle Pilotów, gdzie mieszkali Leszek z Agą, zdawało się nam wówczas niemal zaświatem. Krakus od pokoleń, postawiłem tam nogę, dopiero gdy wybrałem się do Leszka.
Nieustanne potykanie się o siebie, to, że „Student” stał się, zwłaszcza po wejściu do redakcji Ryszarda Krynickiego, Tadeusza Nyczka i Adama Zagajewskiego, organem Nowej Fali, skutkowało (tak to widzę z dzisiejszej perspektywy) pewnym rodzajem pokoleniowego solipsyzmu. Hasłem było „Czytamy tylko siebie i klasyków”. Krynicki czynił wyjątek dla Szymborskiej i Herberta, ale nie wszystkim się to podobało. Aspekt agresywnej ekskluzywności złagodziły czas i polityka kulturalna, która zamknęła drogę wydawania dodatku „Młoda Kultura” i sprawiła, że wielu z nas musiało się ze „Studentem” pożegnać.
Tymczasem Leszek był poza tym wszystkim. Tak jakby w początkach żadne wsparcie rówieśników nie było mu potrzebne. Gdy go poznałem, szybko się zorientowałem, że doskonale wiedział, co pisaliśmy, czytał te same książki, ale stadne manifestacje go nie interesowały. Zdziwiło mnie to tym bardziej, że wiele z tego, co pisaliśmy, było mu sympatyczne. Sceptycyzm Leszka dotyczył jedynie przekonania, że „Hurmem mości panowie!” można czegoś w literaturze dokonać.
Jest jeszcze jeden aspekt jego osobności, otóż w kręgu Nowej Fali najważniejsza była poezja. Leszek nie był osobą poezją niezainteresowaną, jego żywiołem była proza. Jakby na przekór poezjocentrycznej tradycji literatury polskiej był przekonany, że źródłową siłą literatury jest proza, głównie powieść. W literaturze polskiej krytycy budowali zazwyczaj rozpoznawalność i pozycję na pisaniu o poezji. Krytycy powstrzymujący się od wypowiadania się o poezji nie budzili tyle emocji i zainteresowania. Tego nie udało się zmienić Stanisławowi Brzozowskiemu. Henryk Bereza i Tomasz Burek byli wyjątkami i nic dziwnego, że dla niego okazali się większymi autorytetami niż dla nas.
Kiedyś Leszek powiedział mi, że zaczął pisać, aby udowodnić studiującej polonistykę Adze, że studia filologiczne nie są warunkiem sine qua non literackich wtajemniczeń. Uważał, że mogą zawężać horyzonty lektury. Fascynacja odkrywaniem i odsłanianiem intertekstualnych uwikłań dobrze służy popisom i fajerwerkom erudycji krytyka, ale gubi jednostkowość i wyjątkowość dzieła literackiego, zawęża horyzonty lektury. Można traktować literaturę jako system, którego mechanizmy chcemy odsłonić, ale wtedy oddalamy się od krytyki literackiej, której zadaniem jest opowiedzieć o konkretnym dziele. Trzeba czytelnikowi, który ma na głowie o wiele poważniejsze zmartwienia aniżeli dopisanie i umiejscowienie dzieła w jakiejś estetycznej hierarchii, tak opowiedzieć o konkretnej książce, by zechciał ją przeczytać i poświęcić temu trochę swojego cennego czasu. Nie dlatego, że powieść ta jest arcydziełem, które wypada znać, by uchodzić za człowieka kulturalnego, ale dlatego, że być może pozwoli mu to oswoić własne niepokoje, poczuć się mniej samotnym w powikłaniach naszej rzeczywistości.
Leszek był krytykiem, który unika intelektualnego i estetycznego szantażu. Wiedział, że nie ma takiego dzieła, nawet arcydzieła, które byłoby dla wszystkich, którego lektura byłaby obowiązkowa i niezbędna, nie usiłował budować kanonu. Jednocześnie był głęboko przekonany, że literatura to tak bogaty zbiór dzieł, że znajdzie się tam coś dla każdego – wyrafinowanego estety i sprzątaczki, ministra i przedszkolanki.
W odróżnieniu od Brzozowskiego i Burka, krytyków poszukujących dzieł (powieści) budujących samowiedzę wspólnoty (narodu, klasy czy pokolenia) i z tej perspektywy wartościujących i budujących hierarchie, Leszek poszukiwał dzieł, które pozwalają jednostce zachować autonomię, budują zgodę na osobność i wyjątkowość każdego czytelnika, każdej osoby. Coś podobnego znajdował u Kazimierza Wyki i Berezy. Jeśli w najnowszej polskiej krytyce literackiej zaistniał krytyk, dla którego liberalizm nie był jedynie politycznym liczmanem, to był nim Leszek.
W tradycji polskiej (ale także hiszpańskiej) krytyki literackiej funkcjonuje coś, co można określić jako wspólnotowy imperatyw zadań literatury, zwłaszcza obowiązków wobec wspólnoty narodowej. To była przyczyna, dla której krytyka tak łatwo uległa, na szczęście na krótko, wspólnotowym/klasowym miazmatom socrealizmu. Leszek daleki był od lekceważenia dzieł, które pozwalają „rozpoznać się polskości w jestestwie swoim”. Jak wszyscy kochał Pana Tadeusza i Wesele. Jednocześnie pamiętał, że proza polska, co najmniej od Pamiętników Jan Chryzostoma Paska, przez Trzy po trzy Aleksandra Fredry, Sól ziemi Józefa Wittlina, prozę Brunona Schulza, opowiadania Jarosława Iwaszkiewicza i Tadeusza Borowskiego, Leopolda Buczkowskiego i Leo Lipskiego, bogata jest w utwory, które pozwalają jednostce/osobie rozpoznać się w swoim jestestwie. I to jest dobre – jak mawiał Jerzy Pilch. Dobre i niezbędne, ponieważ bez suwerennych jednostek nie może być autentycznej wspólnoty.
Dowartościowanie indywidualizującej energii literatury, podkreślanie jej niezbędności bardziej dla jednostki aniżeli dla wspólnoty miało konsekwencje. Pierwszą była niezgoda na jednowymiarowe, linearne formatowanie historii. Leszek sympatyzował z dziełami, które obowiązywanie jednego formatu podważają, wzbogacając go o regionalne mutacje. Wystarczy przeczytać jego teksty o Galicyanach Stanisława Aleksandra Nowaka czy Przewozie Andrzeja Stasiuka.
Znając Leszka i wielu Zagłębiaków, mam powody przypuszczać, że w dużym stopniu wynikało to z przemyślanego przywiązania do małej ojczyzny, z której pochodził, czyli Zagłębia. Regionu o powikłanej historii i wyjątkowo u mieszkańców zinterioryzowanym dziedzictwie, gdzie zarówno w czasie powstania styczniowego, jak i rewolucji 1905 roku – choć na krótko – irredenta zatryumfowała.
Sprawa druga to wyczulenie na kwestie języka i stylów narracji, niezwykłe bogactwo polszczyzny, spłaszczonej i odindywidualizowanej przez tak zwany język literacki. Nikt jak Leszek nie zgadzał się z Fernandem Pessoą, który pisał: „Obraża moją inteligencję to, że ktoś jest w stanie zapanować nad Diabłem, a nie jest w stanie zapanować nad językiem portugalskim”. Panowanie nad językiem to właśnie odwaga podejmowania ryzyka przełamywania spetryfikowanej literackiej polszczyzny, uschematyzowanej narracji w rodzaju: „Przyszła baba do lekarza…”.
Łączyło nas doświadczenie, pogłębiające się w miarę upływu czasu, utraty przez literaturę statusu najważniejszego i źródłowego miejsca naszej kultury, cywilizacji Zachodu. Wzrastaliśmy i dochodziliśmy do jakiejś samowiedzy w świecie, w którym media nie odgrywały tak wielkiej roli jak dzisiaj. Czytaliśmy książki, telewizja była w powijakach, czegoś takiego jak portale społecznościowe i komunikowanie się poprzez zdigitalizowane obrazy nie mogliśmy sobie nawet wyobrazić. Mediatyzacja samej literatury i utrata jej znaczenia były formatywnym doświadczeniem urodzonego w czasie wojny i zaraz po wojnie pokolenia. Żyjąc w stosunkowo izolowanym od Zachodu świecie realnego socjalizmu, „zapóźnieni w rozwoju”, wiązaliśmy ten proces z restrykcyjną polityką kulturalną, cenzurą, „dyktaturą ciemniaków”, konformizmem starszego pokolenia pisarzy itp. Świat nieprzedstawiony Juliana Kornhausera i Adama Zagajewskiego jest dobrym przykładem takiego myślenia. Leszek był bardziej powściągliwy aniżeli Nowa Fala w stygmatyzowaniu polskich pisarzy starszego pokolenia.
Od początku, śledząc literaturę i kulturę popularną, widział proces kurczenia się formującego kulturowo znaczenia literatury wysokiej w nieco innej perspektywie. Nie był, jak ja i moi przyjaciele z grupy Teraz, skłonny do zwalania wszystkiego na politykę kulturalną. Ponieważ stosunkowo szybko zacząłem wyjeżdżać za Zachód, zorientowałem się, że grona ludzi, wśród których ambitna literatura budzi żywe emocje, są tam skromniejsze niż u nas. Był to czas, kiedy młodzi Polacy reagowali żywiej na Jeana Paula Sartre’a niż Francuzi, na Ginsberga bardziej niż Amerykanie, a na Julia Cortázara bardziej niż Argentyńczycy. W Polsce znajdowałem więcej partnerów do rozmowy o Juanie Rulfo niż w Meksyku, mimo że obracałem się tam w kręgu ludzi kultury.
W tym miejscu mała dygresja. W 1978 roku Octavio Paz miał cykl wykładów w Colegio Nacional w Ciudad Mexico. Na pierwszym był tłum, łącznie z telewizją. Z czasem liczba słuchaczy się kurczyła, na ostatnim noblista mówił do kilkunastu osób, w tym do sześciorga Polaków: Aleksandra Bugajskiego (niespokrewniony z Leszkiem krakowianin), Margity Osmańczyk, Jana Patuły, Krystyny Rodowskiej, Jan Zycha i mnie. Dopiero czas po transformacji uświadomił nam w Polsce, jak dalece literatura jest sprawą prywatną, osobistą, elitarną. Wbrew diagnozie Jana Błońskiego „czarna dziura” dla zepchniętej z piedestału literatury polskiej miała się dopiero otworzyć. W odróżnieniu od Tomasza Burka na takie schłodzenie zbiorowych emocji związanych z czytaniem dzieł literackich Leszek był przygotowany. Dla niego zbiorowe emocje jako reakcje stadne były nieco podejrzane. Zakłócały intymny charakter lektur literackich. Dowartościowanie intymnego charakteru lektury łączyło go z Henrykiem Berezą. Stąd ich dystans wobec krytyki akademickiej, na gruncie której intymny, osobisty (nie mylić z subiektywnym) stosunek do dzieła nie obiecuje naukowych gratyfikacji.
Leszek wyjątkowo czujnie śledził kulturę masową i popularną, której sukcesy i hierarchie kreuje i zabezpiecza rynek. Był też jednym z nielicznych krytyków, u którego hegemonia rynku nie wywołała moralnej paniki, estetycznej mizantropii, niewiary w literaturę kreującą nowe wartości, a nie tylko powielającą wzory na rynku sprawdzone. Gdyby tak było, moglibyśmy literaturę, jak pisanie scenariuszy seriali, powierzyć sztucznej inteligencji. Ale tak nie jest.
Nie jest tak z powodu, który znajdujemy już w Odysei. W swojej wędrówce Odyseusz znajduje gościnę u Feaków. W czasie uczty słucha z biesiadnikami rapsoda Demodoka, opowiadającego o wojnie trojańskiej i o nim samym:
Wtedy Odysej pochwycił krzepkimi dłońmi opończę
Swą purpurową, zarzucił sobie na głowę
I zakrył cudne oblicze – przeto, że mu łzy wypłynęły
Odyseusz podziwia sformatowaną opowieść Demodoka, jego reakcja jest najżywsza wśród słuchaczy. Ale opowieść gotowa i sformatowana nigdy nie jest pełna. Opowieść Demodoka niejako wymusza na Odyseuszu korektę i dopowiedzenia, dlatego decyduje się on przedstawić Feakom własną wersję. Opowieść wyzwala nową opowieść, ale ta nowa też nie będzie kompletna i będzie domagała się kolejnej. Literatura odkłada koniec.
Dla Feaków Demodok jest dostarczycielem rozrywki i informacji, ale tym razem trafił na słuchacza idealnego, który się w opowieści rozpoznaje. To rozpoznanie, zobaczenie i uobecnienie siebie dzięki pieśni rapsoda jest czymś, co zapewnić może jedynie literatura. Niekiedy, jak w przypadku Odyseusza, jest to przeżycie traumatyczne, choć takie być nie musi. Jest nam ono niezbędne. Zarazem to uobecnienie nie jest całkowite i kompletne. Zadziwiające, że w ogóle dzięki spotkaniu z dziełem literackim może zaistnieć. Pisać i opowiadać o książkach tak, aby spotkania takie zdarzały się możliwie najczęściej, to zadanie krytyka.
Jesteśmy przekonani, że dzieło literackie domaga się interpretacji. Trudno to kwestionować. Podziwiamy hermeneutyczną wirtuozerię krytyków, przyjmując, że to właśnie my jesteśmy idealnymi docelowymi adresatami dzieła. Otwieranie dziełu drogi do tego czytelnika, który sam o tym nie wiedząc, na takie spotkanie czeka, jest trudniejsze. Takich krytyków nigdy i nigdzie nie było wielu. Leszek do nich należał. Piszę to, ponieważ sam ulegam narcystycznemu przemądrzaniu się dzieła. Mam jedynie nadzieję, że moja opowieść o Leszku i jego krytyce sprowokuje inne. Chociaż wiem, że nastąpiłoby to i bez mojego przyczynku. Boję się, że bez Leszka kompletnie ulegnę pokusom erudycyjnych interpretacji.