Był przystojny, smukły, wysoki. Studenci roczników, od których zaczynał swoją uniwersytecką karierę, pamiętają ciemne włosy, opadające na ramiona, pociągłą twarz, podobną do młodego De Niro z filmu Taksówkarz. Z biegiem lat i przybywania kolejnych tytułów naukowych włosy stawały się coraz krótsze, pojawiła się wypielęgnowana bródka, smagłe rysy szlachetniały, wzbogacone błyskiem świetnie dobranych okularów, pokonując przez ten czas długą drogę od wyrażania butnej, młodzieńczej erudycji ku powściągliwej, dojrzałej mądrości. Poruszał się tak, jakby nieustannie przyglądał się sam sobie z jakiegoś okienka wysoko w górze. Każdy gest, reakcja, skinienie głowy były o sekundę opóźnione, pozbawione jakiejkolwiek spontaniczności. Nie wchodził zwyczajnie po schodach, ale „wstępował na schody”, nie szedł korytarzem, ale „przemierzał korytarz”, nie siadał przy stole w bufecie „u Natalii”, ale „zajmował miejsce”, nigdy nie biegł, nigdy nie pędził, zawsze „kroczył”. Na jednym z obrazków mojej pamięci stał się częścią neogotyckiego wnętrza Collegium Maius, wrósł w nie, jak kamienne filary w holu zwieńczone kamiennymi różami. Widzę go z daleka, niewyraźnie, pod ostrym łukiem sklepienia, jakby z galerii średniowiecznego zamku, na tle wielkiego okna, które nie rozprasza półmroku, ale tylko razi w oczy.
Należał do tych, którzy nie odzywają się po to, by wzbudzać wątpliwości. Umiejętnie udzielał zaszczytu i przyjemności rozmowy ze sobą, nie zawsze był do niej skory, nie obdarzał nią każdego. Ale jeśli mówił, to wszystko, co powiedział, przekonywało. Ton jego głosu kojarzył mi się z tytoniem fajkowym, chociaż nie palił fajki; palił papierosy, najdroższe i najlepsze w PRL, carmeny albo marlboro. Mówił smakowitym, przydymionym barytonem, lekko „grasejując” „r”, co dodawało mu męskiej dystynkcji. W małej salce seminaryjnej na drugim piętrze „Maiusa”, w dużej, „profesorskiej” sali wykładowej nr
Nie krył się z poglądami, miał je jasno sprecyzowane. Oczywiście nie głosił ich przez radio, bo siedzący w studio cenzor od razu nacisnąłby odpowiedni guzik. Ale nawet na innych wydziałach opowiadano sobie z wypiekami o młodym, odważnym doktorze, który zupełnie oficjalnie, w ramach zajęć ze studentami, nie zostawia suchej nitki na polityce kulturalnej PZPR i fałszowaniu historii, szydzi z telewizyjnej propagandy, piętnuje pisarzy podlizujących się partii. „Roman Bratny to zaprzedany hipokryta i kunktator”, „Gałczyński był wielkim poetą, ale małym człowiekiem”, „Iwaszkiewicz jest jedynym w Polsce właścicielem czapki niewidki i butów stumilowych”. Wyśmiewał przy tym całą absurdalność życia w PRL, na którą wszyscy byliśmy skazani. Przeciwstawiał jej przedwojenną Drugą Rzeczpospolitą, którą gloryfikował w sposób absolutny. To była „rajska dziedzina ułudy”, barwny mit, bez biedy, bezrobocia, oenerowskich pałek na ulicach. Sklepy pękały od towarów, koleje jeździły co do sekundy, ludzie cieszyli się, bawili w dancingach, pili najlepszą na świecie wódkę i czytali pisma literackie. Rządzili tą krainą czarów politycy może niekiedy toporni w obejściu, ale ludzcy, błyskotliwi, z fantazją, honorem i przytupem. Nazwisko „Piłsudski”, samym brzmieniem wywołujące zimne poty u partyjnych czynowników, wypowiadał często, zawsze z patosem, ale i cieniem sadystycznego zadowolenia. Krew odpływała z sali, jak napisał jakiś klasyk, powietrze nad nami tężało w szkło, jak podczas deklamacji Zygiera w Syzyfowych pracach. Głupie, naiwne, śmiech dzisiaj bierze albo poczucie wstydu, ale jakich innych wzorów z przeszłości, jakiego innego światła w tym beznadziejnym tunelu mieliśmy wtedy szukać? On dobrze o tym wiedział. My nie. Wydawało nam się, że całą literaturę Dwudziestolecia wielbi jednakowo bezkrytycznie. Skamandrytów i awangardystów krakowskich, futurystów i neoekspresjonistów, „żagarystów” i „kwadrygowców”. Polityczne i estetyczne spory, wzajemne zajadłe okładanie się po gębach krytyków i pisarzy, krytyków i krytyków, pisarzy i pisarzy traktował pobłażliwie i z łezką w oku, jako świadectwo minionej artystycznej wolności. Tuwim i Ipohorski, Leśmian i Przyboś, nawet Jasnorzewska i ksiądz Pirożynski nie byli przeciw sobie, byli obok siebie. Więcej przesiadywali w oparach czarnej kawy i likierów Baczewskiego niż pisali, życie spędzali na dysputach, prześcigali się w dowcipach i celnych ripostach. Jednak apogeum heroizmu osiągał, gdy nawiązywał do całkowicie inkryminowanych przez władze, żyjących jeszcze wtedy pisarzy emigracyjnych. „Czesław Miłosz, Józef Mackiewicz, Gustaw Herling-Grudziński” – wypowiadał te przeklęte nazwiska z całym efektownym kunsztem swojej artykulacji, jednym tchem, choć przed każdym powinien wziąć głęboki oddech. Cytował Zniewolony umysł, Kontrę, Inny świat tak samo jednym tchem, tak samo obok siebie, dodając kolorów do kolejnej idyllicznej malowanki. Nie ukrywał widocznej na twarzy rozkoszy smakowania zakazanego owocu, dawał do zrozumienia, że stale obcuje ze zdobywanymi jakąś tajemną drogą numerami paryskiej „Kultury”, książkami Instytutu Literackiego czy londyńskiej Oficyny Poetów i Malarzy. To już było niebezpieczne! Bardziej niż grzebanie w przeszłości. Za to niektórzy tracili pracę, dostawali po mordzie od „nieznanych sprawców”, nawet szli siedzieć.
Nie ma co się dziwić, że kobiety za nim szalały. On za nimi również, choć udawał, że wcale tak nie jest. Studentki? Śliczne blondynki w drucianych okularach, dodających rezerwy i powagi? Przemądrzałe hipiski w powłóczystych sukniach albo obrotne mizie-kręcidupki, które zawsze dostają, czego chcą? Skromne kandydatki na „panie od polskiego” z pobliskich miasteczek? Mroczne brunetki o zaciętych ustach i takim samym charakterze? Nie, nie, nigdy. Spijające jego słowa na ćwiczeniach i wykładach, w przerwach otaczające wianuszkiem, z papierosami w uścisku perłowo lakierowanych paznokci, spotykane gromadkami na ulicy wzdłuż ceglanego ogrodzenia „Maiusa” albo w parku, w długiej alei od placu Bankowego do domów akademickich. Nigdy, nigdy, na pewno nie! No, może kiedyś, na samym początku, u schyłku lat sześćdziesiątych, kiedy zdarzało mu się jeszcze zapominać o swojej niezwykłej odmianie losu – z chuderlawego magistra ze świeżym dyplomem w kieszeni w dumnego z siebie asystenta na uniwersyteckiej katedrze. Później – w żadnym wypadku! Im były ładniejsze, im mocniej prowokowały, tym bardziej znęcał się nad nimi obojętnym spojrzeniem, dawał odczuć, że mieszka na wyżynach nie do osiągnięcia, że mógłby być najwyżej obiektem marzeń, tematem fantazji, przyczyną nocnych przypływów wilgoci i rozkoszy. Czerpał z tego satysfakcję bez porównania większą niż z banalnego parzenia się ciał w szorstkiej pościeli akademików czy hotelu asystenckiego. Co innego zadbane panie z towarzystwa albo rozmarzone poetessy o zabałaganionym życiu, albo aktorki miejscowego teatru, wyłaniające się z kłębów dymu i wódczanych woni w klubie artystów, zwanym „Azylem”. Ale nie był to najważniejszy dla niego rodzaj uwodzenia – bo zbyt trywialny, zbyt cielesny, wynikający z nagłej ciekawości, płytkiej fascynacji, i prowadzący najpierw do łóżkowej kotłowaniny, krótkiego nasycenia, a później do „osobistych problemów”. Tak robią wszyscy, to takie zwyczajne, biologiczne, nudne, na dłuższą metę – niesmaczne. Relacje z kobietami stanowiły absolutne tabu, ten temat nie istniał w jego opowieściach, rozmowach, nawet w żartach. Naprawdę interesowało go inne uwodzenie, w innym celu, przy wzmożonej aktywności hormonów, pracujących nie w kroczu, lecz w najciemniejszych zakamarkach mózgu, napędzanych paliwem ambicji, gorącym jak smoła piekielna. Uwodzenie dla zupełnie innej palety uniesień i spełnień. W ten sposób uwiódł Starego Profesora, który zatrudnił go u siebie, i który zobaczył w nim swojego następcę. Uwiódł całe pokolenia słuchających go w salach i salkach wykładowych Collegium Maius, w audytoriach innych szkół wyższych, na konferencjach naukowych, przy kawiarnianych stolikach. Uwiódł także i mnie.
[…]
[Dalszy ciąg można przeczytać w numerze.]