Wracająca ze szkoły Ula, mieszkająca w Pabianicach bohaterka debiutanckiej powieści Łukasza Barysa Kości, które nosisz w kieszeni, tak opisuje płynące po ulicy miasta ścieki:
Gówno płynęło przez całą ulicę i w lecie strasznie śmierdziało, ale prawdziwe problemy nadeszły wraz ze zmianami klimatu: setki litrów deszczu, które spadały w kilka sekund podczas gwałtownych burz, nie mieściło się do studzienek.
Akapit później bohaterka widzi mur cmentarza:
Cmentarz wżerał się w łąki i któregoś dnia miał je całkowicie połknąć. Szłam po ziemi, pod którą leżały dotąd sarny, zające, jaszczurki i dżdżownice. Jednak kiedyś mieli pod nią spocząć także ludzie, zgodnie ze zwyczajną dla siebie logiką zawłaszczania wszystkiego na świecie. Nawet poprzez śmierć? Bo co, nie da się poprzez śmierć sobie świata zawłaszczać?
Z kolei gdy w późniejszym rozdziale Ula odwiedza swoją matkę w szpitalu, opisuje to miejsce następująco:
Ludzie wędrowali między parkingiem a szpitalem, a chirurdzy nieustannie się zmieniali, bo musieli wyrobić pięć kontraktów, żeby zarobić to swoje 60 tysięcy na rękę.
W każdym z tych trzech opisów znajdujemy jakieś zaczepienie w najogólniej rozumianych problemach współczesnego świata, zarówno o charakterze globalnym (kryzys klimatyczny, antropocentryzm), jak i lokalnym (zarobki chirurgów w Polsce). Oczywiście każde z tych zaczepień mówi coś przede wszystkim o wrażliwości Uli. Barys w rozmowie z Tymoteuszem Milasem następująco charakteryzował bohaterkę:
Ula […] czasami wyróżnia się zaangażowaniem społecznym, cechuje ją lewicowy antyklerykalizm, wyraża sprzeciw wobec uprzedmiotowienia zwierząt, kapitalistycznego wyzysku ludzi i ma świadomość ekologicznej apokalipsy.
A ponieważ Kości… są pełne tego typu zaczepień, można zaryzykować tezę, że chodzi nie tylko o wrażliwość społeczną Uli, lecz także o wrażliwość społeczną wpisaną w tę powieść, będącą korelatem wrażliwości i poglądów samego autora. Czy jednak liczne wzmianki o kryzysie klimatycznym, biedzie lub pogardzie ludzi wobec zwierząt usprawiedliwiają się w jakiś sposób w obrębie konstrukcji powieści? Czy przydają się one Barysowi do powiedzenia czegoś poprzez powieść, czy zostają jakoś zapośredniczone w jej ramach, czy znaczą coś innego niż to, czym są? Nie. Oczywiście znajdziemy w tej powieści sporo konwencji (powieść gotycka, powieść inicjacyjna, realizm magiczny…), ale w obrębie każdej z nich wspomniane przeze mnie zaczepienia wydają się ciałem obcym. Jednocześnie Barysowi nie zależy na podkreślaniu niedopasowania danej konwencji do np. problemu kryzysu klimatycznego.
Po co więc właściwie Barysowi są te zaczepienia w ważnych tematach? Po to, aby nas zaczepiać, „nas”, czyli czytelników Kości… Wskazane przeze mnie momenty nie tyle więc są po coś, ile dla kogoś. Są obce jakkolwiek rozumianej strukturze powieści, ale całkiem swojskie dla mnie jako osoby, która podziela przynajmniej część przekonań Uli i samego autora. Właśnie w tych momentach orientujemy się, że powieść nie tylko zdaje sobie sprawę, że jest przez kogoś czytana, lecz wręcz jest ukształtowana według przewidywań na temat tego, kto ją czyta. Bierze nas pod uwagę jako jej czytelników zupełnie tak, jakby powieść Barysa przed nami występowała, żywo interesując się naszymi reakcjami. Za krytykiem i historykiem sztuki Michaelem Friedem powiedzielibyśmy: jest teatralna. Mizdrzy się do nas.
*
Rodowód pejoratywnie rozumianej teatralności sięga pism estetycznych Denisa Diderota (patrz: O poezji dramatycznej czy krytyka artystyczna z Salonu). Natomiast Fried – reinterpretując teatralność i oczyszczając ze związków z oświeceniową estetyką – uczynił z niej jedno z centralnych pojęć dla swojego pisarstwa. To właśnie zarzutu o teatralność rzeźb Donalda Judda, Tony’ego Smitha, Carla Andre czy Roberta Morrisa, czołowych przedstawicieli minimalizmu w sztukach wizualnych, dotyczył najsłynniejszy esej Frieda, czyli Sztuka i przedmiotowość, opublikowany w 1967 roku (przełożony na polski przez Krzysztofa Pijarskiego). Zanim wytłumaczę, w jaki sposób refleksja z obszaru krytyki sztuki może coś powiedzieć o literaturze, muszę podkreślić jedną rzecz, aby uniknąć nieporozumienia. Otóż pojęcie „teatralność” w rozumieniu Frieda (i moim) nie ma nic wspólnego z refleksją nad tym, jak literatura inspiruje się formami teatralnymi, jak przemiany w teatrze wpływają na literaturę itd. O tym, że mamy do czynienia z konkretnym i bardzo specyficznym pojęciem, zaświadcza zakończenie Sztuki…, w którym krytyk zauważa, że twórczość Bertolta Brechta czy Antonina Artauda stanowi przykład tego, w jaki sposób teatr może bronić się przed teatralnością.
Całościowa rekonstrukcja eseju Frieda zajęłaby sporo miejsca, nie do końca też jest potrzebna. Wszystko, co na potrzeby tego tekstu powinniśmy wiedzieć o Sztuce…, znajdziemy w następującym cytacie z książki Frieda Why photography matters as art as never before z 2008 roku:
[W Sztuce i przedmiotowości] wyraźnie odróżniłem malarstwo i rzeźbę modernistyczną od twórczości minimalistów lub, jak ich nazywałem, literalistów […]. Dla literalistów istotne były […] nie tyle relacje wewnątrz dzieła sztuki, jak w przypadku malarstwa i rzeźby wysokiego modernizmu, ile relacje między literalistycznym dziełem a doświadczającym podmiotem, którego zapraszano do aktywowania (w efekcie: tworzenia) tych relacji poprzez wejście w przestrzeń wystawową, zbliżanie się do lub oddalanie od rzekomego dzieła, okrążanie go […]. Innymi słowy, liczyło się faktyczne, mające miejsce tu i teraz doświadczenie dzieła przez podmiot, a raczej cała sytuacja, w której napotykał on dzieło, sytuacja, która, jak ująłem to w Sztuce i przedmiotowości, „praktycznie z definicji obejmuje widza” […]. Literalistyczne dzieło […] było zatem niekompletne bez doświadczającego go podmiotu, i właśnie to miałem na myśli, określając je mianem teatralnego, w pejoratywnym tego słowa znaczeniu. W przeciwieństwie do nich wysokomodernistyczne obrazy i rzeźby były zasadniczo antyteatralne, ponieważ […] nie zwracały uwagi na widza, który musiał sam sobie z nimi poradzić – zrozumieć relacje, które w sobie zawierały – najlepiej jak potrafił.
Pod koniec Sztuki… Fried stwierdza, że dzieła cenionych przez niego antyteatralnych malarzy i rzeźbiarzy, i twórczość literalistów stanowią dwie diametralnie różne odpowiedzi na tę samą „powszechn[ą], wszechogarniając[ą] i zaraźliwą teatralność”. Fried znany jest z tego, że nigdy nie korzysta w swoich pracach z socjologicznych czy politycznych uogólnień – tak jest też w tym przypadku. Jednocześnie nietrudno zauważyć, że wykraczamy poza problematykę specyficzną dla sztuk wizualnych, a opozycja między teatralnością i antyteatralnością, między sztuką tworzącą zewnętrzne relacje z widzem a sztuką zainteresowaną relacjami wewnętrznymi dla samego dzieła dotyczy czegoś znacznie głębszego. Gdy zauważymy bowiem, że negowany przez modernistów i zapraszany przez literalistów „widz” (albo: czytelnik, słuchacz, gracz…) to w kapitalizmie tyle co konsument kształtujący swoimi decyzjami rynek, wówczas zrozumiemy, dlaczego Friedowski pochód teatralności dla marksistowskiego krytyka Nicholasa Browna „jest niczym innym jak postępującą hegemonią formy towarowej”, braniem przez dzieło sztuki pod uwagę „partykularnych interesów” konsumentów. Na rynku – także tym literackim – nasze poglądy polityczne funkcjonują jako wartości użytkowe, gdyż wszystko można przerobić na zachętę do zakupu. Dlatego puszczanie porozumiewawczego oka do osób o lewicowych przekonaniach w powieści Barysa, będąc symptomem jej teatralności, jednocześnie wskazuje na charakter jej zapośredniczenia w relacjach rynkowych.
Przedstawiona w Sztuce… charakterystyka minimalizmu ujawnia zasadnicze kategorie, które po dziś dzień organizują znaczną część produkcji artystycznej oraz dotyczącej jej refleksji teoretycznej. W tej kwestii zgodni są zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy Frieda: krytykowi udało się w wyrazisty sposób wskazać na różnicę między sztuką modernistyczną a postmodernistyczną. Dzięki uważnej lekturze eseju Frieda można więc lepiej zrozumieć performance, happening, estetykę relacyjną, różne odmiany sztuki zaangażowanej czy bio art. Bynajmniej nie dlatego, że są to nurty rozwijające modernistyczną antyteatralność. Wręcz przeciwnie: tak jak literalizm na różne sposoby czynią one z odbiorczego doświadczenia centrum swojego zainteresowania. Dlatego też głosy polemiczne wobec Sztuki… stosunkowo rzadko podważały zaproponowaną w eseju charakterystykę minimalizmu, a znacznie częściej w imię egalitaryzmu, demokratyczności oraz burzenia skostniałych instytucji sztuki po prostu dowartościowywały to, co Fried poddawał krytyce.
Analogiczny proces zdobywania przez teatralność teoretycznej hegemonii można było zaobserwować również w przypadku teorii literatury. Zdanie kończące znany esej Śmierć autora Rolanda Barthes’a – „narodziny czytelnika trzeba przypłacić śmiercią Autora” – opublikowany w tym samym roku co Sztuka…, jest tylko wyrazistym przykładem znacznie szerszego zjawiska. To, że intensywnej recepcji francuskiego poststrukturalizmu w Polsce, którego czołowym reprezentantem był Barthes, towarzyszyło równie intensywne zagarnianie przez logikę rynkową kolejnych obszarów życia, trudno w przekonujący sposób określić mianem przypadku.
*
Koniec lat sześćdziesiątych XX wieku w Stanach Zjednoczonych zdecydowanie nie był tym samym co koniec lat sześćdziesiątych XX wieku w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Ale przynajmniej od momentu, gdy w 1990 roku ówczesna minister kultury i sztuki Izabella Cywińska podkreślała, że w III Rzeczypospolitej artyści „muszą zrozumieć swój bezpośredni związek z odbiorcami”, problematyka eseju Frieda dotyczy także i nas, a pytania o relację danej książki względem odbiorcy są w konieczny sposób pytaniami o relację tej książki do rynku. Przykład Kości… Barysa jest więc tyleż wyrazisty, co absolutnie arbitralny, gdyż, jak sądzę, znaczna część produkcji literackiej – zarówno prozatorskiej, jak i poetyckiej – w Polsce jest teatralna.
Teatralność to inna nazwa na podporządkowanie dzieła sztuki (powieści, wiersza/książki poetyckiej, obrazu, filmu, serialu, albumu muzycznego…) logice formy towarowej. Wolałbym jednak posługiwać się przede wszystkim pojęciem Frieda z przynajmniej trzech powodów. Po pierwsze, pozwala ono przekierować ciężar dyskusji nad relacją „literatura–rynek” z pytań o społeczny obieg książki, system nagród, pozycje osoby autorskiej w mediach itd. w stronę interpretacji konkretnych utworów literackich. Oczywiście, wszystkie zagadnienia dotyczące społecznego funkcjonowania literatury są istotne dla właściwego uchwycenia sytuacji, jaka może odciskać swoje piętno na danym dziele (zwłaszcza jeśli pomyślimy o mediach społecznościowych jako o technologii do czynienia teatralności przezroczystą). Jednocześnie sądzę, że socjologiczno-kulturowa analiza siatki przyczynowo-skutkowej nie zastąpi odpowiedzi na konkretne pytania interpretacyjne.
Po drugie – teatralność zakłada możliwość antyteatralności, czyli różnych strategii podkreślania niezależności danego dzieła od odbiorcy, które w obecnych warunkach jest równoznaczne z podkreślaniem autonomii względem rynku. Nie sposób jednak z góry stwierdzić, czym będzie ta strategia w konkretnym momencie historycznym. W narracji Frieda od pewnego momentu malarstwo czy fotografia nie mogą po prostu udawać, że odbiorcy nie ma przed obrazem/fotografią – nie mogą udawać, że są poza rynkiem – co wymusza na artystach formalną inwencję. Co więcej, raz wykorzystane rozwiązania mogą za chwilę stać się pożywką dla kolejnej odmiany teatralności (pomyślmy o tym, co stało się z techniką strumienia świadomości w prozie), a pozorne zainteresowanie odbiorcą ostatecznie okazuje się chytrym sposobem na jego unieważnienie. Mowa zatem o złożonej, dialektycznej relacji, a nie o gotowych formułkach przykładanych do tekstów.
Po trzecie wreszcie, kategoria teatralności pozwala przyjrzeć się relacji krytyki literackiej do rynku od strony formy tekstu krytycznoliterackiego. Punktem wyjścia dla przemyślenia tej kwestii może być fragment z eseju Macieja Jakubowiaka Pokłóćmy się o literaturę z 2016 roku, który – całkowicie bez związku z projektem krytycznym Frieda – wskazał na zjawiska dające się wytłumaczyć w jego obrębie. Otóż redaktor „Dwutygodnika” przy okazji tematu pozycji krytyki na rynku opisywał strategię lawirowania, w ramach której krytyk/krytyczka usiłuje „przemycić własne opinie w taki sposób, aby nikogo przypadkiem nie urazić”, co skutkuje produkowaniem wewnętrznie sprzecznych wypowiedzi krytycznoliterackich. Dwa przykłady z tekstu Jakubowiaka: Justyna Sobolewska w recenzji z (niepotrzebne skreślić) Wojciecha Engelkinga najpierw bardzo tę powieść chwaliła, a potem zarzucała jej autorowi publicystyczny redukcjonizm. Z kolei Dariusz Nowacki ganił Masakrę Krzysztofa Vargi za powtarzanie znanych motywów tego pisarza, ale jednocześnie zaznaczał, że to wymarzona lektura dla kogoś, kto jeszcze nie zna pisarstwa Vargi. Jakubowiak podsumowywał fragment o wspomnianej strategii zdaniem, które naprowadza nas na trop, czym mogłaby być teatralność i antyteatralność w tekście krytycznoliterackim: „Troska o czytelnika bierze tu górę na[d] pokusą, by doprowadzić krytykę do końca”. Doprowadzenie krytyki do końca, zaproponowanie spójnego argumentu dotyczącego danej książki, zakładałoby zatem pewną obojętność na to, czy wyrażona przez nas opinia jest zgodna z tym, co o książce sądzi ktoś inny. Z kolei troszczenie się o czytelnika oznaczałoby nie tyle poddanie refleksji innych odczytań danego dzieła (co stanowi absolutnie normalną część krytycznoliterackiej praktyki), ile zatrzymanie argumentacji dokładnie w tym momencie, w którym może ona wchodzić w spór z tym, co o książce sądzi ktoś inny.
*
Celem refleksji nad teatralnością/antyteatralnością w literaturze nie jest stworzenie kolejnej przygnębiającej narracji o wszechmocnym panowaniu formy towarowej nad działalnością twórczą człowieka. Tak długo, jak jesteśmy w stanie w przekonujący sposób wykazać antyteatralność konkretnych utworów, całkowite podporządkowanie ludzkiego życia logice rynkowej będzie tylko i aż ideologicznym postulatem. Równocześnie nie chodzi o stworzenie krzepiącej narracji o sprawczości literatury. Jak pisze wspominany już Nicholas Brown, „[w] przeciwieństwie do związków zawodowych czy partii politycznych, dzieła sztuki nie są same z siebie politycznie skuteczne”. Podobnie nieinteresujący jest według mnie inny wariant krzepiącej narracji: o literaturze, która z zasady, niemalże „naturalnie”, wykracza poza logikę rynkową. Od pewnego momentu historia sztuki (w tym i literatury) jest zapośredniczona w historii kapitalizmu – tę drugą w zasadzie można zrozumieć bez tej pierwszej, ale pierwsza jest niepełna bez tej drugiej. Przygnębiające lub krzepiące narracje o miejscu sztuki we współczesności łączy to, że są nieznośnie teatralne. To wystarczający argument, aby być wobec nich obojętnym.
Nie chodzi więc ani o odczuwanie smutku, ani o witalistyczną radość, lecz o zrozumienie, w jaki sposób pewna sfera ludzkiego działania (literatura) ustala relację względem swojej historyczności (rynek) na własnych prawach. I dlaczego w sytuacji, w której systemem wywierającym nacisk na pisarza jest rynek, utwór literacki ustanawia swoją autonomię, negując nas: czytelników.