Jak to wyglądało? Czy tylko obwiązano książki fragmentem więziennej tkaniny, a może zrobiono obwolutę – trudno o jednoznaczne rozstrzygniecie. Wiadomo za to, że materiał miał naszyty czerwony trójkąt z wpisaną weń literą „P” oraz numerem obozowym Janusza Nela Siedleckiego. Ile było takich egzemplarzy? Prawdopodobnie dziesięć. Dodatkowo kilka z nich przewiązanych było drutem kolczastym. Ilekolwiek by ich jednak było, liczył się efekt książki „ubranej w pasiak” i „za drutami”, który zostawał w pamięci. Podobnie jak to, że jeden (a to już wiemy konkretnie, bo policzalnie) egzemplarz oprawiony był w skórę z esesmańskiego płaszcza. Tom ten należał do Anatola Girsa.
Dzisiaj takiej książki pewnie nie wziąłbym do ręki z powodu towarzyszących jej artefaktów zła. Myślę o tym, trzymając wydanych właśnie Byliśmy w Oświęcimiu. Po raz pierwszy ukazali się w czerwcu 1946 roku w Monachium. Nakład był imponujący jak na powojenne czasy, ponieważ wynosił dziesięć tysięcy egzemplarzy. Zapewne wydawca, Anatol Girs (czyli Oficyna Warszawska na Obczyźnie), liczył, że książka, mówiąc językiem dzisiejszym, „chwyci”. Z pewnością miał nadzieję na dodruk i kolejne wydanie, zapewne nie ostatnie. Były po temu szanse, ponieważ książka wydana została w amerykańskiej strefie okupacyjnej Niemiec. Poza tym temat „robił swoje”. Oto trzech byłych więźniów pisze swoje świadectwa, a robi to na bardzo wysokim poziomie literackim. Wreszcie: dla człowieka po Auschwitz, a takim był również Anatol Girs, który napisał wstęp i podpisał się także swoim obozowym numerem – 191250 – nie ma rzeczy istotniejszych, ciekawszych, ważniejszych, niż opisać doświadczenie obozu koncentracyjnego. To wszystko, na co liczył Anatol Girs, obróciło się przeciwko niemu. W połowie 1946 roku społeczność międzynarodowa była już znudzona procesem norymberskim, choć zakończyć się miał on dopiero kilka miesięcy później. Po pierwszych ekscytujących wyrokach nadeszło rozczarowanie i znużenie. Trzeba było jeść, pracować, odgruzowywać świat relacji wszelakich, a nie powracać wciąż i wciąż do śmierci. Jeśli się przeżyło, trzeba było mieć zmartwienia żywych, a te dotyczyły życia. Jeśli ocaleni z obozów koncentracyjnych mówili o swoim doświadczeniu, to słuchani byli w pierwszych miesiącach po wyzwoleniu. W kolejnych – nie chciano ich słuchać, zbywano ich relacje, a w wyścigu do życia (pracy, mieszkania, ubrań) często przegrywali z ludźmi, którzy nie dźwigali poobozowych traum, eksperymentów medycznych.
Byliśmy w Oświęcimiu powinni odnieść sukces już wtedy. Tak się nie stało, a ich autorzy rozjechali się. Tadeusz Borowski w maju 1946 roku wrócił do Polski, podobnie zrobił Krystyn Olszewski. Z kolei Janusz Siedlecki wyjechał do Anglii. Anatol Girs w 1947 roku wybrał zaś emigrację do Stanów Zjednoczonych. Nie wyjechał sam; zabrał ze sobą niesprzedany nakład Byliśmy w Oświęcimiu. Jeśli myślał, że to będzie jego kapitał, to nie mógł być w błędzie. Książka może i „nie chwyciła” w powojennych Niemczech, ale musiała się sprzedać w USA. Nie tylko dlatego, że stanowiła unikatowe świadectwo, lecz także z tego powodu, że była to rzecz po prostu wybitna. Amerykańskie społeczeństwo i Polonia amerykańska, wolne od obrazów drutów kolczastych, z pewnością okażą zainteresowanie. Girs nie znalazł jednak przez długi czas pracy, a brak pieniędzy wyznaczył kres wynajęciu magazynu, gdzie przechowywał nakład. Walczył o ocalenie książek aż do roku 1953. Byliśmy w Oświęcimiu, jedna z pierwszych książek o Auschwitz, poszła na przemiał. Wszelka ironia, złośliwy chichot historii, są tu dopuszczalne.
[…]
[Ciąg dalszy w numerze.]