Teraz mamy nową powieść Krzysztofa Bieleckiego, siódmy tom prozy, jaki wydał. Uważam, że Zsunęła się z krzesła to najlepszy utwór pisarza spośród dotychczasowych. I że to utwór pod wieloma względami różniący się od wszystkiego, co napisał. Czy to jest zapowiedź zmian, jakie nastąpią w twórczości Bieleckiego? Spodziewa się ich Libich, uważając, że nie bez powodu w zakończeniu powieści Nóż z 2019 roku jej autor „przetasował karty i szykuje nowe rozdanie”. Dopuścił nawet taką możliwość, że autor Noża nie napisze już ani słowa.
Otóż w radykalną zmianę pisarstwa Bieleckiego nie wierzę i jej się nie spodziewam, bo wypracował on tak charakterystyczny sposób przetwarzania świata i pisania, że nie zdecyduje się na jego zmianę. Nie ma powodu, bo najpierw sam musiałby się zmienić jako człowiek. Widać zresztą, jak dobrze się czuje w swoim literackim świecie i z narzędziami, którymi się posługuje, wędrując po nim. Wydaje mi się, że on chce być takim pisarzem, jakim jest, bo to go bawi i w tym się spełnia. Bez jakiegokolwiek przymusu, co zresztą niejeden raz już zasygnalizował: pisze i chce pisać tylko wtedy, gdy czuje, że ma powód. Przy tym wbrew pozorom jego proza wcale nie jest tak ludyczna, jak by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.
No i właśnie napisał powieść po Nożu. W jej przypadku powód jest jasny i dramatyczny, a nawet taki, który wymusił na nim pisanie. Zrozumiałe więc, że nowa powieść różni się bardzo od wcześniejszych.
A wcześniej… Bielecki – jako dwudziestolatek – debiutował opowiadaniami publikowanymi w 1980 roku w „Nowym Wyrazie”. Powstały one w czasach polskiej smuty końca lat siedemdziesiątych
Ten zestaw to młodzieńcza twórczość Bieleckiego, w której widać artystyczny „napęd”, wiarę w siłę takiej literatury, która za nic ma jakiekolwiek ograniczenia, powstaje z najróżniejszych składników, czerpie, skąd chce. I żartuje, z czego chce i jak chce. Pojawia się też naturalna tęsknota za utraconym „rajem” dzieciństwa. Wydawać by się mogło, że Bielecki odwrócił się od tego, czym i jak żyli wtedy ludzie. Jeśli nawet tak, w czym nie byłoby nic szokująco dziwnego, to jednak nie oderwał się całkowicie. We wstępie do książkowego wydania End & Fin Company (1992) napisałem, że młody człowiek, jakim wówczas był Bielecki, musiał wyciągać wnioski z tego, co obserwował wokół siebie. Na planie szerszym wniosek, jaki mu się prawdopodobnie nasunął, był taki, „że wszystko jest chaosem, że rozpadają się kulturalne hierarchie, że niczego nie można być pewnym, niczemu ostatecznie nie można zaufać”.
Potwierdzały to obserwacje zdarzeń wokół niego. Dwa lata wcześniej zakończył się stan wojenny, który był namacalnym dowodem na „nietrwałość wszystkiego, co można było uważać za trwałe. Skoro bowiem jedną decyzją zlikwidowano ruch społeczny obejmujący trzecią część narodu, rozwiązano cały szereg instytucji, pism itp., to musiało to prowadzić do przekonania, że wszystko można łatwo zburzyć, doprowadzić do rozpadu” w sensie bardzo dosłownym. Można więc domniemywać, że to właśnie doprowadziło Bieleckiego do przeświadczenia, że skoro nic nie jest ostateczne, to ta „nieostateczność” dotyczy też literatury i można ją potraktować jako rodzaj gry, werbalnej zabawy, „w której można zawrzeć sprawy istotne, ale tak jakoś nie do końca na serio, bo w nic nie można się zaangażować, by nie przeżyć klęski w momencie zanegowania przez siły zewnętrzne”. Takie, jak mi się wydaje, było podglebie niezwykłego pisarstwa Bieleckiego z tamtych czasów.
Po tej eksplozji talentu i fantazji nastąpiła w jego twórczości przerwa – między wydaniem wspomnianej powieści a następną książką Bieleckiego minęło trzynaście lat. To niezwykłe jak na młodego pisarza. Wiem, że intensywnie zajmował się wtedy czymś innym, ale myślę, że zajmował się też analizą swojego pisania. I kiedy wrócił do niego, był już nieco innym pisarzem – najprościej mówiąc: dojrzalszym, przygaszonym i bardziej sentymentalnym. Z tą przemianą nie można jednak łączyć nowej powieści Bieleckiego Zsunęła się z krzesła, bo jej źródło jest kompletnie inne niż całej wcześniejszej twórczości pisarza. Inny też jest „mechanizm” powieści. We wcześniejszych swobodnie uciekał od realnego świata do sfery fantazji, gier wyobraźni, w tej też tego próbuje, ale dramat stanowiący oś powieści trzyma go mocno przy realnych zdarzeniach.
Tym głównym wydarzeniem jest śmierć matki narratora – coś ostatecznego, co sprawia, że ten utwór jest opowieścią o znikaniu. Znikaniu tej części świata, której główną osobą była matka, i ostatecznie o zniknięciu całego świata, który jakby pociągnęła za sobą. Bez niej świat jest inny, oczywiście świat narratora, ale Bielecki jako autor po swojemu generalizuje to i w ostatniej części powieści „szkolna wycieczka z Marsa wpadnie posprzątać resztę Ziemi. Ten cmentarz. Skończą się wojny”. Ziemia jest pusta, jakby śmierć matki zniszczyła ład i bez niej cywilizacja się zatraciła i zginęła. Zostały tylko, jak to na cmentarzu, kości. I marsjański uczeń szóstej klasy, rocznik 2244, znajduje kość „mamy Krzysztofa Bieleckiego”. To scena jak z science fiction, niby żart, ale nie można dać się zwieść pozorom – tak narrator powieści opłakuje śmierć matki i trudno wyobrazić sobie silniejszy znak miłości i zarazem rozpaczy jak to właśnie. Matka umarła, wraz z nią umrze świat, bo ona była jego opoką. Skoro matka umarła, to niech umiera cały świat.
Roland Barthes w swoim Dzienniku żałoby, którym ośmielił innych do opowiadania o śmierci któregoś z rodziców, zanotował 2 listopada 1977 roku: „Teraz już wiem, że moja żałoba będzie chaotyczna”, jakby wcześniej nie wiedział, że traumatyczne przeżycie uruchamia właśnie chaotyczny ciąg wspomnień i wyobrażeń. Powieść Bieleckiego jest chaotyczna w podobny sposób jak zapiski Barthes’a, ale opisana w niej żałoba nie ma kresu. Natomiast Francuz w czerwcu 1978 roku odnotowuje powrót do życia i zawodowych obowiązków. I to jest znak tego, że jego żałoba została stłumiona, wygaszona. U Bieleckiego pamięć o matce wpisała się w narratora powieści na stałe, jakby żal po jej stracie miał się nigdy nie skończyć.
Oczywiście Dziennik żałoby to dziennik, a więc zapiski z zasady przedstawiające prawdę, a Zsunęła się z krzesła to powieść, czyli z zasady fikcja literacka. Ale czy aby na pewno? Kiedy przed laty starałem się podsumować prozę Bieleckiego z połowy lat osiemdziesiątych minionego wieku, napisałem, że „jest pełnym napięć spacerem po granicy pomiędzy odsłonięciem się i kamuflażem, jest twórczością, w której widoczna jest wewnętrzna potrzeba wszelkich artystycznych ujawnień samego siebie i strach, jaki możliwość takiego ujawnienia wzbudza w autorze, strach…, no, może obawa przed własną bezbronnością w sytuacji ostatecznego ujawnienia, gdy nie zostaje już nic, czym można by się było osłonić – ani literacka maska, ani ironia, ani zwyczajny śmiech”.
To przypomnienie dawnego tekstu zestawione z nową powieścią pokazuje, co tu się stało. Nie ma w Zsunęła się z krzesła literackich masek, nie ma ironii, nie ma śmiechu. Co więcej, właściwie nie ma żadnego dystansu pomiędzy autorem i narratorem. Narrator nazywa się Krzysztof Bielecki, wszystkie inne postaci (w każdym razie z jego rodziny – bo to potrafię zweryfikować) występują pod prawdziwymi nazwiskami. Prawdopodobnie poza Tytusem Emfazym Cienkim, który nie należy do rodziny, a jest postacią, która świetnie dałaby sobie radę w innych powieściach Bieleckiego, jest jakby kumplem tych wszystkich Fistaszków, Gagatków i innych. Powieściowe szczegóły topograficzne też się zgadzają z realnymi, a opisy postaci z realnymi osobami.
Bielecki zderzony z prawdziwą tragedią rodzinną zerwał literacką maskę. Musiał pomyśleć, że chcąc napisać to, co trzeba – czy może nawet napisać to, co nie mogło być powiedziane potocznym językiem – musi się odsłonić, bo tylko tak jego żałoba pojawi się z całą siłą. A potem może jakimś cudem złagodnieje, gdy już zostanie opisana. I pisze. Pięknie opisane sceny z życia rodziców (pierwsza randka!) przeplatają się ze snami czy scenami wyobrażonymi, które mają przynieść ulgę. Choćby matka na Marsie – scena przerywająca odwieczne roztrząsania, czy istnieje życie na Marsie. Jasne, że tak, tam żyje pani Bielecka i nawet wydaje bankiet z okazji przybycia kosmicznej sondy, która – zantropomorfizowana – zasiada przy stole z domu w Kutnie.
Raz się udaje pisarzowi uciec w fantazję, kiedy indziej musi wracać do rzeczywistości i wybierać marmur na nagrobek, walczyć z wodą pojawiającą się w grobie matki. A jeszcze kiedy indziej cofa się wspomnieniami do przeszłości, niekiedy tak odległej, że już tylko wyobrażonej (poczęcie narratora), niekiedy tą wyobraźnią ubarwianej, jak w scenie przeprowadzki, gdy rośliny z ogródka też wsiadają na ciężarówkę, by wyjechać na nowe miejsce wraz z rodziną Bieleckich.
Przeprowadzka to też ważna sprawa w powieści. Od sceny wjazdu ciężarówki na podwórko zaczyna się opowieść, potem ta scena wraca dopowiadana ze szczegółami, ale rzecz w tym, że to największa przeprowadzka w życiu matki. Następną będzie właśnie śmierć – przeprowadzka gdzie indziej. Pewnie dlatego od niej Bielecki zaczął swoją powieść. Od zapowiedzi. A zakończył unicestwieniem wszystkiego, niby żartobliwym, ale w istocie poważnym.
W tej powieści słowo miłość pojawia się tylko raz, ale nie jest to miłość syna do matki, ale miłość matki do niego. Narrator nie używa słowa kocham. Omija taką dosłowność. Ale czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, że cała powieść to właśnie wyznanie miłosne syna kierowane do matki, wyraz dorosłego zrozumienia jej życiowych cierpień i niespełnień. To, co nie jest nazwane wprost na skutek wewnętrznych zahamowań, przekształca się w powieść, w wyznanie miłosne i w pożegnanie. I staje się też portretem matki: wesołej, podsuwającej synowi książki (i to nie byle jakie), kochającej, ale też chorującej i przerażająco bezradnej.