05/2024

Krzysztof Cieślik

Czy rynek książki w Polsce można uratować?

Głośnym echem odbił się ostatnio apel Stowarzyszenia Księgarzy Polskich, a w mediach niemal codziennie pojawiają się wypowiedzi wydawców i księgarzy na temat dramatycznej sytuacji całej branży. Oczywiście – można powiedzieć, że w każdej dziedzinie sztuki panuje przekonanie, iż „lepiej już było”. Nie inaczej jest z literaturą, a już zwłaszcza tam, gdzie w grę wchodzą pieniądze, czyli na rynku książki, z którym w różnych rolach – od krytyka (także na łamach „Twórczości”), przez tłumacza, redaktora, korektora, po wydawcę wreszcie – jestem związany od niemal dwudziestu lat.

Jednak narzekania wydawców na sytuację finansową dawno przestały mieć charakter rytualny. Tylko niewielka grupa oficyn radzi sobie naprawdę przyzwoicie, większość z tych, które stawiają na literaturę jakkolwiek ambitną, a nie popholokaustowe koszmarki (w rodzaju „biografii” pióra Maksa Czornego czy różnych Tatuażystów z Auschwitz), powieści z wattpada czy książki influencerów, znajduje się ciągle na krawędzi upadku. Dotyczy to zarówno tych, którzy – jak ArtRage, gdzie pełnię funkcję redaktora naczelnego – są na rynku krótko, jak i wydawnictw ze, zdawałoby się, ugruntowaną pozycją jak np. Karakter (wspominam o tym, bo i sami właściciele Karakteru mówią o kiepskiej sytuacji głośno, domagając się koniecznych zmian). Podobnie mizernie, a być może nawet gorzej przedstawia się sytuacja księgarń. Te tzw. kameralne muszą dziś brać udział w wojnie, której nie mają najmniejszych szans wygrać – rywalizują bowiem z molochami tworzącymi de facto coś na kształt oligopolu. Za chwilę nie będzie już w Polsce takiego zjawiska jak mała księgarenka, do której zagląda się raz na jakiś czas, żeby przyjrzeć się co ciekawszym nowościom i porozmawiać z kompetentnym księgarzem.

Powód jest prosty – wspomniany oligopol to kilku wielkich graczy narzucających reguły całej reszcie. Skupiają oni nie tylko wydawnictwa, lecz także firmy dystrybucyjne, platformy sprzedażowe czy media (także te społecznościowe). Tym sposobem sami wydają, sami promują i sami sprzedają swoje książki, a przy okazji narzucają warunki innym wydawnictwom i doprowadzają do upadku księgarnie.

Tyle ogólników. Jak to wygląda w praktyce? Otóż zwykły wydawca zleca przekład bądź napisanie książki (albo bierze gotowy tekst), inwestuje w niego określoną kwotę, dajmy na to dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy złotych. Przeciętna stopa zwrotu dla małej oficyny, nieuwzględniająca kosztów stałych (pracownicy, utrzymanie firmy), to jakieś osiemset do tysiąca sprzedanych egzemplarzy. Ale oczywiście nie sposób sprzedać tyle, jeśli książka nie jest dostępna wszędzie. I tu do gry wkraczają dystrybutorzy, którzy narzucają wydawcom rabaty w wysokości minimum pięćdziesięciu procent od ceny okładkowej. Innymi słowy: książka nigdy nie kosztuje okładkowych 49 czy 59 złotych. To cena fikcyjna, ustalana przez wydawców po to, by cokolwiek na książce zarobić. W dużej księgarni internetowej czy stacjonarnej książkę z ceną okładkową 59 zł można kupić bez trudu o dwadzieścia złotych taniej. Tracą na tym oczywiście wydawcy, ale tracą także księgarze, którzy nie mogą dawać podobnych rabatów. Trudno się dziwić, że czytelnik wybierze książkę za 33,50 w popularnej sieci zamiast tej za 49. W końcu to ta sama powieść, a nie każdego stać na wspieranie lokalnych biznesów. To nie czytelnicy, należy to wyraźnie podkreślić, powinni podejmować się działalność misyjnej, tylko państwo.

Czy rozwiązaniem tego problemu byłaby jednolita cena książki? Niekoniecznie, bo wszystko zależy od projektu ustawy. Ale ustawa o książce, dobrze zaprojektowana i biorąca pod uwagę rynkowe niuanse, jest konieczna, żeby te małe księgarnie i niszowe wydawnictwa mogły się utrzymać. Dziki, wynaturzony kapitalizm, w którym cały ten rynek funkcjonuje, zabił już kilkaset księgarń (co trzy dni zamyka się kolejna), a niebawem dorżnie liczne wydawnictwa. Jeśli zależy nam na „bioróżnorodności” oferty wydawniczej, konieczne są systemowe zmiany. Bez nich staniemy się wkrótce książkową pustynią, na której panuje niepodzielnie Mróz. Oczywiście to nie popularny pisarz jest problemem. Na rynku książki jest miejsce na wszystko, lepszy i gorszy pop także, natomiast w tej chwili zabezpieczone są przede wszystkim interesy tych, którzy książek na żadnym etapie nie tworzą (dystrybutorów, korporacji) ani nie promują zwykle tego, co wartościowe. Mały wydawca, żeby przeżyć, powinien zrezygnować z drugiej korekty, a już na pewno nie może sobie pozwolić na umowy o pracę. Księgarz? Cóż, ma szansę tylko wtedy, gdy stworzy popularne miejsce z mnóstwem spotkań autorskich, najlepiej w inteligenckiej okolicy typu warszawski Żoliborz.

Dobrym przykładem systemowego wsparcia są Włochy, gdzie świetnie sprawdziła się ustawa ograniczająca promocje, czy Norwegia, w której państwo wspiera wydawnictwa, skupując część nakładu. Czy Polskę stać na takie wsparcie? Uważam, że jak najbardziej. W skali budżetu pieniądze rzędu kilku milionów złotych rocznie to niewiele, zwłaszcza w zamian za bogatą ofertę wydawniczą. Dziś polski czytelnik może się cieszyć literaturą z całego świata w świetnych przekładach. Ale jak długo? Według mnie, nie dłużej niż pięć, dziesięć lat, jeśli nie dojdzie do żadnych zmian. Jeśli przystaniemy na konsensus co do tego, że jakościowa literatura to sprawa istotna, a kulturę należy wspierać, bo w warunkach postkapitalistycznego wręcz oligopolu nie obroni się sama, państwo nie może abdykować. Niestety, w obecnych warunkach pięć tysięcy sprzedanych egzemplarzy to sukces często nawet dla większego wydawcy. Mniejszy – jak my – cieszy się z dwóch tysięcy, ale pewnie nie poradziłby sobie bez zagranicznych systemów grantowych. Z pewnością problemów wydawnictw i księgarzy nie rozwiązałoby podniesienie cen, bo te zdaniem wielu (choć fakty temu przeczą, wystarczy porównać ceny w Polsce z tymi w krajach sąsiednich, niekoniecznie tych bogatszych!) już dziś są wysokie.

Oczywiście, inna rzecz to fatalny poziom czytelnictwa w kraju. Bo ostatecznie wydawca i księgarz może by jakoś przeżyli w obecnych realiach, gdyby książki sprzedawały się lepiej. Ale z tym problemem będziemy się zapewne zmagać przez kolejne dekady. Dziś możemy się cieszyć z tego, że według ostatniego raportu Biblioteki Narodowej częściej po książki zaczęli sięgać nastolatkowie. To daje jakąś nadzieję, że poziom czytelnictwa nie spadnie do trzydziestu procent.

Pora bicia na alarm minęła dawno. Jeśli pozwolimy wolnemu rynkowi na zmowy cenowe (tak de facto należy nazwać działania dystrybutorów) i wojnę cenową (to z kolei sieci księgarskie z ich absurdalnymi rabatami) – na placu boju, trzymając się tej militarnej metaforyki, zostanie znakomity państwowy PIW i może garstka wydawnictw niszowych. Owszem, to właśnie one w ostatnich latach kształtowały w dużej mierze dyskurs, publikując arcyciekawych eseistów jak Didier Eribon, noblistów (tutaj nieskromny udział ArtRage) i takie znakomitości jak Vivian Gornick i Joan Didion.

Wydawców, księgarzy, „ludzi książki” jest oczywiście więcej – ich lista mogłaby bez trudu wypełnić ramy tej noty. Dziś – bo za kilka lat przy obecnym układzie na rynku książki skurczy się do dwóch akapitów. I to w najlepszym razie.

WYDAWCA:
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
©2017-2022 | Twórczość
Deklaracja dostępności
error: Treść niedostępna do kopiowania.