Gdy piszę ten tekst, nie jest pewne (ale raczej pewne niż niepewne), czy odbędą się zaplanowane na czerwiec mistrzostwa Europy w piłce nożnej. W ubiegłym roku nie odbyły się z powodu pandemii koronawirusa, w tym roku mają się odbyć pomimo pandemii koronawirusa, ale bez kibiców na stadionach, co znaczenia pozbawione nie jest. Jednej z kluczowych odpowiedzi na pytanie o sens oraz istotę kibicowania udzielił przed laty nikt inny, jak tylko Tadeusz Różewicz. Mam na myśli rzecz jasna jego opowiadanie Kibice, zadedykowane Kazimierzowi Wyce, temu samemu, który w zatytułowanej Składniki świetlnej struny recenzji z debiutanckiego tomu poetyckiego Zbigniewie Herberta, analizując wiersz Wawel, wyznał, że najbardziej ceni sobie widok zamku z trybun boiska Garbarni na Ludwinowie (nie mogę nie dodać: nieistniejącego w tym miejscu już za moich studenckich lat). W tym fundamentalnym opowiadaniu (koniec końców włączonym przez autora do trzeciego wydania Uśmiechów z roku 2000), nawiązującym jak najbardziej do czasów przedwojennych, autor Niepokoju wspomina mecze na śmierć i życie pomiędzy dwoma klubami z jego rodzinnego Radomska: Korona kontra Naprzód. Cóż, o tym, że mecz piłki nożnej to pojedynek na śmierć i życie, kibic dowiaduje się już w dzieciństwie, w szczególności zaś właśnie na derbach w rodzaju Korona–Naprzód, wiele lat zanim obejrzy w telewizji El Clásico: Real Madryt–FC Barcelona, derby Rzymu, Mediolanu, Londynu czy Lizbony, Warszawy, Łodzi czy Krakowa. Ba, miał rację mój redakcyjny kolega Marian Grześczak, który w jednym ze swoich wykutych w marmurze wierszy opiewał grę o wszystko, czyli o przetrwanie, o przeżycie podwarszawskich drużyn Wicher Kobyłka i Huragan Wołomin. W wygłosie swojej wcale nie sentymentalnej narracji Różewicz wspomina coś jeszcze, mianowicie epokowe wydarzenie, jakim był przyjazd do Radomska legendarnej Cracovii Kraków i w osobistym zwrocie do Wyki pyta go, czy na pewno dobrze pamięta kolor i krój koszulek kultowych „Pasów” oraz nazwisko ich reprezentacyjnego gracza.
Jak powszechnie wiadomo, jednym z emblematycznych kibiców Cracovii był Jerzy Pilch, któremu – jak nikomu innemu – udało się precyzyjnie zwerbalizować los tego najstarszego polskiego klubu, określanego od chwili tej błyskotliwej werbalizacji „przekleństwem Pilcha” (chodzi o to mniej więcej, że gdy Cracovia musi strzelić gola, to nie strzeli, gdy nie może stracić bramki, to straci, gdy walczy o awans, to nie awansuje, gdy broni się przed spadkiem, to spadnie). No więc kilka lat temu, podczas meczu Legia–Cracovia na stadionie przy Łazienkowskiej, wspominając nasze krakowskie (za Traktatem poetyckim Czesława Miłosza) „piękne czasy”, zaryzykowałem i wyznałem autorowi Pod Mocnym Aniołem, że w sezonie 1977/1978, gdy Wisła zdobywała mistrzostwo Polski, byłem na jej wszystkich meczach na stadionie przy Reymonta w Krakowie i do dzisiaj pamiętam nazwiska graczy z podstawowej jedenastki, a także kilku graczy rezerwowych. Jerzy spojrzał na mnie z politowaniem i wyprowadził druzgoczącą ripostę, wyznając, że on pamięta skład Cracovii z lat sześćdziesiątych, mimo że nie były to mistrzowskie lata tego klubu.
Wróćmy jednak do Różewicza. Stadion czy też boisko w pisarskiej wyobraźni tego twórcy to całkiem naturalny element miejskiego krajobrazu. W autobiograficznym, a nawet programowym wyznaniu Nowa szkoła filozoficzna stadion znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie katedry, kina, rzeźni, wieży ciśnień, a w skądinąd wstrząsającej Wycieczce do muzeum narrator słyszy: „Od strony miasta […] z boiska sportowego dobiegały okrzyki”. W Tarczy z pajęczyny i w Śmierci w starych dekoracjach swoją – istotną! – rolę, między innymi jako signum temporis, odgrywają prasowe, radiowe i telewizyjne wiadomości sportowe. Niektórzy z bohaterów Kartoteki i Kartoteki rozrzuconej, Głosu Anonima i Odejścia Głodomora, ale także Na czworakach wyróżniają się „sportowym” wyglądem, sylwetką, figurą, postawą i takim ubiorem, a nawet o sporcie rozmawiają. Co prawda we wspomnianej Śmierci w starych dekoracjach pisarz sarkastycznie konkludował: „mecze piłki nożnej zastąpiły walki gladiatorów i wyścigi rydwanów”, lecz w Kartkach wydartych z dziennika daje dowód, że na przełomie czerwca i lipca 1982 roku przyglądał się Mundialowi w Hiszpanii, a świadectwem jego wytrawnego znawstwa okazują się zapisy na marginesie bezbramkowego spotkania Polska–Włochy, haniebnego meczu RFN–Austria (nawet ślepi widzieli, że mecz był ustawiony na remis, wskutek czego rewelacyjna Algieria została wyeliminowana z turnieju) oraz Włochy–Brazylia (przypomnę 3:2; co znamienne bowiem, Różewicz nie zapisuje wyników, jakby przekonany, że kibic z krwi i kości wyniki tych epokowych rozgrywek będzie po latach śpiewał jak z nut): „Włosi byli gorsi, ale wygrali, więc byli lepsi”. Zdanie jak amen w pacierzu! A przecież ile to razy pocieszaliśmy się, że polska reprezentacja owszem przegrała, owszem odpadła, ale przecież grała lepiej i ładniej, tyle tylko, że szczęścia nie miała, bo słupek, bo poprzeczka, bo sędzia był stronniczy, jeśli nie wręcz przekupiony.
We wstępie do mniej znanego, tematycznego wyboru utworów Różewicza Druga strona medalu (2008) syn pisarza Jan ujawnił, że ojciec był wielbicielem słynnego Górnika Zabrze z Włodzimierzem Lubańskim w składzie i jak na prawdziwego kibica przystało – nie uprawiał sportu, a tylko oglądał (oczywiście w telewizji), no i jako taki dzielił się fachowymi uwagami podczas transmisji, np. „no, co robisz ośle, gdzie się pchasz?!”, „co ten bałwan wyprawia z piłką, jak ją ustawia?”. Ale też nie sposób nie wspomnieć, że w ostatnim okresie twórczości autora Zielonej róży, już w
jak ludożercy
z pałkami nożami siekierami
łańcuchami kijami flagami
papierem toaletowym
którego za komuny nie było
ani u nas ani w imperium zła
Kibice z tego wiersza niewiele mają już wspólnego z kibicami z cytowanego wcześniej opowiadania Kibice. Współcześni, nowocześni, ultranowocześni i postnowocześni kibice to nie bogobojna i patriotyczna młodzież, kultywująca pamięć o narodowych powstaniach (co mniej więcej dekadę temu próbował opinii publicznej wmówić legendarny działacz i senator „Solidarności”), lecz „kibole”, którym to słowem sami się wówczas określili w znanej przyśpiewce do rymu: matole – kibole. To ich dziełem są napisy na murach w centrum Krakowa – co opisał pochodzący z Gliwic, w których Różewicz przemieszkał szmat czasu, Julian Kornhauser w wierszu Spacer z Holubem w maju 1996 roku (w zbiorze Origami z 2007): „Jude raus! Tu rządzi Wisła”, „Jude gang. Cracovia pany!”, „Polska dla Polaków”. Tamten kibic charakteryzował się, jak to zobrazował Jerzy Pilch na łamach „Polityki” w 2006 roku (tekst ten znalazł się w wydanym właśnie, w rok po śmierci pisarza, tomie felietonów Pretensja o tytuł jest jedyną, jaka mieć tu można): ortalionem, gazetą i parasolem, ten zaś kibic, czyli kibol, ma na podorędziu nóż i topór, a na ustach „zwierzęcy ryk: Żydowskie psy! Żydowskie psy!”. Różewicz dodaje nad wyraz elegancko, chociaż jak najbardziej przenikliwie, ale nie bez goryczy i nie bez szyderstwa: „filozofia piłki nożnej / zastąpiła teologię fundamentalną”.
W pierwszym zdaniu opowiadania Kibice Różewicz wywołuje z pamięci rok 1932, w którym na igrzyskach olimpijskich w Los Angeles złoty medal w biegu na dziesięć tysięcy metrów zdobył Janusz Kusociński. Postać tego długodystansowca pojawia się również w Kartkach wyrwanych z „dziennika gliwickiego” pod datą 23 sierpnia 1958 roku. Odnotowując sukcesy naszych lekkoatletów na mistrzostwach starego kontynentu w Sztokholmie (Krzyszkowiak, Chromik, Szmidt!), poeta wraca myślami do Kusocińskiego, nazywając go „wzorem sportowca-człowieka”. Powołuję się na ten cytat nie bez satysfakcji, od wielu lat bowiem, przygotowując się do jeszcze jednego maratonu, biegam ścieżką Kusocińskiego, ale i Józefa Noijego (kto wie, kto to taki?) między stadionem Legii a Agrykolą, a także pamiątkowym szlakiem Kusocińskiego po obrzeżach Łazienek Królewskich, gdzie ów lekkoatleta był zatrudniony jako ogrodnik! W rok po największym sportowym wyczynie Kusociński wydał liczącą ponad trzysta stron, bogato ilustrowaną książkę Od palanta do olimpiady. Moje wspomnienia sportowe, dając przy okazji dowód, że umiał nie tylko szybko biegać, ale i stylowo pisać. Czy Różewicz znał tę publikację? Chyba nie. Ale gdy czytam teraz – w oczekiwaniu na przełożoną (z powodu pandemii koronawirusa, rzecz jasna i oczywista) z roku ubiegłego na ten rok letnią olimpiadę w Tokio – tę książkę (gwoli ścisłości udostępnioną w formacie pdf przez Bibliotekę Narodową na stronie www.polona.pl), w której z wielką rewerencją opowiada Kusociński o swoich przeciwnikach na krajowych i zagranicznych bieżniach, mniej więcej wiem, o czym myślał Różewicz, pisząc o nim „wzór sportowca i człowieka”. Bo w sporcie (o czym warto sobie raz na jakiś czas przypominać, drogi czytelniku „Twórczości”) ważna jest nie narodowa duma z powodu zwycięstw naszych nad nienaszymi, o forsie już nie wspominając, lecz – przy poszanowaniu zasad fair play – rywalizacja: Citius‑Altius-Fortius. Dixi!