Gołębiom rzucam pokruszone pieczywo co drugi dzień. Chyba się zorientowały, kiedy mogą na coś liczyć, a kiedy ten dwunogi nic nie da. „Przyłapałem się – mówię do Madzi – że zależy mi na tym, żeby gołębie dobrze o mnie myślały”. Co Madzię rozbawiło: zawsze ta dbałość o opinię!…
Rano na balkonie sporo niedopałków, dar sąsiada mieszkającego nade mną. A ja już się lękałem, że jestem całkiem osamotniony. Nic się nie działo. Co innego teraz. Poczułem nawet wdzięczność: nie jestem sam, mam sąsiada, bliźniego, który o mnie pamięta.
Przyniosłem szczotkę i posprzątałem balkon. Kiedy nazajutrz na balkonie znalazła się pusta puszka po piwie, pomyślałem, że jednak trochę mój bliźni przesadza z pamięcią o mnie.
Chcę czy nie chcę – zdrowy to objaw czy odwrotnie – ale jakieś powierzchowne podsumowywanie, przywoływanie przeszłości towarzyszy mi stale – na jawie i we śnie.
W fotelu, czytałem, czasem tylko przeglądałem Dziennika ciąg dalszy, i to jakby z zainteresowaniem dla autora: ma coś do powiedzenia – czy choćby do opowiedzenia? Ciekawość także dlatego, że wielu zapisków nie pamiętam. Więc ja coś takiego napisałem? Zaznaczyłem pewne fragmenty, o których sądziłem, że są warte przypomnienia. Choćby ten:
„«Przyzwoici» i «szlachetni» – ale przecież nie nieomylni. W uczynkach mogą się mylić i ci przyzwoici, i ci szlachetni. (W ten sposób, ponieważ mamy do tych przyzwoitych zaufanie, zaszkodzić mogą bardziej od tych, w których przyzwoitość nie wierzymy)”.
Na tej samej stronie przytaczam wypowiedź „eksperta” o pseudonimie „Farys”, który jeździ po Polsce z innym „ekspertem” od propagowania nienawiści, szerzy opinię, że „naród żydowski nie istnieje” i że „syjoniści sfinansowali Holokaust, żeby mieć pretekst do utworzenia państwa”.
Wzmianka o tym, że niektórzy czytelnicy piszą: „Pan wszystko przewidział!”. „Nie jestem prorokiem – bronię się rozpaczliwie. […] Myślę racjonalnie. Mam doświadczenie. Staram się rozumieć”. (Nie, jednak prorokiem być prościej, niż myśleć racjonalnie).
Wróciłem do Alice Munro, dalszy ciąg opowiadania, w dużym stopniu autobiograficznego, The Albanian Virgin. Narratorka prowadzi w Victorii (w której pisarka mieszka) księgarnię. (Księgarnię naprawdę prowadzi p. Munro, jej rozwiedziony mąż, bardzo lojalny, pomocny, to on przyjmuje obfitą korespondencję noblistki). Narratorka zbiera materiały do doktoratu o Mary Shelley, autorce Frankensteina. Dwoje stałych klientów zaprasza ją na obiad. Tu złośliwy opis ich mieszkania. Westybul przypominał toaletę. Nie było u nich brudno, ale straszny bałagan. I wszędzie porozrzucane książki i czasopisma. Pili białe słodkie wino, ale nie z kieliszków, tylko z byle czego (jak my z Reną w Samarkandzie). Dla narratorki był bujany fotel, Charlotte siedziała na krześle, a on, jej egzotyczny partner, na podłodze. Do kurczaka z ryżem kobiety miały widelce, a facet (być może „emerytowany terrorysta”) zgarniał ryż chlebem.
I nagle myśl, że to może oni mają rację. Że po co tracić czas (i pieniądze) na usztywnione przyjęcia. Charlotte i jej partner stworzyli modę na luz.
Opowiadanie, w którym Alice Munro ujawnia apetyt na przeżycia erotyczne. Mąż inny – i inny jest kochanek, różnią się od siebie. „Gdyby to zmieścić w jednym mężczyźnie, byłabym szczęśliwa”. Handluje elegancką pornografią i stwierdza, że „nie umywa się do tego, co myśmy wyczyniali z Nelsonem”.
Który (mimo to) odszedł do innej. Zmienił adres i przestał się odzywać.
Niechęć do odnotowywania. A może tylko zmęczenie. Pomyślałem sobie przed chwilą, siedząc w głębokim fotelu, że przydałby się jakiś rozmówca, właściwie wysłuchiwacz, panna Eckermann (spokojnie, nie uważam się za Goethego, ale jego technika dzielenia się myślami może być naśladowana). Inaczej Tołstoj: miał tych „eckermannów” wokół siebie multum, garnęli się do niego, on zapraszał pisarzy, muzyków (tych najchętniej), opędzał się przed wyznawcami, każdy coś notował – także młody Gorki, czasem nieubłaganie przenikliwy. A wśród nich Sofia Andrejewna ze swoim dzienniczkiem, „Lowoczka” powiedział to, powiedział tamto, „Lowoczce” się nie podobało – zresztą on sam, Lowoczka, do ostatnich chwil, kiedy niby gardził „chudożestwiennym” („artystycznym”), niezmordowanie obserwował i zapisywał.
Tylko proszę nie brać poważnie moich chwilowych kaprysów. Nie wytrzymałbym w domu drugiej osoby. Czyhającej – i podsłuchującej.
O pytaniach, które zadają czytelnicy, opowiada Alice Munro. – Czy uważam pisanie za środek do kariery? Jakiego rocznego dochodu z pisania oczekuję? Jakie wykształcenie powinien mieć pisarz? Czy jest konieczność pracy na komputerze? Musi się mieć agenta? Być w stowarzyszeniu autorów?
Bywają pytania dotyczące samej twórczości. – Jaki temat uważa pani dla siebie za podstawowy? Główna pani siła/słabość? Dlaczego wybrała pani pisanie opowiadań, a nie powieści?
„Wszystko to bardzo mi pochlebia, bo zakłada, że jestem osobą o błyskotliwej inteligencji, sprawującą stałą kontrolę w wielu dziedzinach”. Munro potrafi być autoironiczna, dała temu wyraz właśnie w cytowanym przeze mnie wprowadzeniu (pierwszym w jej karierze introduction) do siedmiusetstronicowego wyboru opowiadań.
Wróciłem do The Albanian Virgin. Narratorka, porzucona przez męża, który ożenił się z inną, pisarka i właścicielka księgarni, znajduje pociechę, wyobrażając sobie, jak to będzie, kiedy Nelson do niej wróci. A wróci na pewno!… Będą razem, narodzą się dzieci.
I oto ona siedzi w fotelu. Ktoś dotyka jej ramienia – krzyknęła – to był on, Nelson!
Kursywą kilka zdań, jak to się u nich dalej potoczyło.
„We have been very happy”.
Różnie bywało, „ale tak w ogóle to jestem zadowolona”.
W „Ale historia” artykuł Marty Grzywacz o przedwojennym Świdrze. (Sporo jest o Świdrze w Nowolipiu). Dowiedziałem się z artykułu, że sosnowe lasy nad Świdrem odkrył Michał Elviro Andriolli, zbudował willę, korty, stworzył letnisko. Otóż ja gdzieś wspominam elegancki pensjonat „Elwirów” z piaszczystą plażą nad Świdrem – byłem pewny, że właściciel nadał tę nazwę na cześć Elwiry, córki lub żony. Wspominam też ten kort, na którym pierwszy raz w życiu grałem w tenisa – z Zygmusiem Olszyną, przyjacielem z klasy – i wygrałem! 6:3. Jego trzy siostry pamiętały tego seta. Przeżyły. A Zygmuś zginął – w partyzantce AL.
O Świdrze – wspominanym po wojnie przez kobietę, która przeżyła – a była nią moja mama – jest w opowiadaniu Woda do łydek i trochę piasku. Kobieta wspomina pensjonat Lewinowej, swoją kapryśność przy stole podczas śniadania i wzdycha: „Ale ze mnie był numer!…”. W obozie w Skarżysku–Kamiennej, gdzie pracowała, ładując w bomby trotyl – „przeciw wam, moim dzieciom, które schroniły się w Rosji” – odkryła, że najsmaczniejsza kanapka to kawałek chleba z nałożonym na niego gotowanym kartoflem. Delikates!…
O szóstej rano Maciek z Anią przyjechali do Bełżca, Maćkowi spojrzenie na to miejsce potrzebne jest do powieści (Deutsch dla średnio zaawansowanych, wyjdzie w wydawnictwie literackim). O Bełżcu – jako o dnie człowieka – napisał w reportażu Doepfner, którego ja cytuję w Deprawatorze. Nie był to obóz podobny do innych, był bez ogrodzenia i bez baraków – tam zabijano od razu. Niemcy nadzorowali – zabijali Ukraińcy i Łotysze.
Czy jakiś Bandera ten ich udział (bardzo opłacalny, bo ci mordowani Żydzi, licząc na przeżycie, mieli ze sobą kosztowności i banknoty), więc czy któryś z przywódców nacjonalistycznych to potępił? Może, nie wiem. Czy któryś z pisarzy ukraińskich zmierzył się z tym tematem?
W Bełżcu na polu leżą głazy, a dokoła pola, ku pamięci zamordowanych, kamienie z wypisanymi nazwami miejscowości, z których Żydów przywożono. Jest i Nawaria. To tutaj przywieziono na śmierć rodziców i rodzeństwo Reny.
Rozmowa z Ariadną Rokossowską (w „Przeglądzie”), prawnuczką marszałka, dziennikarką, która specjalizuje się w problemach Polski i Niemiec. Kpi, że w Polsce często używa się argumentu nie do zbicia: „Powszechnie wiadomo”. Rokossowski, słyszy, miał zabić wielu Polaków. Pyta: „Ma pani na to jakieś dowody?”. „To powszechnie wiadomo”. Nigdy nie zastanawiałem się nad tym, jaki był prywatny język Rokossowskiego. Ci z moich znajomych, którzy się z nim zetknęli (Lena Strażewska, czy mjr Urniaż, dziennikarz, przez pewien czas jego sekretarz), mówili, że był uprzejmy i miły. I oto prawnuczka podkreśla: „Nigdy nie przeklinał!”. (No, jak na wojskowego, to rzeczywiście wyróżniające). Starał się, mówi pani Ariadna, by było jak najmniej ofiar. Dlatego, że Polak? Nie, taki był.
[…]
[ciąg dalszy można przeczytać w numerze]