Słuchałem snutych planów i kojarzyłem je z tym, co gnało go przez ostatnie trzy lata. Mieszkał i pracował w Tucznie, potem wrócił do Mikołowa i po paru miesiącach zakotwiczył się w Wetlinie, gdzie wraz z Magdą prowadził sklep z pamiątkami i artystycznymi wyrobami. Jesienią poprzedniego roku wrócił znów do Mikołowa. Jego natura i nieokiełznana energia nie pozwalała mu na stateczne funkcjonowanie – musiał być w drodze, nieustanie się przemieszczać, pobywać krótko w jednym miejscu i je opuszczać; wiecznie czymś się rozpraszać i generować sobie nowe cele. Nie była to dla mnie ucieczka. Raczej nieusuwalna potrzeba bycia w stanie permanentnej konfrontacji z czymś nowym, doznawania posmaku czegoś nieznanego i nieoczywistego, co dawało mu paliwo na nieokreśloną przyszłość.
Rozstaliśmy się po ponad godzinie. Poszedł do mieszczącej się naprzeciwko Instytutu Mikołowskiego muzycznej pracowni Tymka Biesa, spotkać się z jego braćmi. Na schodowej klatce powiedzieliśmy sobie zdawkowe: „No to nara”. Przepadliśmy dla siebie – tak jak przepadaliśmy wielokrotnie na długie, niekiedy wielomiesięczne okresy, kiedy nie było go w Mikołowie, a potem znowu, gdy tylko się w nim zjawiał, szybko następowało spotkanie. Mieliśmy za to stały telefoniczny kontakt, więc każdy z nas na bieżąco wiedział, co u kogo słychać. Było to – jak miało się okrutnie okazać – nasze ostatnie spotkanie. Wiem, że po spotkaniu się z braćmi Bies odwiedził swoją młodszą córkę i swojego wnuka, z którego był nad wyraz dumny. Następnego dnia zginął w wypadku samochodowym pod Oświęcimiem.
Łączyła nas prawie trzydziestoletnia znajomość, zapoczątkowana spotkaniami w mikołowskim Domu Kultury, gdzie miała swoją siedzibę poetycka grupa „Nowy Sezon” – prowadzona przez Wiesława Ciecieręgę. Był to okres narastającego wzmożenia zaaferowaniem tym wszystkim, co nowe. Nie inaczej było z poezją – nowe tytuły czasopism literackich, nowe tomiki poetów skupionych wokół głośnego już wówczas pisma „brulion”, fluktuacje nowych poetyk i dopływy świeżych języków, nierzadko ze strony tłumaczeń poetów angielskich i amerykańskich; konglomerat atrakcyjnych doznań i otwierających się wciąż nowych możliwości. Wszystko to chłonęliśmy niezwykle intensywnie. Arek, jeszcze jako uczeń mikołowskiego LO, zdobywał liczne nagrody na konkursach poetyckich i czekał na swój poetycki debiut. W 1994 roku wreszcie się to stało. Zadebiutował jako dziewiętnastolatek dwoma wierszami w „Na Dziko” – poetyckim dodatku do katowickich „Opcji” – czterostronicowym piśmie, w którym, jako redaktorzy, między innymi, ogłaszaliśmy co kwartał Debiuty Na Dziko. Jeszcze w tym samym roku jego wiersze znalazły się w antologii nowej poezji śląskiej Inny świt – ułożonej i zredagowanej przez Mariana Kisiela. To wszystko stało się zapowiedzią książkowego debiut Arka – tomu poetyckiego Bloki, wydanego w Tychach w 1997 roku. Od tamtej pory Arek opublikował kolejne osiem tomów wierszy – z czego ostatni, Człowiek O., niedawno, bo pod koniec lutego tego roku, ukazał nakładem Instytutu Mikołowskiego, którego był stałym autorem.
Każdy z nas ma swoją historię o kimś, z kim przyszło mu żyć w intensywnych relacjach, choć w różnych fazach – raz bliższych, raz dalszych. Każda opowieść o kimś takim będzie zaprawiona bardzo subiektywnymi wrażeniami i dość jednostronnymi opisami. Dopiero po złożeniu szeregu opowieści, pochodzących z różnych źródeł, w jedną wielką mozaikę będzie możliwe zbliżenie się do prawdy o danym człowieku, której w dłuższej perspektywie i tak się nie posiądzie. Szczególnie kiedy jest mowa o człowieku tak wielostronnym i różnorakim, jakim był Arek Kremza – jako kompan, ojciec i poeta. Jak mało który człowiek Arek jaskrawie żył po swojemu, na własnych zasadach wobec bezwzględnie dyktującego warunki świata, nie mając w sobie cienia wątpliwości, że pójście z nim na kompromis grozi utratą wolności. Nie chciał i nie mógł zarazem czynić ze swego życia – podległego tępym i bezwzględnym mechanizmom, które czynią z jednostki szary kaftan bezpieczeństwa – fałszywego, rozdwojonego stanu, w którym życie i twórczość nie zlewałyby się w jeden twór. Buntował się przez całe swe dorosłe życie przeciwko wtłaczaniu w ciasne, kanciaste ramy nie tylko swego istnienia, ale istnienia każdego – do czego namawiał, co podpowiadał i co, niekiedy gwałtownie, manifestował w rozmaitych odsłonach czy też danych momentach. To właśnie on jest autorem fenomenalnej parafrazy, w której zawarł kwintesencję małostkowości i głupoty ludzkiego postrzegania Innego, pomieszczonej w tytułowym wierszu swojego trzeciego tomu Brania: „Jak cię widzą, tak się mylą”. Sądzę, że – w jakiejś mierze – ową gorzką konstatację niezwykle twórczo rozwijał w swej poezji. Przechodziła ona – jak każda znakomita poezja – różne okresy i fazy, promieniując z tomu na tom treściami wypływającymi z bezpośrednich doznań, intelektualnych, ostrych i nierzadko wielce kąśliwych oznajmień odnośnie do turbulencji życiowych, jakie wywołuje w człowieku ślepy los – determinujący go niekiedy bardzo dotkliwie – stających się częstokroć poetyckim zarzewiem oraz tematycznym wektorem intelektualnych eksploracji. W jego wielopasmowej poezji, opartej często na poetyckim koncepcie, w starannie zakomponowanych tomach czy poematach, rozgrywa się nieustanny dramat wywołany konfliktowością natury świata i skazanego nań człowieka. Przybiera on językową formę poetyckich anonsów, nierzadko zaplecionych w postać wizji, skupionych w wielce czepliwych zbitkach słów, które – jak ma to miejsce w doskonałym przedostatnim tomie Stacje – ewokują surrealistyczne, poharatane mocno obrazy zatracenia i skrywanego bólu, ale też i lęku wywoływanego przeczuwaniem zbliżającego się końca czegoś, który to stan okazuje się dla autora tych wierszy wyzwaniem do podjęcia próby kolejnych przekroczeń i nieuniknionych naruszeń. Przebogata wyobraźnia poetycka Kremzy owocowała, ukazywanym z tomu na tom, jego własnym idiomem – rozpoznawalnym językiem, opartym na silnie wyczuwalnym kodzie, złożonym z różnorakich dopustów semantycznych, niekiedy sprzecznych lub pozornie wykluczających się, w którym wielce sugestywnie przemycał swoje doświadczenia życiowe z wielorodnych pól, poddając je wnikliwym, niekiedy cierpkim lub krytycznym ujęciom, dzięki czemu stwarzał szeroki wachlarz wzajem oddziałujących na siebie estetycznych napięć.
Poezja była czymś najistotniejszym dla niego – czymś, co nadawało sens jego życiu. Sam zaś był bardzo bujną osobowością, promieniującą życiową charyzmą. Jego sposób bycia, wypowiadania się, funkcjonowania – to wszystko było wiarygodne artystyczne, bez cienia zadęcia. Widać było, że to ktoś, kto patrzy szerzej, głębiej, wrażliwiej na rzeczy z pozoru banalne, mało istotne. Był poetą całym sobą – nie tylko w tym, jak pisał, ale też jak żył. Imponowało mi jego poczucie humoru zabarwione cierpką ironią. Do tego niesamowita bystrość umysłu, ogromna inteligencja, nieokiełznana wyobraźnia – a wszystko to znajdowało wielokształtne ujście w jego poezji. W swoich tomach przywiązywał wielką wagę do skrupulatnego rozkładania akcentów w przestrzeni samej kompozycji oraz do punktowej struktury tekstu. Wszystko musiało się zazębiać, wyłaniać jedno z drugiego, tworzyć dramaturgiczną spójność oraz aktywizujący układ odniesień. To go bardzo absorbowało. Czyni go to jednym z najważniejszych poetów współczesnych.
W obliczu jego tragicznej śmierci, dławiącej swą nagłością, na wiele rzeczy związanych bezpośrednio z nim samym patrzę teraz pod jeszcze bardziej szerokim, wyostrzającym je kątem. I wiem, że wyszedł z tej walki, jaką nieustannie toczymy z tym światem, ewidentnie zwycięsko. Jego niepokorność wobec świata okazała się niezbywalnym gwarantem bycia w nim jako tym Jedynym – konsekwentnym w swej wielopostaciowości, nieustępliwym w dociekaniu racji stojącej po jego stronie.