4/2025

Łukasz Saturczak

Czekając aż skończy się wszystko

Na wulkanie klimatem przywodzi na myśl rodzimą prozę początku XXI wieku, ale nie jest to zbiór napisany w duchu sentymentalnego powrotu do przeszłości, styl nie oznacza też, że autor przespał ostatnie dekady. Co więcej, dawno nie czytałem książki tak aktualnej. Nie ze względu na pojawiające się w niej nowinki techniczne, ale z powodu towarzyszącego bohaterom poczucia nadchodzącej katastrofy klimatycznej, która i nam przypomina, że problemy, z którymi się dotychczas borykaliśmy i od których próbowaliśmy uciec, to nic w porównaniu z tym, co nas czeka.

Na pozór nic się nie dzieje. Ot, pięć historii „połamanych” ludzi szukających swojego miejsca w życiu: Bernard pracuje w dostrzegalni przeciwpożarowej w Beskidach (Niebo było w przeciwnym kierunku), Zygmunt – ofiara polskiej transformacji – wyjeżdża do Kotliny Kłodzkiej (Na wulkanie), pracowniczka korporacji Jill odbywa podróż służbową na wyspę Wolin (Odpływy), Eliza jest uzależniona od ojca, który ulega wypadkowi (Druga linia), Stan wybiera się do przyjaciela, aby poruszyć nierozwiązane sprawy z przeszłości (Na końcu światła jest tunel). I jeśli skupić się na samych życiorysach – ściślej na tym, jakie piętno odcisnęły na nich zmiany ustrojowe w Polsce po 1989 roku – ma się wrażenie powrotu do polskiej prozy początku XXI wieku, do takich autorów jak Jerzy Sosnowski, Wojciech Kuczok, Daniel Odija, Marek Kochan, Włodzimierz Kowalewski, Mariusz Sieniewicz… Co ciekawe, wątki współczesne nie były nigdy istotne dla autora Na wulkanie – jego Harar (2005) skupiał się na egzystencjalnych lękach, a w ostatniej wydanej powieści (Ziemia Nod, 2010) – współczesność służyła za punkt wyjścia do opowiedzenia o Zagładzie tarnowskich Żydów. Czy to znaczy, że Kobierski, tworząc postacie bohaterów pochodzących z różnych warstw społecznych (branża IT, deweloper, pracownik fizyczny), których poznajemy w momencie przełomu ściśle związanego z doświadczeniem transformacji, podaje nam odgrzewany kotlet – i zbiór wydany po piętnastu latach milczenia mógłby być de facto książką, która po drobnych zmianach została wyciągnięta z szuflady, gdzie ten czas przeleżała?

Ta myśl towarzyszyła mi przez pierwsze strony, a może dłużej, gdy zwyczajnie irytowało mnie, że w Polsce 2025 roku każdy bohater zapija smutki alkoholem (czy niezbyt oczywiste odwołanie do Pod wulkanem?) lub wygłasza komunały w rodzaju „w tym kraju o wszystko trzeba walczyć” albo „minuty są ważne, decydują o wszystkim”. Tym bardziej że miałem wrażenie przesadnego faszerowania stron nowinkami cywilizacyjnymi, mającymi uwspółcześnić książkę (Żabka, Netflix, dieta pudełkowa, blik, Facebook, alarm RCB…). Złapałem się jednak na tym, że moje czepialstwo (wynikające w dużej mierze z wieloletniego oczekiwania) nie ma znaczenia w kontekście tego, o czym traktuje Na wulkanie. Kobierski napisał o próbie ucieczki od przeszłości, która jest skazanym na porażkę odwlekaniem czekającej na nas katastrofy.

Wszystko, co złe, ma źródło w mieście, zdaje się mówić autor. To tam rozpoczynają się kruche kariery, upadają firmy, zaciągane są długi, odbywają się konferencje, budowane są sterylne hotele, kupowane smartfony i garnitury Vistuli, ulicami mkną SUV‑y… Przytłoczeni nadmiarem bohaterowie postanawiają uciec – mając większą czy mniejszą świadomość, że to ciężar metropolii jest źródłem ich cierpień. Szukają więc ukojenia bliżej przyrody – kontemplując pasma Beskidów, remontując dom w Kotlinie Kłodzkiej czy łowiąc ryby w Szkocji. Czy są szczęśliwi? Na pewno odbywają rodzaj medytacji – z dala od zgiełku mogą przemeblować życie lub zacząć wszystko od początku.

Kobierski nie romantyzuje „ucieczki”, często oznacza ona u niego znój – w Na wulkanie Zygmunt na przetrwanie zimy ma worek ziemniaków i opał, który starczy na połowę sezonu, ale „Wreszcie mógł odpocząć, usatysfakcjonowany pracą, jaką wykonał, i wysiłkiem, który włożył w zorganizowanie sobie życia od nowa”. Bohater w Na końcu światła jest tunel zatrudnia się w przetwórni ryb i mierzy z surowym klimatem, Eliza staje się wolna po tym, gdy jej ojciec ulega wypadkowi, a Bernard z Niebo było w przeciwnym kierunku postanawia zmienić dobrze płatną pracę na pozbawioną wygód wieżę obserwacyjną, żeby podziwiać krajobraz Beskidów, gdzie „Żaden widok nigdy się nie powtórzył”. W tych historiach nie jest ważne, czemu tak postępują. Nie wyjaśnia autor także, czy ucieczka przyniosła spokój. To schodzi na dalszy plan, gdy odkrywamy, że o losie bohaterów nie decydują oni sami, ale siła wyższa, którą chcieli ujarzmić.

Zamknięci w betonowych miastach bohaterowie uznali, że grozić im mogą co najwyżej inni – przyjaciele, rodzice, małżonkowie; mogą zranić w związkach, relacjach rodzinnych, zwolnić z pracy. Chcieliby zapomnieć, że istnieje jeszcze coś, co wyrywa z kruchych złudzeń. To natura, która przypomina o swojej obecności – raz subtelnie jak pisk mew i świeże powietrze wpuszczone do hotelu czy deszcz, innym razem mocniej, gdy piorun uderza w łódkę na jeziorze, a Dolny Śląsk jest niszczony przez powódź (Na wulkanie). Bohaterowie Kobierskiego nie są denialistami w sprawach klimatycznych, co więcej, wykazują wrażliwość wobec natury – Jill zajmuje się farmami wiatrowymi, Bernard próbuje ratować wyrzucone na brzeg meduzy (przypomina to ratowanie żuczków przez Witolda Gombrowicza), nawet łowienie ryb przez Stana przybiera u Kobierskiego formę doświadczania przyrody, tak jak nadmorskie spacery Elizy, która jednocześnie czuje, że „napięcie nieustannie im towarzyszące w tym czasie, przywoła obecność ulewnego deszczu, który je dopadł w połowie drogi do hotelu, niechby i morza, które nie zamierzało się objawić bezpośrednio, jedynie zapośredniczone przez intensywny zapach, czasem przeczucie – jak zawsze, kiedy człowiek uświadamia sobie bliską obecność czegoś wielkiego. Chociaż gdyby Jill miała porównać ten zapach, czasem nawet skondensowany, przywołujący z pamięci długie i jasne korytarze sanatorium w Stoumont, w którym Lotte leczyła się z postępującego reumatyzmu i kłopotów z krążeniem, miejsce, które niedługo miało zostać całkowicie przejęte przez naturę”. Świadomość niedającej się ujarzmić siły natury i tego, że bohaterowie nie zapobiegną katastrofie, którą sami na siebie sprowadzili, nie daje im nic poza większą uważnością wobec tego, co dookoła, co poza miastem. Może jednak odejdą z poczuciem, że nie chcieli być już częścią niszczycielskiego procesu grożącemu Ziemi, który uruchomił człowiek.

W lekturze Na wulkanie próżno szukać ukojenia. Jest pogodzenie się z losem, zrozumienie, próba skazanej na porażkę naprawy. Może Ziemia bez nas będzie lepszym miejscem? Pojawiający się motyw wody – nie tylko w kontekście katastrofy, lecz także oczyszczenia (prysznic), opisu pięknych jezior, odgruzowywania studni, patrzenia w morze – daje nadzieję, że Ziemię czeka (już bez nas) lepszy początek; powstanie na niej nowe, bogatsze życie. Wszak na zgliszczach po pożarze (wywołanym przez człowieka) w opowiadaniu Druga linia pojawiła się kocia rodzina.

Liczyłem, że trafię w książce na Abrahamowe: „Może w tym mieście jest pięćdziesięciu sprawiedliwych; czy także zniszczysz to miasto i nie przebaczysz mu przez wzgląd na owych pięćdziesięciu sprawiedliwych?”. Ale nic z tego. Można więc zapytać, czy Kobierski poświęca bohaterów wyłącznie w imię lepszej przyszłości planety. Wychodzi od manichejskiej postawy, ale wyklucza z niej pierwiastek dobra, który już z nas wyparował, zostało w świecie tylko zło. Piszę o tym, bo uderza mnie w Na wulkanie bierność postaci, zbyt oczywiste godzenie się z losem, mimo świadomości zagrożenia. Być może uderza za bardzo? Marek Bieńczyk pisze na okładce: „Radek Kobierski stąpa w tej świetnej książce po ziemi…” i podkreśla uważność autora wobec otoczenia. A mnie zastanawia, czy w owej obserwacji rzeczywistości z jednej strony i czytelnymi wyborami bohaterów z drugiej znajdziemy równowagę? Czy skupiając się na samej kontemplacji natury, nie zapomina autor, że człowiek może po prostu żyć, skupiając się na dobru – w dodatku bez tak wielkiego ciężaru emocjonalnego, jaki wrzuca na barki swoim bohaterom? I choć drażni mnie radykalizm pisarza (człowiek działa przeciw naturze, więc ta go unicestwi; nie ma żadnej nadziei, ratunku czy zbawienia), choć oczekiwałbym więcej wątpliwości choćby w kwestii wyborów postaci, bo czasami wydają się one zbyt oczywiste, to jest Na wulkanie mimo wszystko trafną i bliską mi diagnozą miejsca człowieka we współczesnym świecie.

Radosław Kobierski: Na wulkanie
Wydawnictwo Drzazgi,
Wrocław 2025, s. 268.
WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.