A co jeśli człowiek byłby w istocie uwięzieniem życia?
Czy wyzwolenie życia w samym człowieku nie wymagałoby wtedy z konieczności jakiejś innej formy?
Gilles Deleuze
Od pewnego czasu czułem się nieswojo, towarzyszyło mi ogólne i nieokreślone wrażenie obcości. Budziłem się rano, długo nie mogąc dojść do siebie. Patrzyłem w sufit, śledząc wzrokiem drobne pęknięcia. Wyobrażałem sobie, że jestem szczeliną, z początku niewielką, ledwie widoczną rysą na powierzchni, z czasem rozrastającą się i pochłaniającą świat. Noce stały się duszne. Wielokrotnie śniłem o pustyni. Byłem wydmą, przesypującym się piaskiem. Wędrowałem bez końca, każdą drobinką zwracając się ku słońcu.
W pracy nie radziłem sobie z dotychczasowymi obowiązkami. Rzeczy traciły dla mnie swoją oczywistość, z trudem zabierałem się za sprawy, będące jeszcze do niedawna kwestią zwykłej rutyny. Unikałem kolegów, rozmów w biurowej kuchni. Zdarzało się, że wychodziłem, snując się po okolicy. Wszystko pękało od światła, a ja podążałem za czymś nieokreślonym. Moje ciało zdawało się mrowiem, ławicą, która zagęszcza się w miarę tropienia. Szedłem coraz szybciej w poczuciu nieuchronnej bliskości celu, aż w końcu natrafiałem na coś, co było zwykłą kępą traw, kamieniem. Zwijałem się wtedy w kłębek, a świat kurczył się do rozmiarów źdźbła.
Któregoś razu już nie wróciłem.
Zaszyłem się w domu. Samotność z początku mi ciążyła. Krążyłem po mieszkaniu, nie potrafiłem znaleźć dla siebie miejsca. Przyjemność znajdowałem jedynie w leżeniu na balkonie, wślizgiwałem się pomiędzy ciepłe plastry słońca i chłód posadzki, patrzyłem na chmury; potrafiłem trwać tak długie godziny. Zdarzało się, że gdy tak leżałem, niebo, w odcieniu błękitu, który miał w sobie coś ostatecznego, przejmowało mój oddech. Falowało równomiernie, a ja nie musiałem nic robić. Jakbym nie istniał.
Czasami stawałem przed lustrem. Przyglądałem się uważnie fragmentom ciała, próbując rozpoznać siebie w całości, na którą się składały. Im mocniej wytężałem wzrok, tym obraz zdawał się bardziej rozmyty. W końcu odbicie znikało, a ja zerkałem w nicość, na dnie której leżało moje bezimienne spojrzenie.
Chyba zacząłem mówić do siebie. A może to myśli dźwięczały w milczeniu? Żadnych rozmów, tylko takie, pomnażające mnie bez końca, pluskanie mowy.
Niekiedy wracały do mnie obrazy z dzieciństwa. Bezczynność otwierała mnie na ich swobodny napływ, przychodziły niewielkimi falami: dłoń zanurzona w piasku, której zdawało się, że sięga po gorące serce świata, czerwone morze pod powiekami w bezchmurny jasny dzień, podmuch wiatru na twarzy. Choć były to skrawki, rozproszone w czasie drobiazgi wspomnień, unosiła je jednorodna powierzchnia, którą pamiętam jeszcze ze snów. Tkwiłem w bezruchu i pozwalałem im rozbijać się o mnie, wchodzić coraz głębiej i dalej, aż w końcu nie zostawało już nic, tylko lekko zmarszczona tafla.
Bezruchowi oddawałem się zresztą coraz częściej. Ograniczyłem swoje istnienie do małego dywanika znajdującego się pośrodku pokoju. Leżałem tam skulony w sobie. Miałem wrażenie, że przez ten brak ruchu staję się przezroczysty, niewidoczny dla padającego światła. Któregoś razu – zmierzchało już i niebo pokryła ciemnofioletowa łuna – świetlista strużka rozpostarła się we mnie i wystrzeliła prosto w ciemny, pusty obłok.
Bywały dni, że wystawiałem nos w szczelinę okna. Delikatny powiew otulał twarz, wprowadzał mnie w świat wrażeń węchowych. Chłonąłem rzeczywistość pod postacią małych uderzeń, eksplodujących punktów, które zjawiały się, by po chwili zniknąć, niekiedy łącząc się w większe skupiska lub przybierając postać strumieni. Wkraczałem do molekularnego świata, a nos był moim przewodnikiem. Prowadził mnie tam, gdzie inni nie mieli dostępu. Cieszyłem się z tych odkryć, choć wiedziałem, że z nikim nie mógłbym ich dzielić. A przecież wystarczy uchylić okno, by wyruszyć w podróż.
Pewnego razu usłyszałem pukanie do drzwi. Dotychczas moje skromne życie w zamknięciu zdawało się unosić gdzieś na granicy realności. Możliwości nachodziły na siebie, przenikały się w rytmie delikatnych kołysań. Odgłos pukania wyrwał mnie z tego półtrwania. Doszło do gwałtownego urzeczywistnienia. Odnalazłem siebie leżącego na kanapie, wpatrzonego w prążki światła na ścianie. Zsunąłem się z kanapy i podszedłem do drzwi.
Chwyciłem za klamkę i włożyłem nos w niewielką szparę. Nikogo nie było. Wciągnąłem głęboko powietrze, chłonąc to nagłe rozszczelnienie, przepływ pomiędzy wnętrzem a zewnętrzem. Ułożyłem się na jego linii.
Po chwili poczułem coś jakby błysk, wyładowanie, jakiś skok intensywności, który kazał mi ruszyć gwałtownie z miejsca. Nim się obejrzałem, biegłem już rozświetlonymi słońcem ulicami miasta.
Odtąd byłem w ciągłym ruchu. Przemierzałem rozległe połacie terenu, a im dalej szedłem, tym bardziej rozpychała mnie jakaś wewnętrzna siła. Stawałem się nadmierny, miałem wrażenie, że wypełniam sobą każdy zakątek wszechświata, a byłem przecież niewiele większy do zwierzęcia buszującego w trawie.
Wędrowałem tak, a świat się iskrzył.
Wycieńczony długim marszem, położyłem się w cieniu wysokiego drzewa, pośród łagodnego bzyczenia much. Szybko zapadłem w sen. Śniły mi się rozmaite słowa. Zjawiały się przede mną, a następnie zwijały w sobie, tworząc płaszczyzny, których strony przenikały się wzajemnie, słowa – wstęgi ulatujące z wiatrem. Obudziły mnie głośne krzyki. Wokół stali ludzie. Mówili coś, ale niewiele byłem w stanie zrozumieć. Kliku z nich szturchało mnie kijami. Próbowałem coś powiedzieć, ale oni tylko patrzyli na mnie, szczerząc zęby. Dźwięki, które wydawałem, bliższe była chyba muchom, co wciąż nad nami krążyły. W końcu uciekłem, słysząc tuż przy uchu świst lecących kamieni.
Żyłem na peryferiach, z dala od zaludnionych miejsc. Tworzyłem mikrokonstelacje z tym, co napotkane. Małe, ruchome układy.
Pewnego dnia zobaczyłem kogoś bardzo podobnego do siebie. Siedział oparty o kamień, rozświetlony blaskiem tego, co istnieje. Zdziwiła mnie jego obecność, myślałem, że jestem jedyny.
Z czasem widywałem ich coraz więcej, wystawali na obrzeżach miast, wędrowali po bezdrożach. Gromadzili się w skupiska, rozpraszali, podobni ziarnom piasku niesionym przez wiatr. W końcu coś pękło, a oni wlali się tą szczeliną w świat.