W dalszej jednak (szóstej) partii tego wykładu, „czuły narrator” przemienia się w „czwartego narratora”, a ten przedstawiony nie tylko uczuciowo, lecz także pojęciowo, poddaje się dyskusji, którą podejmuję. Kim jest, a raczej, kim miałby być ów „czwarty narrator”? – bo jest on przecież pragnieniem pisarki, a nie spełnieniem. I to pragnieniem wykraczającym poza całą współczesną rzeczywistość literatury pięknej: „podwaliną pod nową opowieść – uniwersalną, całościową, niewykluczającą, zakorzenioną w naturze, pełną kontekstów i jednocześnie zrozumiałą. Miałby on być językiem, który potrafi wyrazić najbardziej niejasną intuicję, metaforą przekraczającą kulturowe różnice, zawierać w sobie zarówno perspektywę każdej z postaci, jak i umiejętność wykraczania poza horyzont każdej z nich, uznać wzajemne powiązanie rzeczy istniejących w całość, być perspektywą, z której widzi się wszystko”. Dokonałem własnego montażu orzeczeń autorki wykładu po to, aby wydobyć ich istotę, a nie ułatwiać sobie odczytania. Jest jasne, że Olga Tokarczuk pragnie takiego artystycznego spełnienia, które odpowiadałoby mocy kreacyjnej oraz integracyjnej dawnych mitów założycielskich, o czym zresztą mówi wprost i to, co zadziwiające, w kontekście współczesnych seriali. Jest świadoma władzy sprawowanej przez elektroniczne media komunikacyjne i śmiele wykracza poza zakresy piśmienności i druku. Szczęśliwie pozostając nadal ich hołdowniczką.
Ale odwołuje się też do Pisma Świętego i poświęcony mu fragment jest może najbardziej nadzwyczajny w całym tym, świetnym utworze, dlatego przytaczam go w całości: „Czy zastanawialiście się kiedyś, kim jest ten cudowny opowiadacz, który w Biblii woła wielkim głosem: «Na początku było słowo»? Który opisuje stworzenie świata, jego pierwszy dzień, kiedy chaos został oddzielony od porządku? Który śledzi serial powstawania kosmosu? Który zna myśli Boga, zna jego wątpliwości i bez drżenia ręki stawia na papierze to niebywałe zdanie: «I uznał Bóg, że to było dobre». Kim jest to, które wie, co sądził Bóg?” Biblistom pozostawiam analizę tej udanej kontaminacji Ewangelii według świętego Jana z Księgą Rodzaju, ponieważ zajmuje mnie ten „cudowny opowiadacz”, jakiego wywołuje tutaj Olga Tokarczuk. Miałby on nie tylko wiedzieć, co myśli i czyni Stwórca, ale też myśli te nam przekazywać, a czyny opisywać – znając sądy boskie i „serial powstawania kosmosu” zarazem. Byłby więc prawdziwą Wszechnicą i aż się dziwię, że znamienne to polskie słowo w mowie Olgi Tokarczuk nie padło. Pojawiła się w nim za to idea pansofii Jana Amosa Komeńskiego, którego przypomnienie jest zasługą autorki Ksiąg Jakubowych.
Z podniebnych, rzec można, wyżyn teologicznych, schodzę jednak na niziny gramatyczne, ponieważ czuję się na nich pewniej. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o nową kategorię gramatyczną, co Tokarczuk od razu zastrzega, nie jest jednak jasne, do czego odnoszą się, lub, na czym opierają trzy poprzednie (logicznie, nie historycznie) koncepcje oraz realizacje narratora. Jeśli na osobach gramatycznych, to mielibyśmy narratora pierwszo-, drugo- i trzecioosobowego, co byłoby podziałem dość schematycznym, któremu tylko ułomnie przyporządkowuję modelowe zjawiska literackie: Doktor Faustus i Pani Bovary, drugiej osobie najbliższe są dialogi, w których nikt dotychczas nie dorównał Platonowi. „Czwartym narratorem” ewokowanym przez Olgę Tokarczuk nie byłby ponadludzki, boski Demiurg, lecz opowiadacz zbiorowy, określany przez pierwszą osobę liczby mnogiej. Próby takie, nawiązujące do mityzującej wielkiej epiki, były w literaturze nowoczesnej podejmowane, dość wspomnieć Pogromcę zwierząt Jamesa Fenimore Coopera, Wojnę i pokój Lwa Tostoja, Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza. Spośród dzieł bardziej współczesnych najbliższe takiej mityzacji jest Sto lat samotności Gabriela Garcíi Márqueza. W pełni to się jednak nie udawało, ponieważ powieść z istoty swojej jest gatunkiem indywidualizującym, a jej nieodparty właściwie pochód przez literaturę nowoczesną, zmieniający całą jej panoramę, rozpoczyna się przecież od Robinsona Crusoe. Jednak odpowiednio epickie, pieśniowe, by tak rzec, stylizacje lub fragmenty, wyodrębniają się wyraźnie w każdym z przywołanych powyżej dzieł prozy. Narracji stylizowanej w Ogniem i mieczem na wieść gminną poświęciłem kiedyś osobne studium. Tołstoj pragnął, aby lud rosyjski sam z siebie wybrzmiał w jego epopei, lecz pogrążył się ostatecznie w autorskiej historiozofii. „Wypadki, które opowiemy” – zapowiadał Cooper, lecz nie mógł się przecież utrzymać w tym swoistym pluralis majestatis. Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka tytułem swym nawiązywał do biblijnego Pięcioksiągu Mojżeszowego, a indywidualnym piórem trudno mierzyć wyżej. Sto lat samotności, napisane niewątpliwie prozą, wydaje się w czytaniu, kongenialnego zapewne przekładu, melodyjnym recytatywem rodu Buendia, ale na okładce każdego jego wydania widnieje indywidualne miano autora.
Narratorskie upragnienie Olgi Tokarczuk bierze się z ambiwalencji wobec trafnie rozpoznanej przez nią dominującej cechy prozy współczesnej i trzeba ją wykazać, aby dyskusję podjąć. „Żyjemy w rzeczywistości wielogłosowych narracji pierwszoosobowych i zewsząd dochodzi nas wielogłosowy szum” – to jedno zdanie zwięźle wyraża istotę rozważań pisarki w tej kwestii. Dominującą formą współczesnej kreacji nie tylko literackiej, ale również artystycznej (performans, film autorski itp.) jest pierwszoosobowa wypowiedź autorska, będąca świadectwem indywidualnej autonomii oraz personalnej emancypacji. Olga Tokarczuk widzi, oczywiście, że wypowiedź taka „buduje więź z narratorem, jak żadna inna oraz to, że oddała ona scenę ludziom takim samym, jak my, a dzięki niej literatura jest polem wymiany doświadczeń, agorą, gdzie każdy może opowiedzieć swój los”. Nie stało się to bynajmniej w ostatnim czasie, w dwóch dekadach nowego stulecia, ani też podczas „późnej nowoczesności” dwudziestowiecznej, jak skłonni byli sądzić ci, którzy dopiero wtedy zwątpili w obietnice progresywnych „wielkich narracji”, odnoszących się zwykle do największego podmiotu zbiorowego, czyli do całej ludzkości. Pozostając w dziedzinie prozy, można prawdziwie orzec, że w Europie nowoczesnej głos „ludziom takim samym, jak my” oddawali sukcesywnie François Rabelais, Miguel Cervantes, Daniel Defoe, Henry Fielding, Charles Dickens i Honoré de Balzak, Stendhal i Gustave Flaubert… aż do autora Skrzywdzonych i poniżonych, którego dzieła były szczytem wielogłosu w klasycznej epoce powieści, za jaką uchodzi wiek dziewiętnasty. Szum nie w nich panował, raczej w autorskiej publicystyce Dostojewskiego.
Co takiego dokonało się współcześnie w literackiej narracji, że właściwie odstręcza autorkę tej mowy noblowskiej? Nie da się na to odpowiedzieć w przybliżeniu – jak zresztą na wszystkie pytania odnoszące się do zwiewnej materii literatury pięknej – bez kolejnego odwołania do historii prozy nowoczesnej. Najprościej można powiedzieć, że dramaturgia jej historii nie rozgrywa się pomiędzy gramatycznymi osobami narratora, lecz pomiędzy jego subiektywnością a obiektywnością, albo, w innej terminologii – między narracją personalną i auktorialną. Przypadki Robinsona Crusoe (1719) Daniela Defoe zostały opowiedziane przez pierwszoosobowego narratora personalnego, który otwarcie i śmiało przedstawiał własne perypetie i doświadczenia. Podobnie Laurence Sterne w przesyconej dygresjami, wielotomowej, nigdy nie ukończonej powieści Życie i myśli JW. Pana Tristrama Shandy (ukazywała się w latach 1759–1769) opowiadał właściwie o sobie, dla niepoznaki zmieniając tytułowe imię i nazwisko. Bardzo trudno jest wyjaśnić, jakimi sposobami i jaką drogą to niczym nieskrępowane, ostentacyjnie manifestowane i nadmiernie wielosłowne nierzadko „ja” narracyjne przeistacza się stopniowo w nieosiągalnie bezosobową, łudząco przedmiotową, poznawczo niby obiektywną powieść, której szczytowym wyrazem jest, pisana w nadludzkiej udręce Pani Bovary Gustawa Flauberta. Może najbardziej przejmującym świadectwem artystycznych dążeń pisarza jest jego znane, zazwyczaj źle rozumiane powiedzenie o tym utworze: „Pani Bovary to ja!”. Oznacza ono bowiem identyfikację z literackim tekstem, artystycznym tworem, a nie z bohaterką powieści.
Pomiędzy Defoe i Sternem a Flaubertem dochodzą do głosu, który z czasem zaczyna dominować, całe konstelacje osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych realistów, których już wspomniałem, a których listę można wzbogacać. Pragną oni, ze zmiennym szczęściem, obiektywizować swoje opowieści, ale sama historia literatury nie wyjaśni nam mocy tego wielkiego złudzenia nieskalanej wiedzy przedmiotowej, w jakie popadła Europa połowy
Makary i Warwara, wyłączne postaci powieści Dostojewskiego, byli ludźmi naprawdę biednymi, bo żyjącymi pokątnie w ciemnych, miejskich oficynach i skąpiącymi na herbacie, ale nadejście „nędzników” czy też „skrzywdzonych i poniżonych” w prozie połowy tamtego stulecia, wraz z ekspansją realizmu i naturalizmu, było poniekąd nieuniknione. W literaturze polskiej ich niezrównanym świadkiem i piewcą był Bolesław Prus. Oryginalność Biednych ludzi nie polegała na samym położeniu społecznym bohaterów powieści, lecz na tym, że pisarz oddał im głos w pełni, powieść bowiem napisana została w listach Makarego i Warwary. Autor właściwie był tu nieobecny (inaczej u Dickensa), a stylizacja na autentyk perfekcyjna. Tonacja listów była tak rzewna, że aż litościwa, i tak tkliwa, iż cokolwiek ckliwa, ale wtedy wszystkich, nawet wierzącego w konieczność historyczną heglistę Wissariona Bielińskiego, chwytała za serce. Powieść ujawniała, że podmiotowa szczególność, a nie przedmiotowy dystans, jest nośnikiem pełnego sensu literatury pięknej. To po tym odkryciu rozpoczyna się w prozie drugiej połowy
Dwa konteksty bliskie całej tej wielkiej przemianie narracyjnej i na nią wzajemnie oddziałujące trzeba jeszcze wspomnieć, aby odpowiedź raczej utrudnić niż ułatwić. Po pierwsze – tej dominacji wyrafinowanych form narracji personalnej w literaturze artystycznej towarzyszą przypływy piśmiennictwa niby dokumentarnego, czyli wszelkiego rodzaju autobiografii, dzienników, wspomnień, pamiętników, listów i zapisków. Mają one, oczywiście, odległą tradycję, sięgającą antyku greckiego, ale bardzo długo, bo całe tysiąclecia, były domeną „żywotów sławnych mężów”, aby zwłaszcza w ubiegłym wieku, stać się powszechnie dostępną dziedziną „ludzi takich samych jak my, agorą”, na której „każdy może opowiedzieć swój los”. Zastrzegam skromnie, że ograniczam się do czasów minionych, w których podstawowym medium były pismo i druk, ponieważ wszystko to, co w narracjach i ich odłamkach dzieje się obecnie w mediach elektronicznych, nie jest już szumem przypływu, lecz zalewem potopu. W każdym razie od czasów słynnej antologii Chłop polski w Europie i Ameryce (1918–1920), opracowanej przez Williama Thomasa i Floriana Znanieckiego, do której ten drugi napisał Notę metodologiczną, wiemy, że takim wypowiedziom właściwy jest „współczynnik humanistyczny”, czyli są one wzbogacone, a nie ograniczone, intencjami i cechami tego podmiotu, który się w nich wypowiada. Florian Znaniecki, który w młodości popełnił artystowski poemat, w swoich syntetycznych dziełach filozoficznych i kulturologicznych o literaturze pięknej prawie nie pisał, poprzestając na dokumentarnej. Jestem jednak skłonny „współczynnik humanistyczny” uznać za niezbywalny przywilej każdego głosu w globalnym dzisiaj „wielogłosie” pisarskim, trapiącym naszą noblistkę.
Po drugie – będzie ilustracyjną przesadą powiedzieć, że relacje literatury i nauki zostały w poprzednim stuleciu odwrócone, ale sobie na nią pozwolę. Nie można twierdzić, że poezja czy proza artystyczna są dzisiaj wzorem dla nauki, jak nauka była wzorem dla literatury pięknej połowy
Jeśli tak, to co właściwie jest do zrobienia? W piątym fragmencie swego wykładu Olga Tokarczuk, płynną składnią, którą włada mistrzowsko, przypomina wielokrotne skutki wyprawy Kolumba: wyniszczenie milionów rdzennych Amerykanów, upadek ich gospodarki rolnej, osłabienie przez to efektu cieplarnianego, obniżenie temperatury globalnej i nadejście w Europie małej epoki lodowej, przez co, między innymi, „Szwecja zwróciła łakomy wzrok na południe, wdając się w wojny z Polską”. Spodobała mi się syntetyczna elegancja tego wywodu, a jego patriotyczna puenta powinna uciszyć przeciwników Olgi Tokarczuk, chociaż może być dla nich za trudna. Z tak zwanym odkryciem Ameryki wiąże się także pewien epizod, by tak rzec, słowotwórczy, który szczególnie na mnie działa. Kolumb, jak wiemy, podczas pierwszej swej wyprawy wylądował na jednej z wysp, nazwanych później Karaibskimi, od miana ich rdzennych mieszkańców. Pół wieku później z Karaibów tych nikt już nie przeżył, gdyż ich wyniszczono, za to stworzono legendę ich ludożerstwa, którą straszył czytelników również Defoe, co pamięta każde dziecko. Słowotwórcza inwencja tego strasznego epizodu historycznego polega na tym, że od zmiękczonego etnonimu tych wyniszczonych (Kanibu zamiast Karibu) utworzono termin kanibalizm, którym powszechnie się posługujemy. I nie ma już żadnej rady na tę odrażającą właściwie mistyfikację – ci, którzy, w pewnym sensie, zostali zjedzeni, przeszli do naszej historii i… nauki jako ludożercy.
Co z tego wynika dla naszych rozważań o „czwartym narratorze”? To mianowicie, że zbyt wiele głosów w dziejach ludzkich zostało pogrzebanych albo co najmniej stłumionych, aby rezygnować ze wzbogacania coraz bardziej powszechnego i zróżnicowanego narracyjnego wielogłosu. Przykłady tych głosów, które dopiero teraz, po upływie kilkudziesięciu lat, zaczynają mówić o doświadczeniu Zagłady, są najbardziej przejmującym tego przykładem.
Podzielam sceptycyzm Olgi Tokarczuk wobec „tego rodzaju opowieści, który zatacza wąskie kręgi wokół «ja» twórcy, piszącego mniej lub bardziej wprost tylko o sobie i poprzez siebie”. Dopowiedziałbym mocniej, że ograniczenie głosu takich solistów jest refleksem ich artystowskiego egotyzmu i teraźniejsze dzienniki pisarzy popadają coraz częściej we „wzajemne zagłuszanie”. Jeśli jednak żadna ludzka wypowiedź nie jest pozbawiona owego współczynnika humanistycznego, a wypowiedź literacka go wzmacnia, przez swoją „organizację naddaną”, jak lubili określać artystyczną swoistość strukturaliści, to kwestia podstawowa zawiera się w pytaniu: kto tutaj mówi naprawdę i kogo reprezentuje? Jakie głosy dotychczas zduszone, zapomniane, przemilczane, zepchnięte dają się wreszcie usłyszeć? Za moich jeszcze lat studenckich repertuar wyboru jednej z wielkich literatur powszechnych został wzbogacony o literaturę iberoamerykańską, podobnie jak kilkadziesiąt lat wcześniej weszła do niego literatura rosyjska. W skali globalnej ciągle dosłuchujemy się jakiś głosów dotychczas nieznanych, a mamy przecież jeszcze dość słabo słyszalne całe kontynenty kulturowe: chiński, indyjski, indonezyjski, afrykański.
Bajki i baśnie opowiadano dzieciom od niepamiętnych czasów, a spisywano je już u początków nowoczesności, dopiero jednak od przełomu wieków