Na śniadanie robotnik w fabryce ČKD spożywa: kawę, 2 piwa 7‑stopniowe (zwane przez wszystkich wokół „deszczówką”); na tym menu się urywa.
Jeszcze tylko prosi bufetową, panią Piskáčkovą, żeby mu na zeszyt dała 2 paczki papierosów.
Wtedy rosły mężczyzna rusza do pracy.
W rozciągniętym swetrze po żonie, szerokich spodniach (nie nosił kombinezonu tak jak inni w fabryce) idzie do swojego stanowiska, ani przez moment nie wyciągając z ust papierosa. Palił ciągle, nieprzerwanie, jakby dymem chciał się zamaskować. Widoczny był wszędzie. Tyczka. Nieprzycięty pręt. Drągal wśród pochylonych, malutkich ludzi na ulicy. Nie mieścił się w tramwaju pomiędzy rączkami do przytrzymywania. Nie raz słyszał, jak ludzie wyśmiewają jego 195 centymetrów wzrostu. Miał z tego powodu kompleks. Przy tym był silny i bardzo sprawny. Potrafił z lekkością wskoczyć z podłogi na stół.
Zatrudnił się na tokarni – raz, że miał doświadczenie z robót przymusowych w Reichu, dwa – chciał skonstruować sobie prasę hydrauliczną. Kupienie jej nie wchodziło w grę, reżim na sprzęty do powielania patrzył krzywo. Maszyna do pisania też była problematyczna, można było na niej rozmnażać antypaństwowe treści. Żona musi jego manifesty przepisywać w publicznych salkach do maszynopisania. Świeżo upieczony grafik (po Państwowej Szkole Graficznej), nie chce pracować z urzędasami w jakimś biurze agitacji, tworzyć plakatów i transparentów na święta pierwszomajowe:
– Ze Związkiem Radzieckim na wieczne czasy!
– Buduj ojczyznę, wzmocnisz pokój!
– Socjalistycznie pracować, socjalistycznie żyć!
– Kupředu! – do przodu i ani kroku w tył.
Nie żeby nie rzucił wzrokiem na zdjęcia ofiar wojny koreańskiej na tablicach informacyjnych, nie słyszał o kolejnych hektarach osuszonych bagien czy nie widział prężących się na pomnikach i obrazach przodowników pracy, ale dla drągala Vladimíra Boudníka życie jest gdzie indziej. Powiadali, że lubił chodzić z transparentami, Hrabal w swoich legendach twierdzi, że Boudník uwielbiał manifestacje. Nieprawda. Chodzić musieli wszyscy. Na pochodzie wystarczyło się zagapić, nie wcisnąć kumplowi do łapy sztandaru na czas, tłum się rozszedł już w Karlinie, a do Wysoczan, do fabryki sztandar trzeba odnieść. Polityczny nigdy nie był. Życie jest gdzie indziej – w opiłkach, kawałkach blachy, porozrzucanych odpadach, okruchach z proletariackich stołów. Na ścianach pełnych plam i wykwitów. Ale swoje trzeba wiedzieć. Nawet tych, którzy nie są w partii, zmuszają do prenumerowania „Rudégo práva”. W czasie tzw. dziesięciominutówek politruk czyta na głos świeżutki wstępniak – sukcesy w kraju, sukcesy u Sowietów. Ludzie już wiedzą, jak Vladimíra wnerwić – patrzcie tylko, znów coś napisali w „Pravie” o zepsutej, imperialistycznej sztuce z zachodu! W czasie przerwy obiadowej Vladimír nie jada na stołówce, matka zawsze mu przygotowuje drugie śniadanie. Czas wykorzystuje na działalność misyjną. Wytypuje sobie kilku proli, którzy zdradzają potencjał, i opowiada im o sztuce przy „deszczówce”. Niektórzy na poważnie się w to wciągną. Fabryka wspiera rozwój pracowników, organizuje koncerty i wystawy twórczości. Towarzysze mają ważniejsze problemy na głowie niż ocenianie, czy prace robotników są antysocjalistyczne. Życie jest gdzie indziej – w spełnieniu planu pięcioletniego.
Pierwszą wystawę w kraju Vladimír ma właśnie w fabryce w 1959 roku, wśród samych swoich. Zaczyna płacić grafikami. Za coś trzeba pić i żyć. Czasem wieźć tyłek z kumplem na motorze. Ten, co go podwoził, donosił „deszczówkę”, uzbierał ponad pięćdziesiąt grafik. Vladimír rozdaje grafiki na lewo i prawo, nie zależy mu na nich. Dla niego liczy się tylko proces, kupředu, życie jest gdzie indziej. Po pracy też do przodu: do wysoczańskich knajp, z winem w ręku do Libni, potem na Żiżkov. W górę. Wieczne wzajemne odprowadzanie się do domu z kumplami. Niekończące się rozmowy. Dopóki piwiarnie otwarte.
Mówili na niego misjonarz. Prorok, sam się do takiej roli stylizował. Przerażony wojną, zaczął od nawoływania o pokój. Pod koniec lat czterdziestych
Nowy nurt Vladimír nazwie eksplozjonizmem. Manifestów napisze wiele, często je nerwowo przepisując. W ciągu kilku lat zorganizuje ponad sto pięćdziesiąt happeningów, choć nikt wtedy tego tak nie nazywał. W sztuce panował głównie socrealizm – albo malujesz traktorzystów, pograniczników nad koksownikami, chłopki niosące snopki w hołdzie Stalinowi, albo jesteś przeciwko nam. Sztuka zachodnia jest zgniła, upadła, zabroniona. Nie wykłada się o niej, nie uczy w szkołach, nie wspomina w publikacjach.
Dla Boudníka ulica staje się galerią. Nikt czegoś takiego wcześniej nie widział, trudno nie zwrócić uwagi na drągala operującego przy ścianach. Ludzie przystają zdziwieni. Szpary, szczeliny ciągnące się jak Nil i Jangcy, grzyby, mapy rozbryzganego moczu, narośl sadzy… Vladimír oddaje to wszystko w posiadanie ludowi. O swoich akcjach zacznie mówić „tabory ludu”. Nigdy nie robił tego po to, żeby zwrócić na siebie uwagę. To nie był „dyktat happeningu”, w którym autor wszystko z góry zaplanował. Chodziło o wciągnięcie innych do tworzenia. Zbierają się coraz większe grupki gapiów i uczestników. Dziw bierze, że Vladimír nigdy nie został aresztowany. Milicja reaguje dopiero wtedy, kiedy tłum zaczyna wylewać się na ulice, tory tramwajowe i tamuje ruch, przy czym jesteśmy w czasach stalinizmu. Na początku Vladimír działa sam. Potem na akcje zaczną chodzić z nim koledzy ze szkoły graficznej, także Hrabal, który pomaga przy wyjaśnianiu, o co w tym wszystkim chodzi. „Mózg eksplozjonisty znajdzie spełnienie w bilionach metrów sześciennych przestrzeni”. Vladimírowi wciąż tej przestrzeni mało, chce wynająć ciągnącą się przez setki metrów ścianę ogrodu Waldsteina i zamienić ją w galerię pod gołym niebem. Nie udaje mu się. Zamiast tego przesiaduje w samym ogrodzie i pobudza się seksualnie widokiem barokowej Wenus. Potem odnajduje kolejny wyprysk i zaczyna go rozbudowywać. Za jego plecami zbierają się ludzie, a towarzysze Vladimíra biegają wokół nich, pogryzając śmierdzące serki ołomunieckie. I znów: „bolszewicy” nie reagują, jakby Vladimíra chroniły jakieś magiczne siły. Raz siedzi nad Wełtawą i maluje przycumowane łodzie. Przechodzi staruszek – donosiciel, zaraz za nim milicjant. Czyżby obywatel tworzył plany infrastruktury dla obcych wywiadów? Na szczęście sprawę wyjaśni nieoceniony Hrabal, Vladimír zostanie wypuszczony. To żadne szpiegowanie, to sztuka. Nauka uważności. Tworzenie przez asocjacje.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]