Starość. Zdarzyło mi się to po raz pierwszy. Obserwuję ją nie bez ciekawości literackiej. Jakby stanowiła tworzywo. Nie chodzi o niedomagania fizyczne, słabość organizmu – wiadomo, tkanki zużyte, ale jakoś się poruszam, oddycham, krzątam – dzięki Bogu za to. (Chwileczkę: co z tym „dziękowaniem Bogu”? Przepraszam, ale czy jak ktoś mówi „idź do diabła!” albo narzeka: „diabli nadali”, to znaczy, że wierzy w diabła? Chociaż bywa, że ktoś nie wierzy w Boga, ale w szatana – owszem, w szatana tak. Ja sam jestem skłonny wierzyć, że w Hitlera wcielił się szatan). Powtarzam: starość. Obserwuję pewne objawy, które mogłyby dotyczyć każdego roztargnionego osobnika, ale tutaj jest inaczej: są niepochwytnym znakiem starości. Wciąż coś wypada z rąk (zepsuła się „przyczepność”, jak to nazwała pewna młoda i ambitna pani biolog), tłuką się szklanki, został mi już tylko jeden mały kieliszek (nie ruszam tych do koniaku), obserwuję zamiany: miałem coś schować w lodówce, spostrzegam, że przeniosłem to na biurko. Albo do pralki. Obserwuję te objawy i się uspokajam: bo wiem!, bo stwierdziłem!
I przypominam sobie, jak odbiegł mnie strach we wrześniu 1939 roku w naszej kamienicy podczas bombardowania. Obserwowałem swoje zachowanie, świadomie – do książki o tym, co przeżywamy. Którą zacząłem pisać na gorąco, bodajże 6 września. Opór.
Nie znałem depresji podczas wojennej włóczęgi, z głodówką, z bosiactwem, nawet w sytuacjach wydawałoby się beznadziejnych, odrzucony, bez przyszłości. Nie poddawałem się przygnębieniu – był gniew. Zamiast rozpaczy – wola: trzeba przeżyć – wygrać wojnę – wrócić – do domu, do rodziców, do swoich. Co napiszę? Jak? „Napluję im wszystkim w twarz!… Wszystkim, co tak pięknie gadają!” I tak zacząłem Nikt nie woła. (Książka przez trzydzieści trzy lata nie mogła się ukazać.).
Stałem na przystanku tramwajowym. Do dwóch kolejno tramwajów nie zdążyłem wsiąść. Moja wina: zanim ruszałem, już drzwi się zamykały. Zobaczyłem, że spoza zakrętu nadjeżdża następny tramwaj. Do tego, pomyślałem, na pewno uda mi się wsiąść. Ale się nie udało: obudziłem się.
Dochodziło południe, kiedy wybrałem się na pocztę sejmową, by nadać książki dla Romana Polańskiego. Przed samą pocztą, ostatni gmach na Wiejskiej, to dawny Hotel Sejmowy, jest brama, a za nią głęboki dziedziniec. Służyło to gmaszysko najwidoczniej Niemcom, bo go po powstaniu nie zburzyli, byłem w nim w 1945 roku, chyba w październiku, kiedy naczelny „Żołnierza Polskiego”, Dorian Płoński, wtedy jeszcze major, nakazał mi towarzyszyć grupie kombatantów wojny domowej w Hiszpanii, „zna pan angielski” (co było wtedy rzadkie, wśród elity krakowskiej obowiązkowy jeszcze był francuski), „to się pan z nimi dogada”. Była wśród nich, na ogół Amerykanów, bardzo czczona kobieta, jakby przywódczyni grupy – domyślałem się, że to La Pasionaria (czyli Dolores Ibarruri) – szkoda, że z nią nie rozmawiałem, chociaż całkiem możliwe, że różnica w spojrzeniu na rzeczywistość utrudniłaby porozumienie. Potem przychodziło mi na myśl, że to nie mogła być ona, taka opętana przywódczyni na pewno zginęła. Nie, nie zginęła. To była ona! Z artykułu Macieja Stasińskiego (w „Ale Historia”) dowiedziałem się, że po porażce w Hiszpanii przeniosła się do Związku Radzieckiego. Nigdy nie straciła wiary w Stalina. Cztery córeczki z pięciu, które miała z asturyjskim górnikiem, ateistą, ona, niegdyś pobożna katoliczka, z towarzyszem Julianem Ruizem, „zmarły w niemowlęctwie”; syn zginął w 1942 roku w Armii Czerwonej pod Stalingradem, „i tylko jedna z córek przeżyła wojnę – opowiada Stasiński – i dożyła starości”.
Nic wiernej komunistce w ojczyźnie proletariatu nie przeszkadzało – ani procesy moskiewskie, ani pakt Ribbentrop-Mołotow, ani powojenny powrót do morderczego terroru, ani zduszenie powstania w Budapeszcie w 1956 roku. Tylko raz zdobyła się na krytykę – pisze autor artykułu – za czasów Breżniewa, w 1968 roku, z powodu interwencji („bratniej pomocy”) w Czechosłowacji. (Przerwałem pisanie w komputerze, bo nagle poczułem zawroty głowy. Pokój wokół mnie się obracał. Zawołałem Maćka – pracował w pokoju obok. Przeprowadził mnie na fotel. Ściany uspokajają się. Patrzę na namalowany przez Maćka duży obraz wiszący przede mną. Jest nieruchomy. Dobrze, minęło. Wracam do roboty.) Nie przejmowano się jej krytyką – ona z Kraju Rad nie wyjeżdżała, wytrwała w nim trzydzieści pięć lat. Kiedy zmarł generał Franco, wróciła do demokratycznej już Hiszpanii. I do partii komunistycznej. Miała osiemdziesiąt dwa lata, kiedy w 1977 roku została posłanką, jest zdjęcie, jak prowadzi ją na miejsce w sali parlamentu poeta Rafael Alberti, również komunistyczny poseł. Zmarła w 1989 roku.
W hotelu sejmowym miał tę grupę przyjąć towarzysz Mieczysław Szleyen, też „Hiszpan”, teraz wysoki działacz partyjny, erudyta. Tak, to wszystko jeszcze byli inteligenci. Zofia Szleyenowa była wybitną tłumaczką literatury hiszpańskiej.
Po wojnie Szleyenowie adoptowali dwie dziewczynki, sieroty. W marcu 1968 roku odchowane już dorosłe panny zwróciły się do władz partyjnych, że nie chcą być córkami żydowskich rodziców. Żeby unieważniono adopcję. Partia przywróciła im katolickie nazwisko. Samotna już wtedy Szleyenowa została opuszczona przez dziewczyny, które zdążyła pokochać.
[dalszy ciąg można przeczytać w numerze]